Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 22.08.2023 w Odpowiedzi

  1. Tusz na papierze nie zwrócił wiary W dzień, co nas niegdyś dla siebie odkrył, Pamiętnik - nocnych rozmów apokryf, Ze słów grobowca trupy nie wstały. Aby zmartwychwstać, wprzód umrzeć trzeba, Zaś nas widziano przecież - osobno, Jak z nieba jeden łowimy obłok, Wciąż nazbyt ciepli, by ciała grzebać. Podobno złudą jest każda chwila Przeżyta - kosmos zna tylko "teraz". Skąd się wspomnienie zatem przedziera, Jeśli go nie ma - czemu nie mija?
    4 punkty
  2. czasem siadam sam ze sobą w jednym z tych pokoi gdzie wiatr nie dmucha, muzyka jest głucha i człowiek wszystkiego się boi rozmyślam uparcie, niestety szczerze jak świat mnie wokół przerasta i myślę czy jestem, czy chcę, czy wierzę, gdy jestem sam ja i prawda. i zwykle wtedy strach ściska mi serce i nie chcę by znów mnie przygniatał więc oczy otwieram, zaczynam od zera - nieszczere oblicze ich świata.
    3 punkty
  3. a wtedy mówię że jestem zmęczona i zwijam ciało w kłębek głowę starannie w dłoniach chowam mówię że jestem tylko... zmęczona
    3 punkty
  4. było nie było będzie nie będzie a teraz? bez wątpliwości jest
    2 punkty
  5. w perfum flakonie mgielnie się odbija purpurowa kreska zorzy malinowych zmierzch różanozłoty zapada się w kryształ by go mógł pochłonąć cienia czarny onyks perłowe obłoki już na niebie zgasły szafirowy pigment rozlał się dokoła piersi wolno muska różany hydrolat a ja patrzę w pustki śnieżnobiały ekran i nie wiem kogo w jakiej sprawie wołam
    2 punkty
  6. Na stacji kolejowej pod złotym semaforem Stała piękna Biel lśniąca swym kolorem Czekała odjazdu dzierżąc bilet w dłoni Z mokrą radością w nieposkromionej toni Gdy pociąg zawitał na pokład zapraszając Weszła doń pewnie, choć drogi nie znając Wiedziała co czeka na stacji końcowej - Czerń uradowana w bramie ukwieconej By z drugą połówką biletu w nieznane Dołączyć do Bieli w przysiędze składanej Dopełnić harmonii i w podróż wyruszyć Długą, pomyślną i w radości duszy
    2 punkty
  7. Próba Zróbmy kolejną próbę Reżyserujesz Ty Klatka Wchodzisz STOP Wejdź uśmiechnięty. Zamknij po prostu drzwi. No dobrze – scena – dom Role już mamy podzielone Lustro pęknięte na ścianie Światło przez okno wpuść Teraz ja przyjmuję rolę Pozwól przebiorę się Balową suknię swą założę To nic że ranek jest Płyniemy po tej samej scenie Co wspólnym naszym domem jest Puste mamy kieszenie Za oknem ciepły letni deszcz Zamiast aplauzów deszcz nam dzwoni Całość ku ciszy Zmierzać chce Refren wszystko domyka Ciepły majowy deszcz
