-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Cor-et-anima↔Dzięki:)↔Też tak sądzę raczej:)↔Pozdrawiam:) * Nefretete↔Dzięki za pozdrowienia:)↔Pzozdrawiam
-
Trzykrotka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Vaanthil↔Dzięki z "półkę"↔Pozdrawiam:) * Phuruchiko↔Dzięki:)↔Rzecz wyboru:)↔Pozdrawiam:) * Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Miło mi:)↔Pozdrawiam -
nie wiesz czy drogę wybrać nieznaną tam nitki sensu wiatrem targane a przezroczystość zniekształca obraz kwiaty wciąż więdną gdyż kwitną same krople czasu stukają miarowo o tarczę czasu wciąż w jedną stronę tam cień kołuje barwę muzyki nutki bezdźwięczne ciszą zamglone złotym błękitem okryte drzewa koszyk osłania owoce słodkie na furtce wisi pajac z papieru umrze gdy ciało na deszczu zmoknie w strumieniu czystym żyletka tonie puls zatrzymuje krwawą kotwicą na kartce w kratkę literki żłobią łąkę zieloną kropką kołyszą gorzkie spojrzenia toną w słodyczy tarzając światy w gęstym syropie przyziemna gwiazda nagle rozbłysła inne przyprawy w chaosu splocie igły w źrenicach dławią spojrzenie każda ciemnością wnętrze nasącza pusta matryca tęskni w umyśle teraz docenia gdy brak jej słońca małe ziarenko na ciepłej plaży tkwi zatopione w żółtej dolinie samotnie błądzi w złotych promieniach choć wszędzie wokół piasku jest tyle przytulić smutek w cieniu uśmiechu powiewem wiatru oczyścić drogę zapomnieć ranę co tkwi w krysztale śnieżynki białe pocieszyć chłodem kolorem zdobić szare zwątpienia świtem malować mroki umysłu choć to kim jesteś myślisz i czynisz otacza czasem złudny cudzysłów ślady zwierciadła płoną obrazem na przezroczystej toni zamglonej niewielka łódka na przekór falom właśnie minęła podróży koniec
-
Człowieku! Na litość Boską. Idziesz cały czas krzywo, albo ja za prosto!
-
Jestem chorą Zuzią i leżę w chorym łóżeczku, bo strasznie skrzypi, gdy się w nim wiercę. Może coś boli kołderzynkę lub jasiek pod głową strasznie przeziębiony. Psikania nie słyszę, ale przecież może psikać wewnętrznie, gdyż nie ma chusteczki, owinięty jedynie skóroszewką. Mama chodzi trochę smutna i spogląda na mnie, jakby nie chciała z ust wypłoszyć słów, które kiedyś podsłyszałam. Chyba chce zagaić rozmowę. –– Wiesz co, Zuzia. Jak ci będzie nie za wesoło, to załóż płaszczyk wyobrażeniowy. Przeniesie cię do szczęśliwej krainy, gdzie wszystko jest możliwe. Nawet kopniaki w tyłek, najgorszym smutkom. –– O! Fajny pomysł, mamo. Teraz jestem trochę sama, to właśnie taki założyłam. Nie czuję go na sobie, ale chyba zaczyna działać. Spoglądam na murkowy przedziałek, co dzieli dwa pokoje. Rodziców i mój. Wisi tam malowanek, zaklęty w prostokątne otulinki. Mijam je i widzę przed sobą, długiego, szarego węża. Na szczęście tak się nie wierci, jak ja przed chwilą w łóżku. Chyba zasnął w tajemniczym tunelu. Idę w nim na nim. Trochę piaskuje pod zagięciami w papułazikach, bo jest poprzecinany kościewystępkami, co napędzają rośnięcie. Muszę uważać. A niech to. Bęc i leżę. Na szczęście w całości wstaję. Jak tu ładnie. Widzę wokół migotki słonecznikowe. Są uparte. Przełażą jakby nigdy nic, przez przeróżne gąszczaki. No nie, co ja słówkuje, jak pokręcona. Słoneczkowe przecież. Cicho, psyt, bo coś uszkuję. Skrzydełkolotek wirowanek, fruwa nade mną. Też cały zielony, tylko resztę, ma żółtą. Rusza dzióbostami i wymuzycznia świergonuty. Od razu w mojej głowie, obok smutkodołków, zakwitają: radośniaczki pocieszkowe. O matko! A to co. Dopiero teraz zauważam. Jakieś wysokie wieżewa. Takie i owakie. Mają pełno okienków. Widocznie w środku domowują Drzewoludki i cały czas, wystawiają na zewnątrz rękołęzie. Na jednym widzę Rudoskoczka. Wątpię, żeby kiedykolwiek schowały. Te na samym wierzchołku, tworzą poplątane wiejoszumy. Migotki też przez nie przełażą i kawałki wiatru. Coś na ziemi szeleści i chyba łezkuje. Idę w tamtym kierunku. Teraz