-
Postów
4 532 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Treść opublikowana przez Arsis
-
Maj jest miesiącem okrutnym... 17 maja - Vangelis. 26 maja - perkusista zespołu Yes, Alan White...
-
Umarła moja matka. Pochowałem ją w szarym lastrykowym grobie. Chciała mi coś jeszcze powiedzieć tuż przed śmiercią, lecz, nie zdążyła… Pamiętam, był pochmurny dzień… Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła… Pamiętam ten dzień. Pamiętam każdą minioną chwilę… Umarła o 9.45, zdziwiona bezkresem pustki, mroku i milczenia… Umarła, patrząc w okno, jakby wiedziała, że może już ulecieć jak ptak, w bezkres, w wieczność, w nic… Lekarz stwierdził zgon beznamiętnym głosem. Wypisał kwit… Dlaczego? Dlaczego? ― Co jej dolegało, panie doktorze? ― „A, boja wiem?”. Straszliwa pustka targnęła moją duszą. Uderzyła momentalnie krew. Do tej pory słyszę nieustanny szum płynącej rzeki, wzburzony gorączką nurt… Noc ściska moje skronie. Dusi i miażdży. Noc. Okrutna noc… Bezgwiezdna pomroka samotności i smutku. Bezgraniczna pustka. Zapalam światło. Na ścianach plamy, pajęczyny i kurz. Na ścianach olejne krajobrazy. Na ścianach plamy wilgoci, pęknięcia, pył… Dotykam palcami. Muskam. Głaszczę… Całuję namiętnie, jak tylko można całować jedyną miłość… Jak tylko można. Jak tylko… Napijesz się ze mną? Chcesz? Mam jeszcze trochę… W takim razie naleję sobie do pełna. Alkohol rozlewa się tak cudownie w przełyku, żołądku. Otumania i rozluźnia. Rozgrzewa. Potęguje myśli. Otwiera wyobraźnię, sny… Pozwala wyrzucić z siebie wszystko, co ukryte, co stłamszone codziennym dniem. Przepraszam. Posiłkuję się „Obcym”, Alberta Camusa. Przepraszam, lecz, kogo to, u licha, tak naprawdę obchodzi? Nikogo. Jemu też umarła matka, tak jak i mnie, ale w przytułku. Moja umarła w domu, na rękach… Lecz, kogo to obchodzi? Nikogo. Podziwiam jego prozę. Pisarski kunszt. Gdzie mi tam do niego. Gdzie… Kondolencje złożył mi wuj, jemu szef. A może i nie złożył. Jakie to ma znaczenie… Jego przyjął dyrektor przytułku, mnie ― nikt. Bo i kto mnie mógł przyjąć? Jego matka przed śmiercią często płakała, moja nie mówiła nic. W każdym bądź razie nic ważnego. Podawałem jej leki, bo sama już nie potrafiła. Nie umiała. Plątały się jej odrętwiałe palce… 11 marca, w czwartek 2021 roku o 9.45 stanęło jej serce. Jej ostatnie słowo brzmiało: „Dzwoń „. Cokolwiek miało to znaczyć. Cokolwiek, to było. Lecz, nim zdążyłem wybrać numer ― dopadłem do niej i zobaczyłem śmierć. Ostatnie westchnienie. Ostatnie uderzenie serca. I zamknięcie powiek. Wiem, nie chciała, abym je zamknął. Wolała sama… Sama… Jej dusza uleciała przez okno, kiedy je otworzyłem. Kiedy odsunąłem firankę… Jej dusza uleciała w niebyt albo do Raju. Jej dusza uleciała bezszelestnie. Cicho. W tajemnicy przed światem, przysiadłszy na chwilę na parapecie, aby spojrzeć po raz ostatni… Na mnie? Na miejsce życia? Uleciała. Odfrunęła. Zniknęła. Rozproszyła się w nic… Lekarz stwierdził zgon. Beznamiętnie. Urzędowo… Lecz, cóż to mogło lekarza obchodzić. A czy to jego pierwsza stwierdzona śmierć? Wypiłem wszystko i nie mogę wstać. Ale mogę pisać. Po wypiciu dobrze mi się pisze. Może z błędami. Nie wiem. Mam to gdzieś… Kocham cię, słyszysz? Kocham cię… Albert Camus uśmiecha się do mnie znad grobu w błękitnawym obłoku, popalając papierosa. Dozorca biegł za nim, aby mu przekazać, że chce otworzyć trumnę, by