-
Postów
2 591 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
3
Treść opublikowana przez Dekaos Dondi
-
Miłość Wody i Ognia
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Ana↔Dzięki:)↔No ale, coś jeszcze po tym wszystkim, z tej miłości na końcu zostało:))↔Patrząc z ich perspektywy, rzecz jasna. Bo reszta, mogła mieć inne zdanie:)... dopóki mogła:)↔Pozdrawiam:) -
Bajka↔Leśna Opowieść
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
TylkoJestemOna↔Dzięki:)↔ Jam rad zaiste, że z uśmiechem i nie tylko wciągnęła:) Pozdrawiam:)d?d:) -
Pani Woda była wciąż wilgotna. Pan Ogień, tyleż samo napalony, co ona mokra. Jednakowoż każda próba zbliżenia, miała destrukcyjne następstwa, choć miłość była przecudnie wielka. Ona bardzo wylewna, w nim nieustanny żar, że nie jest im dane być razem. Tubylcy z pewną dozą współczucia, obserwowali nieudane próby zaspokojenia miłości. Aż kiedyś starszyzna wrzasnęła zniecierpliwiona: „Co z wami patałachy? Skopcie dupy przeszkodom utrudniającym, skoro ku sobie pałacie.” Zdopingowani pełnym wiary, pozytywnym dopalaczem, zaczęli skopywać zgodnie z przynależną tożsamością. Wkrótce osadę nawiedziło dziwne zjawisko. Powódź z pożarem jednocześnie. Zostały tylko mokre, pełne żaru zgliszcza, oraz trupy ludzi i zwierząt, pod błękitnym niebem.
-
w szalonym trzewiczku promień słoneczka przycupnął w dziurkach sznurowadełkach w poświacie waćpannie z włóczki zrodzonej połechtał rozbudził zaspane oczęta czemu mi targasz sny przeurocze każesz fruwać w żółto niebieskich a jam nie skora do tego wielce pospieszaj w objęcia gorącej gwiazdeczki to ci w podzięce placek upiecze słodki naprędce nie skosztuje wszak ust ja nie mam do twoich gałganków promień mnie kusi jam dla twych łatek pożegnał słoneczko przy tobie nie zgasnę trep mnie nie zmusi ty podłużny źródle blasku miło łechcą ciepłe słowa aż ma włóczka się czerwieni lecz coś muszę wyznać tobie jaśniejący mój świetliku miłość moją już związały sznurowadła pobrudzone
-
#lєśภค ๏թ๏ฬเєść# °/°....................... °° W samym środku lasu bez końca, na polanie nr: dziesięć, spotkali się przypadkowo: Ona i On. Ciało jej, było zbudowane z samych liści, a jego: z gałęzi i czegoś tam jeszcze. Pokochali się od pierwszego potknięcia o wystający korzonek. Robili to często. Bo cóż czynić w takim miejscu. Tyle drzew, że nawet las zasłaniały, dla wspólnego podziwiania. W czasie miłosnych figielków, wirowali pomieszani jak kupa… liści i gałęzi. Mieszkańcy lasu, z uwagi na to, że też się nudzili, przychodzili, stawali wokół, patrząc na tą całą kotłowaninę. Niejeden roślinożerca, chętnie by ich trochę podjadł, lecz był za bardzo skołowaciały widokiem. Pewien rogacz tak głową kiwał, że mu się rogi zaplątały. Obiad za szybko wirował. Zresztą dziwne odgłosy też odstraszały. Nawet mięsożerców. Chociaż ich akurat guzik obchodziło, że im się roślinność przed pyskiem wierci. Ale spoglądać spoglądali. Szczególnie jak sapali i dyszeli, spoceni po polowaniu. Wicher jaki powstawał w wyniku szalejącej miłości, przyjemnie chłodził. A zatem wszyscy byli zadowoleni. Do czasu. Razu pewnego, Ona i On stali trochę oddaleni od siebie, szeleszcąc czule oraz rzucając sięwzajemnie: źdźbłami trawy, szyszkami