nawet słyszę wnerwianki kapeluszkowe. Ojejciu. To biedny, tłusty, Grzyboludek. Związany zielonymi wstążkami, prawie ruszać się nie może. –– Grzybolutku. Kto z ciebie paczkę do wysłania zrobił. –– Jaką tam paczkę. Raczej przyszły obiad. Uwolnij mnie. Ale już. –– Co, ale już. Bądź grzeczny, to cię uwolnię. –– Przepraszam. Tylko się pospiesz, bo gdy wróci… –– Kto? –– Wilkowieczka. –– A co to za dziwo. To ono cię związało? –– Tak. Jedna część chciała mnie zjeść, a druga, nie. Jak się dogadają, to wróci. Odczuwam strachanki ciarkowe, gdyż chodzą po mnie, ubrane w ciarki na plecach. Nawet wiejoszumy, szumią groźnie. A może to nie one, gdyż jednocześnie jakby przez zamleczały horyzont, widzę jakieś strzępki zdarzeń. Czy w moim pokoju, tego nie wiem. Słów nie rozumiem, chociaż przed chwilą czułam, jakby mnie ktoś przytulił wilgotną twarzą. Może płaszczyk za bardzo na mnie działa i chcą, żebym wróciła. E tam… ale tu jest tak ładnie. A poza tym, muszę najpierw ratować Grzyboludka, żeby nie został obiadem. Coś podchodzi z tyłu i warczobeczy. Odwracam się gwałtownie. Nie jestem zaskoczona. To faktycznie Wilkowieczka. Wcale nie taka duża i stoi niepewnie. Może dlatego, że za nią, przykucnął o wiele większy: Lisając. Ale ja i tak jestem największa, więc tupię obiema nogami, aż sosnówki spadają. Wrzeszczę też złowieszczozjawnie, iż mają się pogodzić. Nie łatwo im idzie, gdyż same ze sobą, trudno się dogadują. W tym czasie uwalniam więźnia. Od razu smyrnął do jakiegoś grzbodomka. Nawet nie podziękował, lump jeden. E tam. Najważniejsze, że żyje. Ni stąd ni zowąd, słyszę pytanie: –– A ty kto? –– Ja? Dziewczynką w płaszczyku z wyobraźni. –– To ja jestem jej częścią? –– Jak najbardziej. –– A co będzie, jeżeli… no wiesz. –– Nie wiem, co wiem. –– A okaże się? –– Coś na pewno. –– Dzięki. Pięknie tu, ale od jakiegoś czasu, lub raczej bezczasu, dzieję się coś dziwnego. Nawet nie wiem, jak długo tu jestem. Wszystko zaczyna się trochę jakby zmieniać. Wokół jest mniej wyraźne, jednocześnie, widzę o wiele lepiej. Sama już nie wiem, w jaki sposób to określić. Właśnie wiejoszumy się rozsuwają na boki i robią wielką dziurę. Chyba mnie zapraszają, bym spojrzała w niebo. Widzę białe strzępki waty cukrowej, na błękitnym lukrze. Okalają swoją ładnością, wielką Trzykrotkę. Migocze ciepło, też zapraszająco. Nagle wychodzą z niej, światełkowe promienie. Szybują w dół, w moim kierunku. Przytulają mnie i… nagle jestem wewnątrz niej. I znowu jakby przez zamleczałą folię widzę przez chwilę, swój pokój i swoje łóżeczko. Nie potrafię określić wyglądu Trzykrotki, w której wnętrzu się znajduję oraz ilości czasu, który tu upłynął. Po prostu niesamowita frajda. Zwielokrotniony zbiór, najpiękniejszych bajkowych krain. Chyba wykracza poza możliwości płaszczyka. A może nie? Sama już nie wiem. Wiem natomiast, że jest mi tu naprawdę wspaniale. Nawet głupia choroba, wyszła ze mnie i zamieniła się w rześką wstążkę wodną, w której pływają szczęśliki. Nagle coś mi każe spojrzeć w dół. Pomimo wysokości, widzę całkiem dokładnie: Skrzydełkolotka, Grzybolutka, Wilkowieczkę, Rudoskoczkę i wszystkie inne stworki, które spotkałam. Unoszą kciuki do góry. Skąd u niektórych takich, takie coś? Ale wiem, że ów gest, bardzo mnie cieszy. Dziękuję im w myślopsikach, bo akurat psiknęłam. Patrzę w innym kierunku. A jednak wszystkiego zrozumieć nie mogę lub nie pamiętam. Może specjalnie jest mi coś zaoszczędzone. Skąd w dzieckowym łebku, takie dorosłe myśli? Obraz jest lekko zamazany. Dostrzegam jakby park i grupkę ludzi. Otaczają biały, niewielki prostokącik. Widzę, że jest coraz mniejszy. Jakiś ludzik nasypał na niego kakao, a inny kwiatkiem przyozdobił. Kakao i kwiatek? Kto zje takie pomieszanie? W tej samej chwili, odczuwam czyjąś obecność za sobą. Muszę się natychmiast odwrócić, bo jestem strasznie ciekawa, kto to może być.