    2 punkty
  8. Samotność, to taka chwila, która pozwala być samą z sobą, żeby lepiej poznać siebie samą. ...
    2 punkty
  9. @Marek.zak1 To ciekawe, co piszesz. Otwiera głowę na takie rozkminy, jak czy realizować teraźniejszość w oparciu o przeszłość, czy o przyszłość. Czy ma ona być bardziej pokłosiem wczoraj, czy inwestycją w jutro. Zapewne najzdrowszy byłby totalny kompromis, ale to strasznie nudny scenariusz... 😝 @Rafael Marius Trudno tego nie rozdzielać, kiedy zyskaliśmy zdolność do zatrzymywania w oakięci minionych chwil i planowania przyszłych. A jednak kosmos nie wydaje się być zainteresowany naszymi eynalazkami tego rodzaju ;>
    2 punkty
  10. po drugiej stronie okna noc niezapisana w sobotniej przestrzeni niebieskie ptaki wzbijają się w niebo mówisz coś przez sen siedzę przytulony do twojego wiersza
    2 punkty
  11. @sowa Twoje wypowiedzi są aroganckie i obraźliwe. Nie podoba Ci się dany utwór? W porządku. Nie zostawiasz "lajka", nie komentujesz. Ale nie obrażasz autora, zwracając się doń w sposób, w jaki się odniosłeś. To niekulturalne i nie do zaakceptowania. Jako że piszącego powinna cechować kultura właśnie. W tym panowanie nad sobą i wspomniany uprzednio szacunek dla innych użytkowników portalu. Będacego przede wszystkim przestrzenią kreowania pozytywnych emocji oraz przestrzenią kultury. Dopiero potem sferą prezentowania poprzez to, co zamieszczamy, części nas samych. I kształtowania czytelników przez to właśnie. Ponownie życzę Ci wszystkiego pozytywnego.
    2 punkty
  12. @Ewelina „Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce” - Terencjusz
    2 punkty
  13. @Leszczym "Wiadomo, że król to również człowiek i przeżywa swoje 'bóle', jednakże będąc królem łatwiej uporać mu się z bólem. ;-)))". @Ewelina, @violetta, @viola arvensis, @Konrad Koper, @Rafael Marius, @slow, @poezja.tanczy, @Dobry, Zły i Brzydki, @Kamil Olszówka i @Tectosmith Dziękuję!
    2 punkty
  14. czym jest życie? w tych błahostkach w trawie, słońcu wschodzącym przy mostach w jakimś uśmiechu, ciepłym spojrzeniu w niespodziewanym zaskakującym zdarzeniu w czułości, herbacie i bukiecie kwiatów w tych prostych rzeczach tak znanych światu w tchnieniu, oddechu płaczu, marzeniu tęsknocie, ułudzie milczeniu, wspomnieniu w motylach, kałuży, deszczu, księżycu, przez oczy patrzące na świat w rozmyciu kształtując problemy, tworząc konflikty normy, społeczeństwo, kultury relikty są rzeczywistością żyjącą w naszych głowach w definicjach, myśleniu moralności, słowach żyjąc czymś lecz nie tym co mamy spełnieniem naszych dusz fatum owianych w tym co proste zapisana jest życia księga sięgająca tam gdzie wzrok nie sięga
    1 punkt
  15. Wózek zjechał z pochylni, odskoczył niedaleko i przy akompaniamencie duetu buczących motorów zakreślił w miejscu kilka kółek. Byłby wykręcał kółka aż do wyczerpania baterii, gdyby jakiś impuls nie pognał go slalomem między oponami ułożonymi rzędem na podłodze. Na końcu hali wózek zahamował przeciwprądem i czekał cierpliwie aż tester wymieni w nim sterownik. Fabrykę wypełniał coraz głośniejszy gwar maszyn i ludzi. Barbara od samego rana krążyła po stanowiskach. Wszyscy mogli ją łatwo rozpoznać po czerwonym fartuchu, odsłaniającym zgrabne kolana i drobne stopy w sandałach