i… żywymi myszami, których ciała tak przyjemnie łaskotały. To zależało oczywiście od tego, w które miejsce trafiła po rzuceniu. Właśnie najbardziej napalona mysz, odwalała kawał dobrej roboty, gdy nagle runo zadrgało i co tam jeszcze. MegaMech przybył. Wielka trwoga zaszumiała w mieszkańcach lasu. Tak wielka, że nawet wychodziła poza jego granice. Miał wygląd ogromnego wirującego walca, który czasami przyjmował - w sensie gabarytów - wygląd tłustego leśniczego. Ów walec nie miał jednak nic wspólnego z Pięknym Modrym Dunajem. Cielsko obleśnie zielone, złowieszczo lepiące, a mech ostry jak brzytwa na pasku ostrzona. Jego uciążliwa podłość polegała w dużej mierze, na wiecznym zatykaniu. Zwierzakom zapaskudzał uszy, kwiatom oblepiał łodygi, z ptaszków robił w locie, śmieszne zielone kulki. Spadały na ziemię, nawet bez życia. Przemieszczał się wśród drzew, zdzierając z nich korę, gdyż inny rodzaj jego mchu, był twardy i zaczepliwy. Stalowe druty wyczyniały spustoszenie. Nie było to przyjemne dla mieszkańców lasu, gdy takie łajdactwo w nich wtłaczano. A niby czym mieli to wyjąć? A zatem krwawili na zielono i wyli na całe knieje. Oczywiście ci, co wyć mogli. Biedne grzyby z zalepionymi rurkami i blaszkami, mogły się jedynie pokiwać w udręce, wytrzepując wnerwione robaki z dziurek, a raz po raz, trupki krasnalków. MegaMech był bezlitosny. Tylko stał i patrzył. Jego złowieszczy rechot, rozbrzmiewał pod mechatym wąsem. Jeżeli akurat nie był walcem. Lecz kupę Liści i Gałęzi przegapił. A niby taki zajadły, by się wydawało. Ona i On postanowili go rozproszyć. Nawet poświęcając swoje życie, dla dobra Lasu. Ale jak? Szeleścili wzajemne propozycje. Wnet jednak przypomnieli sobie o korzonku i dziurawym listku. Już wiedzieli jak go zniszczyć. Zaczęli wirować, cholernie naładowani akumulatorami miłości. Szybciej i szybciej. Aż wiórki tańczyły taniec mechanicznej piły. Dzięcioły przestawały stukać, by posłuchać roztańczonej kanonady. Zwierzęta nie przyszły. Widocznie coś przeczuwały. Taniec zakochanych płodów lasu, szalony i diabelnie rytmiczny, dudnił bez lęku. Zarówno pod względem wykonywanych czynności, wydawanych dźwięków i wzajemnych uczuć. MegaMecha normalnie zamurowało. Miłość? Epidemia jakaś czy co? Aż mu się zielone kłaki stępiły z obrzydzenia. Nastąpiło apogeum. Euforia bezlitosna. Wlecieli prosto w obrzydłe, zielonkawe, bezduszne cielsko. Zaczęli w nim wirować. Jako zakochani porąbani wpadli w rezonans. Ich roztańczona, witalna miłość, rozrywała mechate ciało na strzępy. Rzucała nim na wszystkie strony lasu. MegaMech wył jak pijany wilk, do stada jeszcze bardziej pijanych księżyców. Albo raczej szumiał przeraźliwie. Walc odlotowych słojów, który mu zafundowali, okazał się jego łabędzim śpiewem. Dopełnił czarę goryczy. Ostre brzytwy szalejącego mchu, fruwały po kniejach. Niejednemu zwierzęciu wleciały do oka lub w inną część ciała, telepiąc wnerwione kiszki. Wiele gałęzi i liści zostało odciętych, agonalnymi, latającymi drgawkami. Straty były widoczne. Nie przeżyli w jego trzewiach. Wylecieli na zewnątrz. Zapewne gdzieś tam są. To znaczy nie w takiej postaci, jak dotychczas. Przyczynią się do użyźnienia ziemi. Może wyrośnie na niej: nowa ta sama miłość.