-
uparcie próbowałaś rzeźbić obrazy na krawędzi kartki ja usiłowałem namalować wiatrem skrzydła wiatraka w międzyczasie nasze ślady dawno wydeptały równoległe ścieżki spójrz jednak na niebie skrzyżowanie białych smug a łąka wchłonęła raniące słowa może poczekajmy aż wyrosną nowe zdania będziemy znowu tekstem który chociaż... da się jakoś czytać
-
usiadł poeta usiadł nie wie czy pisać czy siusiać bo jednak gdy pęcherz dusi na rymach trudno się skupić albo na jakiś przerzutniach średniówkach czy nie za krótka wtem wizje ma głowa struta to wena pragnie dziś siusiać poeta więc myśli cwanie na muszlę ją wnet posadzę nie sprawdził jednak rozmiaru płacze on teraz pomału gdyż wenę otchłań zakryła wciągnęła ją kanaliza nieznośny dalej chce siusiać do wiersza daleko mu tam poeto znasz bajki morał powtórka gafy od wczoraj uszanuj nie kładź tam wenę bo znowu porzuci ciebie
-
Ścieżka Niedomówień
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jacek_K↔Dzięki:)↔ Że tak dyplomatycznie rzeknę, nawet wszystko może być piękne, czy tu, czy niekoniecznie :)))↔Pozdrawiam:)) -
tak porzygałem się widząc swoje słowa może czas zacząć wszystko od nowa
-
Szeroką ścieżką wydeptaną przez, idzie. Trzyma w górnej, chociaż zawinięte finały dolnych, ma poranione od ostrych. Wędruje niespiesznie, cicho, sadzonkami mózgu patrząc na. Wokół pełzają cienie oraz nieznane. Źrenice smutne, brzuch burczy pieśń o. Kroki są coraz. Doskwiera mu. Wreszcie klęka i traci. Ścieżką wydeptaną, idzie. Ubrany owszem, w łapie nie trzyma, Oko szczęśliwe. Drugie niekonieczne, gdyż podbite przez. Żołądek jest. Wydeptaną kroczy ciężko. Towarzyszą mu ciemne cienie oraz. Oczy są szczęśliwe, ale zachowanie równowagi, już. Ogromne, pada na. Nigdzie o własnych. Wielka drzewna drzazga, zajęta. Czerwone bajoro. Kończy żywot, ale za to bez. Strasznie wydeptana. Tu przed chwilą. Leżą sterty pogryzionych.
-
tajemnice nie wiedzą wszystkiego o blaskach cieniach rozdrożach ścieżkach zwierciadła opływa złudny strumyk a koszyk cierniowy przecieka zranioną chwilą łąko trzykrotna powiedz kwiatom szarym wiankom z popiołu zakwitną drogowskazem wskaże horyzont tam błądzą pytania w odpowiedziach mgłą spowite drzewem na którym zawisło życie
-
Gdzieś na odludziu, człowiek A, napotkał zwiewną chudzinę, człowieka B. B – pomimo przeszkadzającej niedyspozycji – raczył A, jedynie słusznymi racjami. A, też chciał go uraczyć, ale B, ani myślał umożliwić mu miłosierny proceder. W końcu A, uszanowawszy wolę nauczającego, poszedł sobie. Po niedługim czasie, B zmarł, gdyż A, miał racje żywnościowe.