mógł rozpoznać zwłoki. Pożegnać się z matką. Mnie nie gonił nikt… Mnie dogonił bezdech okrutnej śmierci. Ścisk. U niego obijały się w południe dwa szerszenie o szybę Mnie otulała marcowa, przedpołudniowa cisza. Otulało zamglone słońce, aby po południu uderzyć z całą mocą straszliwej śnieżycy. U niego panował skwar… Ktoś, coś do mnie mówi. Kto? Nikt. Ja sam do siebie mówię. Szepczę. Włączam światło. Wyłączam. Jest tu, kto? Czy ktoś tu jest? Nie ma nikogo. Jestem sam. Ja, i mój na ścianie cień. Już nie trzeba. Nie trzeba, o, zmory, o, mary nieśmiertelne. Wypiłem wszystko. Czy ma ktoś jeszcze coś? Dobrze zapłacę. Szukam, lecz nie znajduję niczego. Moja ręka grzęźnie w głębokiej kieszeni dziurawych spodni… Przepraszam. Jeśli, ktoś chce zadzwonić, to mój telefon jest na mankiecie koszuli. Proszę dzwonić. Śmiało. Wiem. To moja wina. Moja wielka wina. Moja wielka cholerna wina… Czy jest tu, kto? Ostre światło żyrandola oświetla moją twarz. Ćmy uderzają o żarówki, wzniecają kłęby kurzu… Ćmy uderzają. Łopoczą skrzydłami. Umierają. A, ja? Czuję, jak i mnie wyrastają skrzydła… Zapalam obskurne światło kinkietu. I znowu jestem w barze, pośród innych ciem. Na blacie widzę kręgi po alkoholu. Która to już szklanka? Butelka? Czy, ktoś wie? Nie wie nikt. Bo i po co miałby wiedzieć? Barman poleruje szkło z kamienną miną. Ogląda je pod światło…. Za barem ogromne lustro. Moja zniszczona twarz… Ktoś się przysiada. Ktoś odchodzi… Już nie odróżniam twarzy. Wszystkie są zamazane i mgliste, o nieustalonych rysach. Ale chyba jakiś robotnik portowy, magazynier, bankier… Być może dyrektor jakiegoś ważnego instytutu… Czy jest tu, ktoś? Nie ma nikogo… Wszyscy są jacyś obcy, niekomunikatywni, milczący… Wszyscy są, a jakby nikogo nie było… Chyba zdrzemnąłem się na chwilę. Budzi mnie jakiś szelest. Rozwieram szeroko powieki. Olśniewa mnie jaskrawe światło. Poranek, to? Wieczór? Środek dnia? Nie wiem tego na pewno, gdyż błądziłem dopiero, co w malignie niepamięci, w odmętach przeszłości… Jawa, to, czy sen? Boję się westchnąć głębiej, aby nie wzruszyć sadzy w kominie, popiołu buzującego kominka… Gdzie ja jestem? Nie wiem. Tu albo tam. Albo, gdzie indziej… Albo nigdzie… Ktoś, coś do mnie mówi, pociągając nosem. Płacze? Ale z jakiego powodu? Próbuję zapytać, lecz mamrocze dalej i łka w tych samych równych odstępach… Nie mogę się dowiedzieć niczego. Niczego… Zwisa z krzesła z żałosną miną. Nie patrzy na mnie. Mówi cicho, prawie szeptem: „kochałem twoją matkę” ― Kto? Kto, ty jesteś? „Nie poznajesz mnie?” ― Wpatruję się uważnie, usilnie… Nieostrość zamienia się w jaskrawość umysłu… ― Tato, tato… ― Nasłuchuję i słyszę: „Już dobrze. Jest ze mną” ― Tato… ― „Nie mów nic… „ Przez okno wchodzi zapach bzu. Wdycham łapczywie. W uszach szum buzującej krwi. W uszach szum upływającego czasu. Za oknem maj. Deszczowa ciepła noc. Za oknem pustka. Bezbrzeżna melancholia. Za oknem noc. Jakaś muzyka spływa na mnie z nieba. Wdycham zapach świeżej wilgotnej ziemi. Puste podwórze. Krzewy, drzewa… Chyba sobie pójdę. Dokąd? Donikąd… Szelest wiatru. Liście oklaskują czyjeś przybycie, czyjeś odejście… Już nie musisz niczego mówić, Tato. Nie mów nic… Właśnie wychodzę z domu. Wychodzę naprzeciw niczego… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-26)
-
@Somalija piosenkę, mówisz? ale ja się nie znam na piosenkach... co ja tam się znam...