-
Dziękuję za takie właśnie pytanie. No cóż. Teraz po latach, kiedy na spokojnie wspominam te pamiętne wydarzenie i w jaki sposób wyszłam z tego cało, to aż trudno uwierzyć, że taki zdawać by się mogło, nieważny incydent, zdecydował o tym, że gdy spadłam na dno, potrafiłam się odbić, wrócić do krawędzi przepaści, podźwignąć ciężar i wyjść na płaskowyż. A co najbardziej istotne, już na solidniejszych zasadach, bardziej wzmocniona i pełna wiary we własne siły, które często omijałam szerokim łukiem. Rozumiem, że nie wszystko w życiu, idzie jak po maśle. A jeśli nawet, to prawdopodobieństwo, poślizgów i upadków, może być – chociaż nie musi – nader częste i cholernie dołujące. W moim życiu jakoś musiało. Pocieszało mnie to, że inni też nie mają łatwo i lekko, tylko gorzej i trudniej, a niektórzy, są jeszcze bardziej potrzaskani i zapętleni, ode mnie, co dawało pewną dozę satysfakcji. Paradoksalnie, szczęście innych, także potrafiło podbudować i dać mi cholernie dużo frajdy. Szczególnie w sytuacjach, kiedy na swój pokrętny sposób, próbowałam się do tego przyczyniać. Pomagać kreować szczęśliwe chwile. Chociaż coraz częściej, z odwrotnym skutkiem, niż oczekiwany. Co mnie niestety często zniechęcało, do dalszych tego typu działań. Tak czy inaczej, zapominałam wtedy chociaż na chwilę, o własnych problemach, zapakowanych w blizny. Wypalały niekiedy mózg, ze wszelkich pozytywów. Mimo wszystko, często starałam się dziękować opatrzności, że tak naprawdę, jeszcze nie jestem na straconej pozycji. Nie dusiłam w sobie pretensji do całego świata i zawiści, że są inni, którym się wszystko układa. Chociaż… czy ja wiem? Zdarzały się przecież wyjątki, kiedy było zupełnie odwrotnie i ponownie musiałam kupować obiekty codziennego użytku, doszczętnie przeze mnie rozbite, spotęgowaną frustracją, zniechęceniem i zwykłą ludzką słabością. Bywało też, że wychylałam się przez okno i błogosławiłam świat, środkowym palcem.
-
Morderca Darowanych Chwil
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
na trumnie siedział dziad od siebie chciał coś dać lecz chwile trwonił czas przepierdolił samotny w końcu padł w grobie leży trup gdzie odór szepce mu tyś chwile trwonił czas przepierdolił co powie na to Bóg? a jeśli nawet tam nie czeka drugi świat toś chwile trwonił czas przepierdolił w pamięci żaden ślad -
Wersja skrócona. Po co więcej. rozmawiasz z kroplami deszczu może mrok rozwodnią do samego świtu na podeptanej ulicy gdzie z rozciętej żyły latarni przez żeliwną kratkę duszy ścieka martwe światło na brudne sierści szczurów a jednak skowronek szybuje nad nimi wysoko przez ścierwa ciemnych chmur przesącza śpiew koloru krwawego błękitu
-
nie cierpiał muzyki choć zasłuchany udławił się ciszą między piosenkami
-