tego samego koloru. Zamieniała z każdym kilka słów i zapisywała coś na kartce. Czasem mrużyła niebieskie oczy, a idąc między stołami wtykała koniuszek palca w kosmyki złocistych włosów. Robiła wszystko, żeby dostać świąteczną premię. Za tę premię kupi sobie zieloną sukienkę bez ramiączek, pod spód założy bardotkę, żeby opalonych ramion nie psuć paskami od biustonosza. Tak ubrana, na pewno zwróci uwagę na przyjęciu noworocznym, na które została zaproszona z mężem. Podeszła policzyć obwody drukowane w stojaku na moim stole, a później zerknęła na karteczkę przyczepioną do jednego z nich. Coś jej nie pasowało, bo zapytała głośno, żeby pracujący obok wyraźnie ją słyszeli: — Czemu tylko tyle? Czułem dreszcze pod koszulą, byłem niewyspany, bolała mnie głowa. Przecież nie jestem maszyną, żeby zasuwać cały czas na jednakowych obrotach. Barbara oczekiwała wyjaśnień. — Dostałem rozwolnienia — skłamałem równie głośno, żeby świadkowie rozmowy nie zgubili żadnego słowa. Barbara wydęła wargi w nieświadomie pociągającym grymasie, pewnie rozmyślając, czy dziesięć minut nieplanowanej przerwy to nie za długo, żeby powstrzymać biegunkę. Moje uzasadnienie skwitowała kąśliwym uśmieszkiem. — Na drugi raz nie pożeraj tyle owoców kiwi, a jeśli już nie możesz bez nich żyć, obieraj skórkę przed zjedzeniem. Owoców kiwi? A cóż to za delicje? U Hindusa za rogiem tego nie widziałem. U Hindusa są odgrzewane burgery, parówki z przetworzonego mięsa, ale i tak wszyscy kupują chipsy smażone w przepracowanym oleju: dwa dolary za kilka garści zawiniętych w brudny, zatłuszczony papier. To dlatego byłem wypompowany i nie miałem na nic ochoty. Barbara należała do innego świata. Jej mąż był wykładowcą na uniwersytecie i zarabiał dwa razy średnią. Stać ich było na wyszukane jedzenie, chodzili w weekendy do restauracji, zimą wyjeżdżali w góry na narty. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz jadłem z Marią poza domem, ale z rozmyślań wyrwał mnie nie znoszący sprzeciwu głos Barbary: — To jak, będziesz pracować w święta? Kiwnąłem potakująco głową. — A w Nowy Rok? Rok temu pytała mnie o to samo. Rok temu również zostawałem po godzinach, pracowałem w każdą sobotę i niedzielę, ponieważ czterdziestogodzinny tydzień pracy wystarczał ledwie na pokrycie czynszu za mieszkanie. Nowy Rok chciałem spędzić z żoną i półtorarocznym dzieckiem, ale pieniądze były ważniejsze niż rodzina. — Będę — odpowiedział za mnie obcy głos. — Doskonale! — Barbara triumfowała. — Rób tak dalej, a może dostaniesz awans na testera. Nie słuchałem jej. Sięgnąłem do plastikowego pudełeczka i wyciągnąłem po omacku coś maciupeńkiego w kształcie walca. Przedmiot czujnie obserwował mnie krótkimi drucikami, sterczącymi z węższych stron, jak czułki owada. Obracałem przez chwilę drobiazg w palcach, patrząc na kolory paseczków namalowanych na brązowym tle. Czerwony czy zielony? Choć przez sekundę móc to widzieć normalnie. Nieprawidłowy rezystor to dodatkowa praca w przerwie na lunch. Kolory tańczyły mi przed oczami, zmieniały barwę, pulsowały tysiącem rozmaitych odcieni. Zawsze tak dokazywały na przedmiotach mikroskopijnych rozmiarów. Przybierały formę morskich fal, to znowu marmurków, a wtedy nie było sposobu, żeby je poukładać. Moi koledzy nie mieli z tym