-
@Somalija "włodziu", co ja słyszę... jaki tam ze mnie "mistrz", ledwo umiem sklecić ze sobą literki, a podpisuję się krzyżykiem, wprawdzie z zawijasem, ale krzyżykiem...
-
@Somalija mistrzowie? jacy mistrzowie? ernest hemingway, albert camus, tomasz mann, wiliam faulkner... ?
-
@Somalija po jakiej naszej? po naszej? gdzie?
-
Idę w słońcu padającym z ukosa, pochylony do przodu… Wiatr rozwiewa włosy, porusza zardzewiałą, skrzypiącą bramą do opuszczonego domu… Wiatr. Wiatr zimny. Wiatr nadciągający polami. Wiatr pędzący ulicą, chodnikiem, podwórzem… Wiatr. Wciąż wiatr…Wiatr, jak westchnienie zwiastujące zmierzch, zwiastujące mrok, śmierć… Zachodzące słonce odbija się od szyb, od reklamowych szyldów, karoserii pędzących aut, wystawowych witryn… Nie wiem, gdzie i dokąd iść. Nie wiem, dokąd… Przede mną ulica skryta w cienistości drzew, za mną spowita blaskiem żywa arteria miasta. Tętniąca krwiobiegiem struga w fałszywych dźwiękach klaksonów, warkotu silników, wyciu pędzących karetek, zgrzytu tramwajów… Buchająca spod ziemi parą… Cuchnąca kloaką, wymiocinami, moczem tętniąca struga… Życiodajny nurt… Przede mną mrok i cisza. Przede mną noc. Przede mną nic. Łopocze poluzowany na ścianie plakat. Wpatrują się we mnie oczy. Podążają za mną uważnie z wyrazem obojętności. Szelest liści. Dębowe pnie, które całuję i przytulam. Rozmawiam z nimi, wsłuchany w przepływ żywicy… Mówią do mnie, coś do mnie mówią, trzeszczą w skłonach, opowiadają nieznaną nikomu baśń… Długa aleja. Samochody na poboczach. Zakurzone wykwity industrializacji. Zapomniane, porzucone bryły. Przechodnie dziwnie mżą, obsypani ziarnami upływającego czasu. Rozsypują się w pył, w niebyt… Idą następni. Idą naprzeciw. Mijają mnie. Wyprzedzają. Milczą. Mówią. Śmieją się… Wychodzą naprzeciw, by rozminąwszy się ze mną, zniknąć na wieki… Lecz coraz ich mniej i coraz ciszej… Lecz ciszej… Wchodzę do małego antykwariatu. Rozglądam się – pusto. Niestety, zapomniałem tytułu książki. Półki uginają się od dzieł. Pradawnych tomów ułożonych byle jak i byle gdzie. Słyszę szelest przewracanych, pożółkłych stronic. Przez, kogo? Przez nikogo. To ja sam zagłębiam się w dawno minionym czasie już przepadłym w potoku dziejów… Złocą się litery na brzegach w smudze czerwonego słońca. Wirują drobinki kurzu i drżą wzruszone moim nagłym westchnieniem. Jesteś tu? Powiedz, jesteś? Cisza. Milczenie. Nic… Wiesz, nie zdążyliśmy nawet zamienić słowa, bowiem wdarła się między nas okrutna przestrzeń ludzkiej obojętności. Ja, poszedłem w jedną, ty, w drugą stronę. Milczący. Wpatrzeni, gdzieś… Ale to nie było spotkanie, ani nawet ostatnie rozstanie…Rozeszliśmy się nie zaznawszy niczego. Rozeszliśmy się bez jednego słowa… Pozostał jedynie szum ruchomych schodów i gwar, tupot setek nóg, pierzchających kroków… Zgiełk buzującej metropolii… Ty i ja. My. Czy, wiesz? Czy o tym wiesz? Nic nie wiesz. A może, jednak… Ściskam w dłoniach „Obcego”, Alberta Camusa, albo „Moskwę-Pietuszki”, Wieniedikta Jerofiejewa… Nie wiem, nie pamiętam. Może to tylko śnię? A może… Jesteś tu, prawda? Więc czemu milczysz? Czemu drżą twoje śmiertelnie blade usta? Co do mnie mówisz? Co? Nic… Mówisz, nie mówiąc niczego. Nie mówisz, mówiąc coś nieskładnie przez niedopowiedzenia rozgorączkowanego snu. Snu pełnego koszmarnych mar, widziadeł nie z tego świata. Czy ja ci w nim towarzyszę? Czy idę w nim za tobą w ślad? Spójrz, trzymam twoją dłoń lodowatą. Nie drżysz, nie wyrywasz jej. Więc? Gładzę cię po twarzy, ustach… Na jawie? We śnie? Twój wzrok przenika przeze mnie, jakbym był niewidzialny, jakbym był powietrzem. Włosy opadają ci na czoło… Odgarniam je delikatnie palcami… Próbuję. Chcę. Lecz ― rozpadasz się na drobne fragmenty niczym pękający kryształ. Wolno, bardzo powoli rozsypujesz się w pył… (Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-25)
-
@Somalija niestety, tego nie mieli, zresztą w ogóle nie ma za dużo gabriela garcii marqueza... ale wydawało mi się, że z realizmu magicznego meli jego "miłość w czasach zarazy", ale mi się chyba wydawało...
-
@Somalija nie zwróciłem uwagi, może i mieli, jak mieli "demiana", czy "narcyza i złotoustego", hessego, czy "królestwo z tego świata", carpentiera, tudzież "podróż do kresu nocy" celine`a, tudzież "biesy" i "braci karamazow", dostojewskiego... etc... ps. ptaki ciernistych krzewów, powiadasz? a czy ja wyglądam jak Richard Chamberlain w koloratce? ale mieli jeszcze "piknik pod wiszącą skałą', joan lindsay...
-
@Somalija ja chyba sobie kupię elementarz i zacznę się uczyć literek... a nie jakieś "na wschód od edenu" steinbecka, czy "obcy", camusa...
-
@Somalija cześć, byłem min w księgarni...
-
@Somalija melancholijnie. pójdę sobie gdzieś, gdzie? nie wiem...
-
@Somalija cześć, aga...
-
Przez betonowe ściany przenika krzyk, wypełza czarną gąsienicą… Skolopendra przeżuwa moje gnijące ciało w potwornym bólu beznadziei. Wszędzie wokół obdrapane płaszczyzny, popękane, nadkruszone zębem czasu. Coś się nieustannie czegoś dopomina. Co?… Padam na kolana przed zakurzoną Trójcą, o potrójnej twarzy diabła. Falujące pajęczyny i kurz. Wszędzie kurz i pył…Wszędzie szary pyl… Przytłacza mnie noc wpadającym przez otwarte okna jęczącym, wspinającym się po wzorach tapet wiatrem. Czyjeś kroki. Wciąż czyjeś kroki. W pokoju obok ktoś się sprzecza ze śmiercią, wygłasza monolog oskarżycielskim tonem. W drzwiach zalega sine truchło mojej umarłej matki. Skołtuniony tobół… Spozierają na mnie czarne oczodoły z wyrazem zdziwienia, oblicze z wyszczerzonymi zębami… Umarła. Pożegnała się ze światem. Uleciała lekką duszą, gdzieś w niebyt. Gdzieś, nie wiadomo gdzie…W lustrze stojącego trema niewyraźny zarys koszmaru, przywierające do szyby piekło, bezdenna otchłań ciszy i opuszczenia. Nie ma miłości. Nie ma… Nie ma… N i e m a! Czyjeś szepty, wciąż czyjeś szepty… Wybrzuszają się i kurczą grzbiety starych książek, rozśpiewany chór zapomnianych bohaterów… Wszędzie wokół