-
* Alf↔Dzięki:)↔Hmm... w sumie racja. Nie wiadomo, kto tęskni. A zatem w chatce, mogły mieszkać przeróżni mieszkańcy:) Odczuć nie można odbierać, komukolwiek:)↔Pozdrawiam:))
-
Jacek_K↔Dzięki:)↔To jest pytanie retoryczne. Odpowiedź niemożliwa. A przynajmniej... na tym świecie:)↔Pozdrawiam:)) Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔ Może gdybym się skupił na jakiejś jednej formie, poezji lub prozy, to bym pisał lepiej?? ↔Ale cóż. Wolę być różnorodnym:) Pozdrawiam:))
-
po uśmiechniętej smutku stronie gdzie mniej już bólu pytań i łez a zresztą kiedyś będzie koniec albo początek któż to wie na skraju lasu chatka samotna co domem była czasami niebem teraz to tylko wiatr wierny został nie wleci oknem zamknięte wspomnieniem a jednak jak wariat pytam się zmysłom czy gdzieś tam jesteś czy echo tylko
-
Tekst satyryczny... albo raczej... autosatyra -------------------------------------------- Trochę sobie poluźnię i opowiem wam historią. Jest tak prosta i nieskomplikowana, że gdyby zawiązać na niej supełek, to byłaby jeszcze bardziej prosta. Otóż od małego, widziałem możliwość realizacji przepowiedni w naszej społeczności. Tak mi wtedy wmówiła rada starszych. A dlaczego? Bo jak się miało po latach okazać, akurat na mnie padło. Zresztą wszyscy na tym skorzystali. Oprócz owej rady, co już dawno kopnęła w kalendarze. Widocznie była jeszcze starsza, niż przypuszczałem. Meritum proroctwa, zwieńczyła: Wielka Biała Sowa, tudzież zapewnienie, że ten komu owy ptak, około północy, przy pełni księżyca, wrzuci przez okno zdechłą lub rozszarpaną przez dziób mysz, to ów obdarowany, po krótkim czasie, poczuje się szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Tego pamiętnego dnia, leżałem przy otwartym oknie, a że spać nie mogłem, gdyż liczone barany strasznie hałasowały, popatrywałem w księżyc. W pełni go widziałem, gdyż była pełnia. Wtem usłyszałem donośny szum białych skrzydeł i na parapecie, usiadła ona. Przyczyna tego, co miało wkrótce nastąpić. Śnieżno biały ptak, lśnił widokiem na tle okrągłej facjaty luny, pobrużdżonej kawałkami kosmosu. Tylko jedno mnie deczko zaniepokoiło. Kiwała się na boki w żółtym fartuszku, miała mętne oczy, kręciła głową dosłownie w kółko, zamiast: hu hu, robiła: huj huj, a na wielkim skrzydle, zauważyłem doczepiony wielki kosz, z którego całkiem nagle, wysypała całe stado zdechłych i nagryzionych, stworzeń z proroctwa, wprost na podłogę. Część wylądowała na mnie, aż mi jeden ogonek do gardła wszedł i zaczął piszczeć. Do dzisiaj mam dźwięczny ślad przy przełykaniu. I już jej nie było. Miała niesamowity odlot. Za chwilę proroctwo miało dojść do skutku. Kiedy zgarnąłem wszystkie myszy do obszernego wiaderka i wyrzuciłem zawartość na wycieraczkę, przed drzwi, za którymi mieszkała wredna sąsiadka, połknąłem fluid szczęścia, jakiego nigdy dotąd. Zarówno z uwagi na dostrzeżenie porządku w mieszkaniu, jak i na docelowe miejsce transportu. Sąsiadka też wyćpnęła innemu sąsiadowi, bo też była szczęśliwa, jak nigdy dotąd. I tak, jedni drugim, przechodnie ścierwa myszy, niczym sztandar, w całej miasteczku podrzucali. Uśmiechnięci nadawcy i adresaci, tak samo jak ja, z dwóch przyczyn. Widocznie przepowiednia nie zakładała, by podrzucić temu, co mi podrzucił, tylko następnemu, by umożliwić bliźniemu, bycie radosnym, bez żadnej zemsty zwrotnej, na wypadek, gdyby został zaobserwowany przez potencjalnego, szczęśliwca. A nie mówiłem. Historia prosta, jak mysi ogon. Też mam odlot. Muszę podziękować Wielkiej Białej Sowie, w imieniu tubylców i zapytać, czy się dołoży na swój pomnik lub chociaż na dziób pośmiertny, gdy kiedyś pofrunie i spadnie prosto w ostatnią chwilę. Tylko się czuję dziwnie skrępowany. Cholera! Więcej sów tutaj krąży. Nie wiem, która ta prorocza. Wszystkie robią żółte: huj huj. Łapy przy sobie, durne ptaszyska. Chyba nie wiecie, kim jestem. A jestem znamienitym autorem, jeszcze bardziej znamienitego tekstu. Teraz już wiecie, kim jestem. Skrywam w sobie, śliczny, gładki mózg, niczym dwie półkule, pupci niemowlęcia. Bo wam pióra z dupy powyrywam, a z dziobów świdry zrobię. Za grosz szacunku, dla dla takiej osobistości. Co tak spozieracie z niedowierzaniem. Czas uwierzyć. Siebie mam na myśli. Popaprani bylejakością. I przestańcie się glapić sokolim wzrokiem. Wstydu nie macie. Jesteście w końcu sowami, czy durniami bez tożsamości? * Tak. Oczywiście. Masz racje. Wszystko będzie dobrze. –– sumitują się skruszone, głaszcząc mnie po białych piórkach.