kłopotu. — Staniesz przy stole, wtedy zobaczysz różne cyfry, ułożone z kolorowych kropek. To całkiem proste — uspokajał mnie stojący z przodu. Proste dla niego, bo kiedy spojrzałem z bliska, nie widziałem nic oprócz mozaiki kolorów, zmieniających nieustannie miejsca, wirujących dookoła, jak moje rozdygotane myśli. Mógłbym przysiąc, nie było tam żadnych liczb. Pani doktor wiedziała w czym problem i na świadectwie napisała: „Nie widzi kolorów”. Po przeczytaniu tej uwagi, moja matka pobiegła roztrzęsiona do szkoły. — Co z nim teraz będzie? — zapytała drżącym głosem. — Tak dobrze mu idzie, ale jaka przyszłość go czeka? Doktor nie potrafiła wykrzesać odrobiny współczucia, co wcale nie było jej winą, ponieważ cierpiała na patologiczny wstręt do mężczyzn. Popatrzyła na mnie oskarżającym wzrokiem, jak na sprawcę wszelkich nieszczęść, a potem odparła z nieskrywaną satysfakcją: — Zostanie gryzipiórkiem! Matka nie zamierzała rezygnować tak łatwo i zamówiła wizytę u prywatnego okulisty. W jego gabinecie nie było liczb, tylko światełka zamontowane w metalowym pryzmacie i zapalane jak na sygnalizatorach ulicznych. Nie sprawiało mi to najmniejszych trudności, natomiast moja matka stanęła przed dylematem: komu wierzyć? — Pani syn widzi kolory jak wszyscy — pocieszał ją okulista. — Tylko jego mózg ustawia je inaczej. — Jak to „inaczej”? — zapytała przerażona matka i odtąd nie dowierzała już żadnemu lekarzowi. Inaczej nie znaczy źle; w końcu każdy myśli i czuje inaczej, a jak jest naprawdę, kogo to obchodzi? To był mój mały sekret, którego nigdy nie wyjawię, nawet gdybym miał przez to wystawić na szwank czyjeś życie, jak podczas pracy na statku. Egzaminy wstępne zdałem na piątki, ale później czekały mnie wymagające badania lekarskie, z których nie byłem pewien tylko jednego. Prędko jednak znalazłem wyjście: nakłoniłem znajomą internistkę, żeby pożyczyła mi książkę z tablicami Ishihary. Wykułem z niej liczby wzrokowo i każdą liczbę rozpoznawałem nie po kształcie, ale po palecie kolorów w tle: żółto-niebieski to 74, różowo-zielony to 68 i tak dalej. Przeglądałem tablice codziennie kilka razy, aż mogłem je czytać równie szybko, co ściągawkę podczas klasówki. W dniu testu sprawdziłem, czy tych samych tablic używają podczas badań. Uspokojony, chodziłem w stroju gimnastycznym długim korytarzem, czekając na swoją kolej. Gdy mnie wywołano, wszedłem do sali i od razu spostrzegłem młodą, atrakcyjną kobietę, siedzącą za stołem obok ubranych w białe fartuchy dwóch starszych panów. Nie mogłem sobie wyobrazić komisji kwalifikacyjnej w bardziej kontrastującym składzie! Patrząc na jej piękną, lecz zdeterminowaną twarz, ogarnął mnie nagle niepokój: znowu byłem w podstawówce, oczekując werdyktu pani doktor-mizoandryczki. Korzystnie dla mnie, młoda lekarka wzbudzała zgoła odmienne uczucia. Przerzucała kartki automatycznie, nie podnosząc wzroku, a ja każdy obrazek kojarzyłem natychmiast z prawidłową liczbą. Tak mi łatwo szło, że odpowiedziałem zanim zdążyła przerzucić następną stronę. Spojrzała na mnie podejrzliwie, czy przypadkiem nie jestem jakimś jasnowidzem i czy równie bezbłędnie odgadłbym, jakiego koloru majtki nosi pod spódnicą. Taka zabawa w innych okolicznościach może przypadłaby jej do gustu, lecz tego dnia miała dość