Tekst jeno satyryczny! Bałwanek Bitóś, w imieniu zastosował ó zamknięte. I chwała mu za to! Po cóż ma być otwarte na jakieś inne badziewne śmieci, skoro kryje w sobie jedyne właściwe prawdy, upchane niczym prawe śledzie, w błyszczącej przykładem, puszce. W miejscu miotły, tkwi czysty kijek, o przekroju idealnego koła, a zamiast marchewkowego nosa, wystaje→ czerwona pogardliwka, super 500 plus turbo. Gdy tylko Bitóś widzi jakieś niewłaściwe bałfany – ze zwykłymi miotłami i czerwoną zwykłą marchwią – pogardliwką pogardliwie chrząka. A one wesołkują z niego pobłażliwie, wszystkimi trzema kulami. No jak mogą. Lumpy jedne. Bitóś to nie byle co. To jest ktoś. Ulepiony w jedną słuszną kulę, bielszą od dziewiczego śniegu, z symbolem słońca na śnieżnej piersi, robi wrażenie, jak nie wiadomo co! Pewnego razu, los postawił na jego drodze, rozpalony koksownik. Aż drzewce drgnęło, chociaż opieszale. W nim też drgnęła chęć naprowadzenia durnych bałfanuw, na właściwą ścieżkę, ostatecznie. Postanawia, że im pokaże, gdzie taki chłam, tarzający się w brudnym, obesranym śniegu, zimuje. Właściwą kaczką dziennikarską, zagaduje słodko do koksownika. Temu już dawno żar na blachę padł, więc na propozycje przystaje. Bałwanek Bitóś, wbrew pozorom, w mięśniach śnieżnych jest mocarny. Czy wewnątrz czubka swojej postury, w czym innym też, nie wiadomo. Wiadomo jednak, iż pogardliwka sprawia, że wyrastają mu dwie prawe ręce, o lodowatych szponach. Przeto podnosi gorący koksownik, aż zasyczało ostrzegawczo, na osmalonym drągu. Lecz chwilę przedtem, rzeźbi w lodzie surmy bojowe. Lub tak mu się jeno wydaje, kiedy to podziwia swój nieskazitelny kunszt. Po chwili zaczyna misję roztopieńczą, by roztopić niewłaściwe bałfany tójkulne, inne niż on. Pomimo, że jest ulepiony z lepszego, odporniejszego śniegu, to jednak ubywa go wodniście. On jednak, trąbiąc siarczyście, ma gorączkę umysłu i skwierczący zad, w rzyci i nie zauważa tego drobnego, lecz jakże ważnego, cieknącego szczegółu. Ma tylko jedno w czymś, na kształt głowy, obok zamrożonej empatii i takich różnych, tego tam. I oczywiści jeden cel. Dodatkowo, pogardliwka jest nieustająca w pomocy terapeutyczno – wzmacniającej, wiadomo co! * –– Ej. Zobacz. Jakieś bajoro na swoich bulgotkach, piecyk zimny i wygasły nam podrzuciło. Jesteśmy bardziej bezpieczni. –– O tak. Bo szło na upały. –– Nawet nie mamy komu podziękować, za organizację korzystnego dla nas transportu. –– A gdzie nasz kabaret Bitóś? –– Właśnie. To nie ładnie tak się zapodziać? Kolorowe śnieżynki nie ma komu rozbawiać –– I kto nas fajnie nazwie: bałfany. –– Spójrzcie! –– Gdzie? –– No tam. Z kałuży coś wystaje. –– Marchewka? –– Hmm… jakaś taka... niemarchewkowa. Badziewna! –– Normalnie, chłam jakiś! –– Dupa mokra sopla, z tym!