-
L u d z i o c h
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Jacek_K↔Dzięki:)↔No fakt. Lubię dziwności. Nie komentuję tu kogokolwiek, bo nie chcę się rozkminiać, na portale i robić wyjątków. Ale chociaż staram się odpowiadać, na komety. I tak się dziwię, że jakieś są i polubienia, skoro jest jak rzekłem wyżej:)) Pozdrawiam:)) * Echo↔Dzięki:)↔No w sumie masz rację:))↔Można tak rzec. Nie zaprzeczam:) Pozdrawiam:)) -
L凵刀乙工口匚H W lesie nieopodal osady, mieszkał Ludzioch. Wygnany w knieje, gdyż faktycznie pokraczny, brudny, z gębą jak z magla wyciągniętą, mógł zniechęcić większość, nieobyczajną strukturą. Także chropowatą psychiką, niczym papier ścierny lub świder durnie pokręcony. Krótko przed banicją, tak go nazwano. Miał to w śmierdzącej dupie, co oznaczało, że nie ma nic przeciwko, zatem tak się do siebie zwracał. Współżył z przyrodą. Dobrze mu robiła, tym wszystkim, co dawała najlepszego. Z posiłkami jakoś nie miał problemu. To one miały. Popijał ze strumienia, czasami zagryzał rybką, słuchając świergotu, tajemnych bzyczeń i szumu wiatru. Spoglądał w niebo, ale tylko wtedy, gdy miał wrażenie, że myśli. Głaskał liście i radośniej jakoś było, widząc na dokładkę, wystającego z dziupli ptaszka. Nawet czasami obejmował drzewa. Przytulał policzek do pnia, spozierał w prześwity korony i pukał sympatycznie pięścią w pień, by wyświstać przez szparę międzyzębną, niezbyt rześkim oddechem, trzy słowa: –– Jak tam sosna? –– Spoko. Można sprostać. –– słyszał zwyczajową odpowiedź. * Pewnego razu, osadę napadli nieznośni zbóje, co mogli wszystkich wytłuc w pień, z motywem przewodnim na ustach. Wódz wyłuszczył sprawę: –– Jeżeli zobaczę w waszej osadzie, chociaż jednego pokracznego popaprańca, dziwoląga nie z tej ziemi, z umysłem oropiałym durnotą, to po obejrzeniu, odjedziemy nie czyniąc wam krzywdy. Rzecz jasna, nikt nie pomyślał o sobie. Nawet ci pochowani po kątach, tacy pół na pół, dlatego póki co, nie wygnani. Aż nagle ktoś wrzasnął: Ludzioch. Po niespełna długim czasie, dostarczono dziwo. Ów nie chciał iść, ale cóż. Barbarzyńcy obejrzeli, cmoknęli z zachwytu i wyjechali, a Ludziocha, kopnięto w dupę i z powrotem do lasu wygnano, bo śmierdział jak nieboskie stworzenie i wyglądał jeszcze gorzej, niż mógł. Na dodatek obito dokładnie, by w razie następnego najazdu, był jeszcze bardziej przydatny. Minął rok. Ludzioch cholernie się zmienił. Powędrował z lasu do nowoczesności. Tam mu zrobiono prekursorką operacje plastyczną i w ogóle człowieka oraz nauczono, by nie był popychadłem, gdyby co. Tym bardziej, że krzepę miał, co się miało okazać przydatne. Przecież mimo wszystko, tubylców w osadzie, kochał i miłował. Mściwy nie był, lecz miał już teraz, jeden metaforyczny policzek. Ponadto okazał się prorokiem, przytulając sosnę. Druga wersja barbarzyńców, napadła rodaków popaprańca, ale z taką samą wymuszoną prośbą. Wódz i cała reszta, też chcieli, tak jak poprzednicy, zobaczyć dziwoląga, za obietnicę odstąpienia. Mieszkańcy nauczeni poprzednim wydarzeniem, byli już do cna cwani. Wysłano dwóch osiłków, by przyprowadzili odmieńca do obejrzenia. Owi posmutnieli jednak, gdy zobaczyli, do jakiego stanu się Ludzioch doprowadził, co do wyglądu i mowy obytej. Umyty, ostrzyżony, pachnący tudzież w modną szatę przyodziany. Zaczęli złorzeczyć, że czemu im zrobił na złość. Że przez niego, będą ograbieni, a może wymordowani, bo palant zechciał być ładnym. Wtedy Ludzioch, jako że był miłosierny, wziął w swoje dłonie, grubsze gałęzie i takowymi im mordy sprał, tudzież inne części ciała, żeby wyglądali, tak jak on kiedyś. Po czym ich zaprowadził. Osadę ograbiono, bo miał być jeden dziwoląg, a nie nadmiar. Jednak mieszkańców nie wymordowano, gdyż mimo wszystko, mogli wybrać, na kogo patrzeć.
-
Na kanwie pewnego wiersza. To nie mój pomysł. biblioteko ja znowu dziś w tobie tęskno spozieram wśród łanów książek samotnej duszy jest to podpowiedź że w głowie myśli są różnorodne o tym że pragnę zwyczajnie prosto czytać wolumin gdzie myśl zaklęta cieszyć się wspólnie kolejną wiosną nawet leniwie coś nie pamiętać pływać w literkach zwiewnie leciutko chociaż wykrzyknik nie szczędzi bólu bo w bibliotece czasami cuchną spleśniałe kartki i brak tytułu a zatem śnie wciąż w tych słów krainie o dwuosobowym książki klubie lecz jak ten wariat na krawędź płynę pomoże wstążka odwaga tudzież przeto oplatam swoje marzenia wszak nie za mocno na luźną nutę może się spełnią naiwnie mniemam zapętlam zdania nie wiem czy wrócę
-
Niby mówią, że jestem niezłym człowiekiem. Dobrym nawet. Niby wiem. Lecz często bywa, że ów, niby stoi obok mnie.