siedzenia przy taśmociągu, po którym przesuwano szereg młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn. Pewnie chciała jak najprędzej uciec do domu, być ze swoim chłopakiem, dotykać go, a nie tylko oglądać. Napisała krótko: „zdolny do służby na morzu” i kazała mi zjeżdżać. Przed końcem zmiany obliczyłem wynik: o trzy płytki więcej niż przewiduje norma, żadnej nie odrzucono. Kolory mnie nie zdradziły. Kiedy wsiadłem na rower, Barbara pożegnała mnie anielskim uśmiechem i już wiedziałem, że darowała mi niedyspozycję, a zarobek testera był bliżej niż kiedykolwiek. W domu zastałem Marię chodzącą po kuchni. Kasia siedziała na wysokim krześle z plastikowym śliniakiem pod szyją i paluszkiem rozmazywała na tacce pozostałość po obiedzie. Połowę miała rozsmarowaną na buzi, reszta leżała pod krzesłem na podłodze. — Umyj ją, to naleję ci zupy! — zawołała Maria znad garnków. Znowu barszcz. Dostanę rozwolnienia, tym razem na serio i Barbara mi nie daruje. Testerem zrobi Wahida z Bangladeszu, który genetycznie odporny na głód, wypróżniał żołądek raz w tygodniu. Przełykałem w milczeniu drobno pokrojone kawałki ziemniaków i jeszcze drobniejsze kawałki buraka. Maria siedziała obok, nie przeszkadzając mi w jedzeniu. Po jedenastu godzinach monotonnej pracy potrzebowałem pobujać chwilę w obłokach. Rozumiała to doskonale i byłem jej za to wdzięczny. — Chcesz więcej? — spytała, kiedy zacząłem skrobać łyżką po dnie. Dobra żona zawsze pomyśli o dokładce. Kończyłem jeść patrząc w pusty talerz, żeby uniknąć jej wzroku, a właściwie pytania, które zamierzała mi zadać od dłuższego czasu. Nie musiałem nic mówić, bo odpowiedź wyczytała z moich oczu. Zastygła w krześle i zagryzła usta. Wiedziałem, o czym myśli — miało nam tu być jak w raju: butikowe ciuszki, włoskie meble, mercedes, a jeździliśmy starym japońskim gruchotem, sprzęty kupowaliśmy w sklepach z używanym towarem, albo po garażach. Nie mogłem dłużej znieść tego zawzięcia z jakim powstrzymywała łzy. Złapałem za telefon i wykręciłem numer Barbary. Powiedziałem, że biorę urlop i wrócę dopiero po Nowym Roku. Barbara wpadła w furię, ale prędko odzyskała zimną krew. — Twoja decyzja narusza umowę o pracę — wyrecytowała oklepaną formułkę. — Jeśli będziesz przy niej obstawać, wystąpię z wnioskiem, żeby cię zwolniono. — Naprawdę? — zareagowałem wzburzonym głosem. — W takim razie sama sobie lutuj te cholerne płytki! — Rzuciłem słuchawką o stół, co nie uszło uwadze Marii. Ona w podobnej sytuacji nie straciłaby panowania nad sobą. Czułem jak mi dygoczą ręce… Że też mnie podkusiło powiedzieć w złości kilka słów, których nie można już cofnąć. Barbara mi nie wybaczy i do pracy nie mam po co wracać. Zapytałem Marię, jak długo damy radę wyżyć z oszczędności. — Dwa… trzy miesiące góra — odpowiedziała po krótkim przeliczaniu. Nie mogłem uwierzyć, że potrafiła odłożyć tak dużo z tak marnej pensji. Wkrótce żniwa, może znajdę pracę gdzieś na farmie, a jak nie, wystąpię o zasiłek. Dostaniemy dodatek na dzieci i mieszkanie i jakoś to będzie, z głodu nie umrzemy. Szkoda tylko tego mercedesa oraz własnego domu z garażem, w którym można by go zaparkować. Wyjechaliśmy wczesnym rankiem w dzień Wigilii. Trasa wiodła w poprzek wyspy przez Alpy Południowe, od Pacyfiku do zachodniego