-
List Pożegnalny
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziadku grafoman↔Dzięki:)↔Lubię tak różnorodnie. Trochę prozy, trochę wierszy, w sensie formy, treści itp. Masz racje z tą przemową pogrzebową:))↔Pozdrawiam:) -
Najdroższa ty moja, skarbie jedyny serca mego. Piszę do ciebie pospiesznie jeszcze ciepłą ręką, list za pewne ostatni, gdyż podupadłem nagle na zdrowiu i każda chwila, może być moją ostatnią na tym ziemskim padole, gdzie tak bardzo ciebie kochałem, a ty mnie i gdzież my tyle radości oraz smutków wspólnie przeżyli, lecz nie przeżyjemy już więcej. Nie mam na myśli rzecz jasna ciebie, ty moja malarko jedyna, co wiele dni i nocy, me serce miłością, od środka malowała, nie bacząc na wściekłe fale bulgoczącej krwi, co twój obraz deformowały. Przyznać jednak musisz, że i ja się starałem jak umiałem najlepiej, pędzelkiem żwawo władać, lecz czasami tylko ochlapałem płótno, chociaż bardzo się starałem, całym mną. No cóż. Moje ciało, już nie takie jak dawniej. Wychudło, zmarniało nieco i ogólnie liche jest, jak ten figowy listek zwiędły. Ten mały na środku, też leży, skapciały niczym zwłoki w trumnie, by już nigdy nie powstać. Biedny flaczek nieboraczek, Tak jak i ja już niedługo leżeć będę. Uroczo by było, gdybyś przyjechała złożyć ostatni pocałunek na prawie trupich ustach i gdzie tam byś jeszcze chciała, ale sądzę, że i tak nie zdążysz, więc raczej zaplanuj sobie jakąś nową przyszłość już beze mnie, gdyż zawsze jako żyw i potencjalny zezwłok, pragnąłem twojego szczęścia. Na mój pogrzeb, rzecz jasna przyjechać możesz, lecz nie rzucaj się w spazmach rozpaczy i udręki na urnę, by proch wygrzebać i przytulić lub obsypać powabne do szaleństwa, wdzięki. Nie ulepisz mnie powtórnie. A nawet gdyby, to tylko postawisz na półkę, a twój nowy przyszły, w końcu garnuszek roztrzaska o ścianę, widząc szaloną tęsknotę za mną, a nie twoją miłość do niego. Czasu i tak nie cofniesz i nie wskrzesisz tak nagle, przerwanych marzeń, więc po co to całe narzekanie. Opanuj się wreszcie. Przestań łzy ronić wielkie jak berety, bo tak silnej damie postępować nie przystoi. Usiądź, weź głęboki oddech i pomyśl, że nie masz w końcu kłopotu z wariatem. No nie, co ja piszę, że powtórzę, ty mój skarbie. Chyba jednak to jest bardziej choroba psychiczna, niż cielesnych członków moich. Chociaż i tak wiem, że za sekundy zejdę z tego świata, więcej piszę coraz szybciej, bo za chwilę, po jakimś czasie, dłoń stanie się zimna i sztywna. No masz ci los, muszę kończyć. Jeszce trochę mogę, więc pospiesznie słowa nanoszę. Widzę światełko w tunelu i ciebie, czekasz na mnie. Coś chyba z czasem nie tak. Kiwasz do mnie. To po co piszę ten list. Przecież ci za moment wszystko powiem. A momenty były, pamiętasz. Drugi raz widzę tunel. Już bez ciebie. To fajnie. Jednak żyjesz. Żyj jak najdłużej. Nie podupadaj na zdrowiu. Kocham cię i wybaczam wszystko, a ty wybacz mnie, jeżeli zechcesz. Odpływam w nicość lub w coś i spotkamy się lub nie, gdyż ty byłaś przyzwoitym człowiekiem, a ja to nie zawsze, więc ty może skończysz w raju szczęśliwości, a mnie kotły 666 pochłoną, ewentualnie będę czyszczony na wieki, ryżową szczotką, by zeskrobała wszelki brud, zarówno ten zaschnięty, jak i najnowszy, którym ostatnio obrosłem. Sam nie wiem, co i jak będzie. No dobra. Kończę. Oczy mi zachodzą powiekami wieczności, chyba? Trzymaj się cieplutko. Za co sobie chcesz i gdzie, beze mnie. No to pa.