-
Jacek_K↔Dzięki:)↔Otóż to. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Czasem rów, kawałkiem nieba↔Pozdrawiam:)) * Jan_komułzykant↔Dzięki:)↔Nie w każdym rowie równo, ale też nie nudno:) Pozdrawiam:)) Nefretete↔Dzięki:)↔Czasami poprzestajemy, na↔za mało danych, by zrozumieć "istotę rowu"↔Pozdrawiam:))
-
Usiadłeś w przydrożnym rowie. I co powiesz? Rów na lewo, rów na prawo. Pomyśl. To stanowczo za mało.
-
Jakżem Zbłąkanym w Mej Duszy Splocie
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Ana↔Dzięki:)↔No właśnie, o to mi też chodziło:)↔Pozdrawiam:) * Wilga↔Dzięki za zrymowany komentarz↔DeDe-Pięknie:)↔Pozdrawiam:) -
♞...%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠%⃠..... ❀ – Dzień dobry. Jest tu kto? – A jestem, jestem. Ale po co pan pyta skoro pan widzi, że jestem? – Kiedy pytałem, pan jeszcze nie stał na dziejach progu. – Doprawdy? A rzeczywiście. Nie widziałem pana. – Nie szkodzi. Ja też. – Proszę stać bez krępacji. U mnie z krzesełkami jak na lekarstwo. – Pomagają? – Nie bardzo. A pan w jakiej sprawie, że zapytam? – Podobno sprzedajesz pan zwierzęta a ja nie wiem, co się do bryczki przywiązuje, by ją ciągnęło razem z moją żoną. – To pan żonę do dyszla chcesz przywiązać? A może też batem smagać po tyłku? Co z pana za mąż. Wstydź się pan okrutnie. Toż to niesłychane! Oburzające! A idź pan sobie, zboczeńcu jeden! – Jaką znowu żonę?! – No pańską! – Jeno zwierzak ma bryczkę ciągnąć. Nic poza tym. – Czyli pustą? – Niezupełnie. My na niej będziemy. – To czemu pan tak od razu nie gadałeś? Koń!!! – Co koń? – Kup pan konia! Ale tylko na raty sprzedaję. Po kawałku. – No dobra. Co mi tam, może być… chwila… na raty… po kawałku? Dobrze zrozumiałem? – Ależ oczywiście. Jak najbardziej. No co? Kupuje pan? Mocarny koń! – Do rzeźni trafiłem… tak? – No co pan. Pragniesz mnie obrazić? Jaka rzeźnia? Aczkolwiek przyznam, że tak to może wyglądać. – Nic nie rozumiem. To chyba od sterczenia mózg mi staje. – Mnie też jak trzeba, to staje. Niektórzy nie stoją i mają to samo. Po co te nerwy. Głowa do góry… no nie. Bez przesady. Proszę nie brać moich słów dosłownie. Puść pan wreszcie. Przestań szarpać. Bo sobie urwiesz i podłogę krwią zachlapiesz. Już i tak mam nierówno pod sufitem. Deski faliste z lekka. – Aaa… no tak. Przepraszam. Zamyśliłem się. Teraz wiem, czemu jedną nogę mam zgiętą w kolanie. No co z tym koniem? – Jak już powiedziałem na wstępie naszej konwersacji, sprzedaje wyłącznie na raty. Ależ proszę się nie martwić. Jestem porządną firmą i wszystkie części są jak najbardziej żywe. Wystarczy po zgromadzeniu fragmentów, całość złożyć do kupy. Wszystko jasne? – Nie. – A wie pan... nie jestem zaskoczony pańskim stwierdzeniem. – Ja też nie jestem: swoim. – Coś panu pokażę. Takie małe. Tylko wyciągnę. Też żwawe. – Dziękuję. Nie trzeba. Dosyć mam atrakcji. A konia owszem, kupię. – Miło mi to słyszeć. Jest pan dopiero drugim klientem. – To prawie pierwszym. – Nie ważne. Radzę najpierw dla wprawy, tylną nogę. Mniejsza szansa, że pana kopnie, gdy pójdzie pan przodem. Dam panu smycz. Jest