wybrzeża, nieco ponad trzysta kilometrów. Zaplanowaliśmy postój na przełęczy Lewis, będącej punktem szczytowym wspinaczki. Stamtąd droga opadała raptownie serpentynami prosto do Morza Tasmana. Stanąłem na poboczu szosy w cieniu wysokich paproci ponga i wypatrywałem w potoku pojazdów czerwonego Nissana Skyline, którym mieli jechać Kevin ze swoją przyjaciółką. Maria pozowała mi do zdjęcia na tle porośniętej buszem skały. Obok niej uchwyciłem w obiektywie nurt zamulonej rzeki, żłobiącej meandrem dno przełęczy. Znajomi nie nadjeżdżali, wobec tego ruszyliśmy w dalszą drogę. Gdy dotarliśmy do celu, było jeszcze wystarczająco jasno, żeby poznać okolicę: zupełne odludzie; kilka domów rozrzuconych daleko od siebie nad brzegiem dużej zatoki, której koniec ginął w zmierzchu nad widnokręgiem. Wyszliśmy na szeroką plażę, zagrodzoną po bokach skałami. Pod stopami chrzęścił drobny piasek, wymieszany z wulkanicznym popiołem szarego koloru. Woda w morzu była niezbyt zimna, a fale spokojne, przynajmniej niedaleko brzegu. Po krótkim spacerze pojechaliśmy pod wskazany adres, gdzie zaraz przy plaży, na łagodnym wzniesieniu, przywitał nas duży, prostokątny dom. Szczęśliwy był to dom, postawiony w miejscu o jakim większość domów może tylko pomarzyć, zbudowany przez ludzi kochających swoją pracę. Wykonał ku nam ukłon lekko spadzistym dachem i białymi ścianami, otwierał w szczerym uśmiechu obszerne drzwi i okna o aluminiowych framugach, zapraszał na przestronną werandę z desek w naturalnym kolorze dębu, ułożonych starannie na betonowych wspornikach. Przód domu ozdabiał dobrze utrzymany trawnik, na nim efektowne kordyliny, nazywane przez Maorysów ‘tī kōuka’, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „kapuściane drzewko”. Schwyciłem Kasię na ręce, zapukałem kilka razy i nie czekając na odpowiedź, otworzyłem drzwi kluczem, wprowadzając za sobą Marię, która z ciekawością lustrowała wnętrze. Na stole w kuchni znalazła kartkę: „Zapraszamy do nas na Sylwestra. Wesołych Świąt”. Poniżej był adres motelu w Nelson. Najwyraźniej Kevin i jego przyjaciółka woleli spędzać święta osobno. W domu, który nam udostępnili były trzy sypialnie — ta największa z łóżkiem king size i osobną łazienką, duży salon z wygodną kanapą i przeszkloną ścianą, za którą widniała panorama na zatokę, oraz druga łazienka obok przedpokoju, również wyłożona kafelkami białego koloru; nie klinicznie białymi, ale z przyjemnym dla oka odcieniem szarości. „Wymarzone miejsce na świąteczne przyjęcie” — pomyślałem, lecz twarz Marii nie zdradzała zachwytu. — Nie zostawili nam nic do jedzenia — podsumowała przegląd lodówki i szafek w kuchni. — Za to z pragnienia nie umrzemy — próbowałem ją rozweselić, pokazując na nierozpieczętowany karton piwa oraz dwie butelki wina, które przytaskałem z drugiej chłodziarki w garażu. Z tego co zdołaliśmy przywieźć, przygotowaliśmy wigilijną kolację. Wielkiego wyboru nie było, dlatego już po godzinie mogliśmy usiąść do stołu. Nad rankiem wyrwała mnie ze snu krzątanina po kuchni. Maria nuciła jakąś melodię. Wracał jej humor. Kobieta to taka niezwykła istota, co nawet opustoszałą chatę potrafi w krótkim czasie zamienić w domowe ognisko. Po śniadaniu nabraliśmy ochoty na kąpiel w morzu. Płynąłem crawlem wzdłuż plaży, Maria obok