-
Mamo, pofrunę jak ptaszek
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Sam↔ Filmik robi wrażenie... że za chwilę spadnie. Nie widziałem przed napisaniem tekstu!↔Zbieg okoliczności tylko↔Pozdrawiam:) -
raz dwa trzy głodni my cztery pięć sześć trza coś zjeść siedem osiem dziewięć zjemy ciebie *** raz dwa trzy chcesz o niebie śnić cztery pięć sześć zatem wyżej wejdź siedem osiem dziewięć bęc śniłeś na drzewie *** raz trzy dwa śliczne ciało masz cztery sześć pięć po czasie już mniej siedem dziewięć osiem a teraz proszek *** trzy dwa raz wędrówki czas sześć pięć cztery no to idziemy dziewięć osiem siedem lepiej przed siebie
-
Z nosem przylepionym ciekawością do szyby, ogląda fruwającego ptaszka. Szybuje między gałęziami drzewa. Dziewczynka ma sześć lat i jedno marzenie. Latać tak jak on. Nawet macha śmiesznie rękami. * Matka ma dzisiaj sto spraw na głowie i szykuje się do wyjścia. Słucha córkę jednym uchem. — A wiesz mamo, że zostanę ptaszkiem i pofrunę? –– Taa… jesteś dzielną dziewczynką. Widziałaś gdzieś moją torebkę? –– A wiesz, że rączki będą skrzydełkami. –– Już znalazłam. Na stole masz śniadanko. A telefonu nie brałaś? –– Tylko że ptaszki mają piórka, a ja nie mam. E tam, to nic. –– O, jest. Oczywiście. No to buziaka i spadam. Wychodząc, zapomina zamknąć okno. ••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••••• Inna wersja tekstu↔wrzucona↔ 2.9.2022 Bardziej dopowiedziana ------------------ Z nosem przylepionym ciekawością do szyby, ogląda fruwającego ptaszka. Szybuje zwiewnie między gałęziami drzewa. Dziewczynka ma jedno latające marzenie. By latać, tak jak on. Nawet raz po raz, macha śmiesznie rączkami. * Matka ma za to, sto spraw na głowie. Szykuje się pospiesznie do wyjścia. Słucha ją jednym uchem. — A wiesz mamo. Też będę ptaszkiem i pofrunę. –– Na pewno. Jesteś dzielną dziewczynką. Widziałaś gdzieś moją torebkę? –– Rączki co mam, są skrzydełkami. Też wiesz? –– Taa… już znalazłam. Na stole masz śniadanko. A telefonu nie brałaś? –– Nie… ale ptaszki mają fruwkowe piórka, a ja nie mam. E tam, to nic. –– Pewnie, że nic. O jest. Jak wrócę, pobawimy się w aniołki. –– Obiecujesz, że będziesz patrzeć, jak pofrunę. –– Tak. Oczywiście. A teraz buziaka i spadam. * Wychodząc, zapomina zamknąć odpowiednio okno, jak to zazwyczaj czyni. Będąc kawałek od domu, słyszy z góry wesołe wołanie. Córka siedzi na zewnętrznym parapecie. Dynda pociesznie zwisającymi nóżkami. Buzia radośnie uśmiechnięta, a rączki żwawo falują, roztrącając cząsteczki powietrza. — Mamo! Spójrz na mnie. Patrz jak obiecałaś. Jestem ptaszkiem. Za chwilę pofrunę!
-
jako dziecko z niebieskiej bibułki wyczarowałaś niebo skrawki białych papierków robiły za baranki wyobrażałaś sobie że blat stołu jest nad tobą anioły były niewidoczne schowane głęboko w błękit słyszałaś tylko szeptane śpiewy aż kiedyś ich szef wystawił nogę złapałaś ją z całych sił by go ściągnąć na ziemię wydostać z domku przecież aż za bardzo czułaś że może pomóc uparcie wyplatałaś z kwiatów warkoczyki modlitw aż zraniłaś dłoń krawędzią zielonej trawy do dzisiaj masz ślad niewidoczny dla łąki
-
Ciemniok właśnie beka tak sowicie, że aż na chwilę rozbłysło, włochatym odorem. Cuchnie mu paskudnie z otworu wciągającego. Leży na barłogu, w okrągłej trumnie. Tak nazywa to, na czym spoczywa. Nie jest bynajmniej wampirem. Ciało w fazie rozkładu – bo leciwy – wypycha mlaskające fałdy pomarszczonych zielonkawych wnętrzności. Zwisają poza obręb legowiska. Kapie z nich coś, na kształt nie wiadomo czego. Nie znaczy to jednak, że za chwilę wyzionie owłosionego ducha. To jedyne do tej pory utrapienie. Strasznie paskudy łaskoczą w bebechach, ale spełniają przydatną funkcję. Długimi, chwytliwymi włosami, potrafią wyłapywać i transportować do wewnątrz ciała. Ciemniok nie jest na tyle kumaty, by wiedzieć, po diabła ta profesja potrzebna, w szerszym znaczeniu. A jednak podświadomie wie, że zjadanie tego, to jego tożsamość. Ma niewątpliwie jasne wnętrze, co jakiś czas. Aż do dzisiaj. Zaczyna pokarm prześwitywać przez skórę, ze zdwojonym wzmocnieniem. I to go martwi. Przecież wokół powinna być ciemność. Widocznie jestem zachłannym dupkiem – myśli nawet. – Obżarstwo unicestwi moje: ego. Czarnokwasy nie nadążają przerabiać, bym wydalał kałomroczki. Produkują w jakąś inną, zafajdaną stronę. A może przesadnie skrajnie, pragnę wypełniać powierzoną misję. Ja pierdzielę. Znowu żrę. Chyba popadam w nałogowy paradoks. Mam nadzieje, że inne Ciemniochy, potrafią zajadać światło, odpowiednio dawkując. Nie ma zmiłuj. Szef przerobi mnie na świecącą latarnię. A fe!