trochę narowista. – Smycz? – Z nogą owszem. Tak czy inaczej, nie radzę iść z tyłu. – A ludzie normalni nie będą się dziwić. – Normalni? A kto w okolicy jest normalny? Chyba tylko koń. – Ale jednak... – Żaden problem. Powie pan, że to nieznana rasa psa. – Aaa… świetny pomysł. Maszeruję polną ścieżka, prowadząc końską nogę za sobą. Faktycznie. Siłę psiajucha ma. Szczególnie gdy staje słupka uparta jak cały osioł i nie chce iść. Podczas odpoczynku powiedziałem: siad, ale jakaś nieusłuchana. Nic z tego. Sprzedawca rzekł, że mam przyjść na drugi dzień po następną część, bo koniecznie na raty musi być. Mam ją trzymać na uwięzi, by nie uciekła. Chociaż po prawdzie, płot domostwo okala, to kłopot z głowy. Tylko co tubylcy powiedzą. – Sąsiedzie kochany. A cóż to biega za twoim płotem? – Psa kupiłem. – Nie znam takiej rasy. A gdzie ma pysk? – Pysk… potrafi chować w ciało, jak nie musi szczekać. – A ogon? Czym się cieszy na twój widok. – Ogon też może schować. Merda wewnętrznie. – No to ja już pójdę, sąsiedzie. Jakby co, to nic nie widziałem. Wracaj do zdrowia. Widzicie sami, że sąsiedzi mnie lubią i szanują. Dzisiaj nowy dzień. Za chwilę pójdę po następną część. Jak już całego konia złożę, to powiem, że psa sprzedałem, gdyż nie mogłem go głaskać, bo wciąż głowę w ciało chował. – Dzień dobry. To znowu ja. Chciałbym kupić kolejną część. – Właśnie widzę. Jak tam kopytko... pieska? Biega? – Nie narzekam. Co radzi pan kupić jako następne. – Zostały jeszcze: trzy nogi, cztery części tułowia, głowa, ogon, grzywa i to małe coś… no wie pan. – Mniejsza o szczegóły. – Ależ panie. To istotne. Jeżeli to ma być klacz, to wyjdzie trochę taniej, a jeżeli rozpłodowy koń… – Panie. Co pan mi tu gada. Jeno do bryczki potrzebny. A nie może być koń bez… tego. – Głupio będzie wyglądał. – Powiem sąsiadom, że to klacz. – Jak pan sobie chce. Klient nasz pan. Tym razem prowadzę przednią nogę. Jest to o tyle bezpieczne, że raczej mnie nie kopnie. W jakimkolwiek będę położeniu, względem prowadzonej. Dochodzę do swojego domku. Tylna skacze z radości, ale nie merda widocznie. Zaczynają biegać razem. * Została jeszcze głowa do przeniesienia, ale będę cwany. Pojadę rowerem. Włożę ją do koszyczka. Takiego z przodu, żeby nie czuła się markotna w czasie podróży. Części tułowia, dwie nogi i grzywę, przywiozłem taczką. Obróciłem wiele razy. Ale cóż. Niedługo złożę całego konia. Tylko muszę spytać jak to się robi, żeby łba do tyłka nie przyłożyć, gdyby doszło do tego, żebym się nieopatrznie zamyślił. – Życzy pan sobie, żebym zapakował główkę, w kolorowy papier w kucyki? – Ależ nie! Tak miłosiernie patrzy. – Okulary można założyć. – Proszę nie gadać głupot! Mam pytanie: jak się składa całość? – Nic prostszego. Nogi jak zobaczą tułów, to nie będą uciekać na boki. Wystarczy przyłożyć w odpowiednie miejsce i chwile poczekać, by doszły. Ogon, głowa, grzywa, to raczej nie zwieją. Bo niby jak? No sam pan powiedz. Zresztą otrzyma pan gratis: Instrukcję Składania Konia. – Bo słyszałem, że taki jeden głupek, biednej śwince, kacze łapki przyprawił. Wyobraża