jakieś pożółkłe czasopisma, gazety, plakaty, fotosy z uśmiechniętymi twarzami dawnych aktorów, muzyków, pisarzy, poetów, bruliony zapisane rozdziałami niedokończonej powieści… Przez kogo? Przeze mnie, nie przeze mnie?. Więc, przez kogo? Przez n i k o g o... Przedzieram się przez stosy starych fotografii, rozgarniając pajęczyny, fotografie pierwszych bomb kobaltowych niszczących raka, pierwszych nuklearnych testów… Gdzieś na pustyni, lśni stalowa wieża. Zbudowane pośpiesznie miasto. Samochody z wielkimi chromowanymi wargami zderzaków. Samochody śmierdzące w palącym słońcu benzyną i gumą opon z białą obwódką. Ubrane elegancko manekiny z obojętnym wyrazem twarzy. Ubrane z najnowszymi trendami mody lat 50. XX wieku… Gabloty z monstrualnymi chorobowo zmianami. Zanurzone w formalinie przykłady zespołu Proteusza i choroby von Recklinghausena, od niegroźnych zmian po nowotwory złośliwe, nerwriakowłókniatowatość, neurofibromatozę… Nieznanego pochodzenia guzy, narośla, potwory z piekła rodem… Człowiek, to? Nie-człowiek? Jakiś szelest za ścianą, szloch i szept… Czająca się śmierć w straszliwej aureoli radioaktywnego promieniowania próbuje nawiązać kontakt. Z kim? Ze mną? Nasłuchuję. Słyszę bulgotanie plątawiska żeliwnych rur, monolog buzującej pod skórą tynku cuchnącej kloaki… Jedynie obrzydliwe szyderstwa i drwiny bez możliwości porozumienia. Jedynie… Jedynie… J e d y n i e… Pełzam. Wiję się w sobie… Całuję podłogowe klepki. Przywieram ustami do dębowego cokołu, wdychając nikły zapach woskowej pasy… Wiję się w sobie. Pełznę jak wąż na przestrzał… Od ściany do ściany… Do ciebie… D o n i k ą d… Do Nowosybisrka. Do 1954 roku… Słyszysz? Ja, słyszę, choć zagłusza wszystko szum buzującej krwi. Słyszę i czuję. Gorączka napastuje moje zmysły nieustanną maligną. Zwiastuje koniec, bezdenną otchłań mroku i zapomnienia. Słyszysz? Twoje usta poruszają się w potoku niesłyszalnych słów. Twoje spierzchnięte usta, śmiertelnie blade…Coś do mnie mówisz przez niespokojny sen. Co do mnie mówisz? Nie słyszę, bowiem zagłusza cię szmer promieniowania kosmosu, potoku upływającego czasu… Nie słyszę. Nic nie słyszę.. N i c… Ktoś się wspina po schodowej klatce. Kto? Dlaczego nic nie mówisz? Dlaczego milczysz? Skoro nie ty, to kto? Widzę dłoń ściskającą drewnianą poręcz, niezwykle kościstą. Truchło mojej umarłej matki rozsypało się w pył… Ktoś miał przyjść. Kto do mnie idzie? Nie idzie nikt. To ja sam idę do siebie samego. W chrzęście pustych butelek, w oparach alkoholu, delirium, w potwornym bólu wgryzającej się gąsienicy… Powiedz. Powiedz mi. Czemu nic nie mówisz? Ja, pamiętam. Wiesz? Czy wiesz? Więc spójrz, jeśli spojrzeć jeszcze możesz. Jeśli jeszcze… Spójrz, choć prze krótką chwilę, choć przez chwilę. Za oknem szaleje wiatr i mrok… Za oknem noc, brązowe niebo od chmur. Lodowaty deszcz. (Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-23)
-
2
-
@Somalija
-
@Somalija oj, aga... jedno słowo... ale, wiem, boli...