mnie, robiąc okropną śrubę lewą nogą, lecz wkrótce zawróciła w stronę brzegu, a ja podpłynąłem do skały, której wcześniej tutaj nie było. W pobliżu zauważyłem kilka innych skał, wynurzonych z wody niczym kolumny zatopionego amfiteatru. Podpłynąłem bliżej i dotknąłem oślizgłej, oblepionej porostami powierzchni. We wstęgach morskiej trawy dryfowały owalne muszelki ciemnoniebieskiego koloru. Głęboko pod wodą było ich najwięcej. Poszedłem do domu po nóż, a po drodze zabrałem wiaderko, którym Kasia stawiała babki z piasku. Poczekałem na odpływ i ponownie wskoczyłem do wody. Połów trwał niecałą godzinę, a morze wynagrodziło mi szczodrze każdą chwilę. Maria wyszła z wody i siedziała na brzegu, zagrzebując nogi w mokrym piasku o kolorze błota. — Co tam niesiesz? — Rzuciła okiem na wypełnione po brzegi wiaderko. W odpowiedzi wyjąłem jedną z muszelek i rozwarłem ją nożem. Włożyłem do ust oderwany ze środka miąższ i przeżuwałem go ze smakiem, jakby to była czekoladka z marcepanem. Patrzyła na to z obrzydzeniem. — Ale dzikus z ciebie! Przełknąłem i sięgnąłem po następną. — Wiesz, na co to pomaga? — Nie muszę wiedzieć, to nie mój problem. Po przyjściu do domu przystąpiłem do przygotowania lekkiego posiłku, Maria tymczasem nakrywała do stołu. Wypłukałem małże i oczyściłem je przy pomocy noża z nitek po wodorostach. Potem nalałem wody do garnka, dodałem białego wina i soli. Brak zielonej cebulki skompensowałem większą ilością czosnku, który przezorna Maria zabrała ze sobą. Wrzuciłem kilka garści małży, położyłem przykrywkę i podkręciłem ogień, żeby syczał wesoło, aż wszystkie muszelki otworzą skorupy, wtedy dorzuciłem do garnka kawałek masła i kilka listków bazylii oraz kolendry rosnących w ogródku koło domu. Zdjąłem garnek z ognia, nałożyłem małży do miseczek i postawiłem je na stole. Maria patrzyła na to z dezaprobatą. — Spróbuj, to nie trucizna — zachęcałem ją. — To bardzo delikatna potrawa, po niej będziesz lekka jak motylek. W końcu odrzuciła uprzedzenia i zjadła zawartość wszystkich muszelek w miseczce, ale na więcej nie miała ochoty. — Dwa dni świąt będziemy zapychać brzuchy mięczakami? — wyrzuciła z pretensją w głosie. — Przed ślubem czarowałeś, co takiego nie potrafisz, to teraz wykombinuj coś porządnego do żarcia. Przed ślubem można gadać różne rzeczy. Czułem sytość, po dwóch piwach wpadłem w błogi nastrój i siedząc w wygodnym fotelu na werandzie, mógłbym patrzyć w morze przez resztę dnia. Ale do tanga potrzeba dwojga, dlatego zaproponowałem odwiedzić miasteczko nieopodal. Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. — Przecież wszystkie sklepy zamknięte… — Sklepy tak, ale nie kościół — odparłem, choć nie chciałem zdradzić, o jaki „kościół” mi chodzi. Kraina, w której przyszło nam spędzać święta była jednym z najbardziej wyludnionych regionów świata, pozbawionym przez wiele lat śladów człowieka. Dopiero gorączka złota w roku 1864 i wydobywanie węgla rozpoczęte kilka lat później, ściągnęły ludzi obietnicą prędkiego zysku. Na wzmiankę o złocie, Maria odzyskała energię. — Może nie wykopali wszystkiego? Jaka naiwna — żeby znaleźć kilka ziarenek złota, trzeba przesiać tonę skały, łamać sobie palce, narażać na degenerację stawów. Na gorączce złota najwięcej zarobili właściciele hoteli oraz