pan sobie takie coś. – No wie pan… ludzie bywają okrutni. – Jeszcze jedno. Czy te wszystkie części na pewno nie ulegną zepsuciu, przed złożeniem. Nie mam takiej dużej lodówki. – Zepsuciu! Jak pan śmie wątpić w solidność mojej firmy. Ja wszystko przemyślałem. Zapobiegłem innowacją dławiącą wszelkie przeciwności. Rozkładowi może jeno ulec koń, do końca złożony, który zdechnie jako całościowa jednostka żyjąca. – To on mi zaraz kopytami w kalendarz walnie? Tak od razu po złożeniu zdechnie? Jeszcze się nie znamy jak łyse konie, to nie wiem co pan kombinuje. – Nie wiem, kiedy zdechnie. Tak samo nie wiem, kiedy pan albo ja. Daję tylko gwarancję na osobne części. Wszystko jasne? Może żyć jeszcze sto lat. Pana przeżyć. Pocieszyłem choć trochę? – No… niby tak. No to płacę, pakuję głowę i dzięki za wszystko. Jakby co to przedzwonię. – Nie ma sprawy. Jestem do usług. Polecam się na przyszłość. Koniowi też. Dopóki na gwarancji. – Dzięki. Wbrew pozorom wszystko poszło sprawnie. Mam konia, który ciągnie bryczkę, razem z nami. Jeździmy sobie z żoną do lasu, by krążyć na polance. Od tego czasu, jak inna żona powiedziała swojemu mężowi: ’’Ty znowu swoje! W kółko Macieju” a on zamiast na karuzelę, wskoczył do studni, żadne wesołe miasteczko do nas nie przyjeżdża. Bo jeszcze trochę żywych Maciejów zostało. Po jakimś czasie. – Halo! Tu sprzedawca zwierząt. To pan przy telefonie? – Aaa… to pan. No ja. A o co chodzi? – Zapomniałem wtedy dać dodatek gratis, jako podziękowanie za kupno tak dużego zwierza. A właśnie. Jak się czuję? – My z żoną? W porządku. – Koń? – A… koń. Nogi mu odpadły, ale co tam. I tak długo wytrzymały. Teraz to i tak po gwarancji. Doczepiliśmy mu koła od bryczki. Wnuki mają radochę, jeżdżąc na takim koniu. Okoliczne dzieci też. Tylko popychać trzeba. – O!! To nawet nie wiedziałem, że jest końpatybilny z naturą nieożywioną. Dobrze wiedzieć. No tak, o podarunku bym zapomniał. – A co to? Przyda się chociaż? – Oczywiście. Pragnę panu podarować nogę służącego. Jak pan na wierzchołku, obszerną tacę zamontuje i balustradą ochroni, to nawet będzie przynosiła śniadanie do łóżka. – To ona ma ręce? – Takie trochę. – Nie dziękuję. Koń nam wystarczy. – Koń? Na kółkach? Po schodach? – Panie! Czy masz aby wszystkie części na swoim miejscu? – Szczerze mówiąc, nie wiem kto mnie składał. Ṿ̸゚̟͍̙᷇᷅̔߳҅̒ͤ́ͣͤͅ҉̟̤҄҉̨̛̪̰̰᷇᷇̀߫͊͢⃢̘͇ͪͤͨ̕ͅ҉̗̊͛ͭ̕҈͖̥͓̭̱̫̟͙̝͉ͥͮ̑҇᷇҄́߭߱̅̏̆͑҃͝҉̭ͬͥ̋߫̅҆⃢̫̭͛͛߮ͪ̈́ͦ͠҉̧̛͙͙͚͊ͭ̔̑̅͘҉̖̙̙̾̈͗́ͨ̒̈́͘҉̸ͪͩ͆҉̸̢̝̦߮᷈̒̓߭͋̊߬̏⃢̛͈͖̜߭̉߰ͭ᷄҉̮̹̺̳̦߲̪᷆ͮ̒͐᷆ͥ͛᷄̽᷅ͣ͛͌͗ͯ߮߱͂͞҉゙̢̫̠͓̟̬̐᷉҇߳̐̏ͤ⃢̣҆̐/ ɗ *ﻉ*ᛕ*ค*ѻ*ร #̠҉̠̠ͅ҉̠̠᷄҉̠̠̃҉̠̠᷇҉̠̠ͭ҉̠̠߭҉̠̹̠҉̠̠̏҉̠̗̠҉̠̠҅҉̠̠̾҉̠̠ͤ҉̠̠͝҉̠̠͘҉̠̠͟҉̠̠̇҉̠̠̈́҉̠̠ͮ҉̠#̠҉̠̠̒҉̠̠҆҉̠̳̠҉̠͔̠҉̠̠ͯ҉̶̠̠҉̠̗̠҉̧̠̠҉̠̠̀҉゚̠̠҉̠̠̄҉̠̠͗҉̠̦̠҉̠̦̠҉̠̠́҉̠̖̠҉̠̠ͤ҉̠̠̄҉̠̻̠҉̠̫̠҉̠#̠҉̠͇̠҉̠̠̆҉̠̠̏҉̠͚̠҉̠̠̑҉̠̠̅҉̠̠ͮ҉̠̘̠҉̠̠߯҉̠̠߫҉̠#̠҉̠̠ͮ҉̠̠߬҉̠̠̾҉̠҈̠҉̠̠̈҉̠̠ͮ҉̠̠͑҉̠͚̠҉̠͔̠҉̠̠̀҉̠͈̠҉̠̯̠҉̠̠͟҉̧̠̠҉̠̠̅҉̠̠߯҉̠̠͑҉̠̠͡҉̠̠᷁҉̠͏̠҉̠̠̽҉̠̠̋҉̠̭̠҉̠#̠҉̠̠̐҉̠̟̠҉̠̠᷇҉̠̠߮҉̷̠̠҉̨̠̠҉̠
-
Jakżem Zbłąkanym w Mej Duszy Splocie
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Waldemar_Talar_Talar↔Dzięki:)↔Ano. Jeno zmieniłem wciąż→na↔tam, bo powtórka była:)↔Pozdrawiam:)