-
Zaobserwowałem u pacjenta, znaczną poprawę. Skorzystał z mojej sugestii. Gdy szczerze porozmawiał z kamieniem, ów spadł mu z serca. Ma co prawda zmiażdżone stopy, ale idzie ku dobremu.
-
Duet Bohaterów, Księżniczka i Kwiatek
Dekaos Dondi opublikował(a) utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Królestwo, bogato mieszkańcami nasiąknięte, gdyż często ulewy mokre owe okolice nawiedzały, we wilgotnych posadach się zatrzęsło. Oczywiście największą posadę, król dzierżył we władaniu swoim. Wszak był władcą. Aczkolwiek małżonka jego, też coś do gadania miała. Król żonę umiłowaną, niewybredną miłością darzył, często prężne berło pokazując. Ona męża swego, na zarośnięte wzgórze z zamiarem zapraszała, by szczytami zachwycać przeróżne odczuwania. A że smakowe upodobania w zaułkach spełnień fikuśnych świtały, to bywało, że kubeczki z kawą, śmietanką towarzyską uzupełniali. A zatem szczęśliwie egzystencję królewską, na żywotnych pikantnych piknikach, zwieńczali. W międzyczasie, na ile się dało, sprawiedliwie rządząc. Mimo wszystko, córką jedyną poszczycić się mogli, co ich największym, przydatnym skarbem, okazać się miała. Lud swoich lamentów, z takich i owakich przyczyn, zbytnio nie okazywał, gdyż taka potrzeba, póki co, w umysłach tubylczych, zalęgnąć się nie musiała. Lecz pewnego razu, o świtaniu, kiedy to jutrzenka na niebie rozkosznie ziewnęła, z przyległych gęstych, cuchnących moczar, potwór wyłoniwszy oblicze swoje, w dalszym ciągu się wyłaniał, aż do obrzeży królestwa zawitał. A rycząc złowrogo, ludność i władze spłoszył tak dobitnie, że aż ze swoich domostw i zamku, z pośpiechem wyskoczywszy, w zgrozie wszechwładnej, drgali. Jednakowoż agresor moczarny, przerwę sobie zrobił, na wspomogliwe odsapnięcie, przeto poza obrzeże królestwa, nie spieszno mu wejść było. Jak to w tego sytuacjach bywa, król na balkonie zamkowej chałupy, objawił dostojeństwo swoje, by rzec trywialnie to, co zazwyczaj w takich okolicznościach, pierwszy raz wygłaszał. — Kto na śmierć zatłucze bestię, co nasze granice splugawiła zamiarem agresji, otrzyma rękę córki mej. A wspomniana, faktycznie urodą i powabem grzesząc, godną owej procedury była, zdaniem rodziców, którym dobro królestwa, też czasami na sercu leżało. Szczególnie, że owym rządzili i dobrze im było. Od razu dwóch jurnych w działaniach, wrzącą gotowość w boju zgłosiło, by realizację obietnicy pełnej wdzięków, w newralgicznych punktach zaznać. Jeden kopytem czarcim, śpiącego potwora w dupę przywaliwszy, rozbebeszył ją doszczętnie. Tak bardzo, że to co wyleź miało, już nigdy drogi ujścia, nie znalazło. Drugi, świętym kwasem żrącym, żółte ślepia bestii rozpuścił, aż płynne gałki klejące na mordę wypłynęły, wilgotno mlaskając. Pomimo tego, pokonany do swego domostwa, po omacku się doczłapał, jeno na tyłku siadać nie mógł, by odpocząć. Wtedy król i królowa rozkazali katu swemu, by ich córce, obydwie ręce toporem odrąbał. Jednakowoż po odpowiednim znieczuleniu, by cierpieć nie musiała. Tak też uczynił, uprzednio folię na zamkowej posadzce położywszy, bo co dopiero myta przez służbę, była. Smakowita czernina, niektórym nawet do gustu przypadła, gdyż marnotrawienie pokarmów, zemścić się mogło. A dwóch bohaterów, obietnicę dostawszy, nie wiadomo, czy ucieszonych było. Tego nie zapisano w księgach. Jednak zapisano, że córkę królewską, rodzice w wielkiej doniczce na stojąco zasadzili, gdyż nadworna czarownica, co na bestię sposobu nie miała, na taka okoliczność, owszem. Obiecała, że jak kwiatek umiłowany, roztworem jej produkcji, przez siedem kolejnych dni, nienaruszona dziewica z ludu, dokładnie o brzasku podlewać będzie, dodatkowo krwi swojej, z żyły nabrzmiałej stosowną ilość użyczając, to zasadzonej gałązki odrosną. I odrosły. Tak samo śliczne i młode, jak poprzednie. Rodzice radzi byli, bo przecież wiele bestii wokół królestwa, grasować mogło. -
Czerwona Kokardka
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziadek grafoman↔Dzięki:)↔Raczej na to wygląda:)↔Ja czasami sam nie wiem, do końca dokładnie, o czym piszę:))↔Pozdrawiam:) -
Gipsoludki atakują Ziemię
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Proza - opowiadania i nie tylko
Dziadek grafoman↔Dzięki:)↔Na upartego, to prawie w każdym tekście, można:) Pozdrawiam:) -
Ana↔Dzięki:)↔Ano bywa:)↔Pozdrawiam:)
-
Czasobieg
Dekaos Dondi odpowiedział(a) na Dekaos Dondi utwór w Wiersze gotowe - publikuj swoje utwory
Rafael Marius↔Dzięki:)↔To taki skrót myślowy:)↔Pozdrawiam:) Amber↔Dzięki:)↔To niby taki... koniec czasu. Jeno co zaś? ↔Pozdrawiam:) -
Wygnali ją z domu kiedy była nastolatką. Nawet nie zdążyli do końca powiedzieć, dlaczego. Inna sprawa, że ją to gówno obchodziło. Chciała być jak najszybciej... jak najdalej od nich. Od świata, którego zasad nie rozumiała. Pobiegła do lasu, pełnego śniegu. Nie czuła przemoknięcia, zimna i wiatru. Ulepiła dwa bałwany. Mamusię i tatusia. Zmrożoną gałęzią rozwaliła zimne kukły. Rodzice odczuwali ból. Nigdy się nie dowiedzieli, dlaczego. Biegła dalej. Spotkała dziwnego człowieka. –– Dziewczyno! Wyglądasz jakby ciebie z domu wygnali? –– Nie z domu. Nie wiem z czego. –– Przebaczysz im kiedyś? –– Może… gdy mnie ktoś nauczy, jak to się robi… a ja uwierzę.
-
miał okrąg marzenie by kwadratem zostać chichot losu wszystko poplątał bok z geometrii sprzątnę równobocznym został trójkątem *** garncarz ulepił pomnik swój własny wspaniały cudny przeładny tylko jako garnek zupełnie nieprzydatny