sprzedawcy szpadli i sit. Jednak nie przekonałem jej, bo wciąż patrzyła na mijane pagórki podekscytowanym wzrokiem, czy aby ich wnętrze nie kryje przedwcześnie porzuconych kopalni, pełnych skarbów, po które wystarczy wyciągnąć rękę. Zatrzymaliśmy auto przed pierwszym kościołem na drodze. Wyglądem przypominał salon z bujanymi drzwiami i słupkami do uwiązywania koni, jak w kowbojskim miasteczku, tylko zamiast koni stało przed nim kilka zakurzonych samochodów kombi. Weszliśmy do środka. Kazałem Marii zostać z Kasią w przedsionku, ponieważ prawo nie zezwalało nieletnim podchodzić do ołtarza, bliżej niż na kilka kroków. Na nasz widok parafianie zamilkli i odwrócili głowy. Gdybym patrzył na stado bydła wypasane na łące, ujrzałbym to samo: obraz cielęcych oczu bezmyślnie utkwionych we mnie. Potem przyszła kolej na Marię — badano ją wzrokiem, jakby była pierwszą kobietą odwiedzającą ten przybytek od wielu lat, do tego z takim brzuchem. Osłupienie trwało dopóki wierni nie zaspokoili ciekawości i nie wrócili do modlitwy. Podszedłem do kapłana stojącego za kontuarem. Zmierzył mnie wzrokiem, podniósł pustą szklankę i wykonał gest, jakby chciał zapytać, z którego źródełka ma nalać. Powstrzymałem go ruchem ręki, po czym naśladując najwulgarniejszy angielski z regionu Canterbury, zapytałem: — Szefie, macie coś na przekąskę? Słysząc to, barman uniósł brwi. — Że niby co? — przeprosił mnie, wymawiając słowa dziwacznym akcentem, jakiego nigdy nie słyszałem. Dłuższą chwilę wytężał głowę, co mnie tu przygnało, razem z kobietą w piątym miesiącu ciąży i małym dzieckiem. Właśnie ciekawskie oczy brzdąca, zaglądającego w tym momencie do środka izby stropiły go najbardziej. Ruszył niepewnie w kierunku schodów prowadzących na piętro i skinął na nas, czy przypadkiem nie szukamy pokoju na noc. Powtórzyłem pytanie. Tym razem barman słuchał co mówię, bo czerwoną, zarośniętą twarz rozjaśnił mu uśmiech, jakby rozpoznał w nas dalekich krewnych. Z jedzenia mieli tylko wołowy filet, frytki i smażoną dynię, ale sprzedał nam porcję surowego mięsa, żebyśmy upiekli sobie w domu. Przed powrotną drogą wypadało liznąć coś dobrego. Na sali nie było czym oddychać, bo wypełniał ją gęsty dym z kadzideł, czyli fajek wystających gościom z pożółkłych zębów. Za to można było pić spokojnie, bez obawy, że siekiera zawieszona pod sufitem spadnie komuś na głowę. Maria wiedziona matczynym odruchem zabrała dziecko i usiadła przy stole na zewnątrz. Zamówiłem dwa piwa z tamtejszego browaru, co patroni przyjęli z aplauzem, jakbym przeszedł na ich wyznanie. — Przecież wiesz, że nie powinnam pić alkoholu — zaprotestowała Maria, gdy tylko postawiłem przed nią szklankę. — Jeden łyk ci nie zaszkodzi. — Popatrzyłem na jej brzuszek, coraz bardziej rozpychający ciasnawą bluzkę. — Temu w środku, również. Spróbowała, lecz zaraz wykrzywiła usta. — Ale wstrętne! Jak możesz to pić? Na szczęście pogrążeni w modlitwie nie zauważyli jej braku wiary. Przyniosłem chyłkiem z baru dwa duże puchary wypełnione kostkami mango w jogurcie, z dodatkiem banana i soku pomarańczowego. Obie panie piły szybko; Kasia przez słomkę, żeby nie poplamić ubrania. Z dworu napływało wilgotne powietrze i czułem, że koszulę mam przyklejoną do pleców. Pachniało deszczem, który padał tu tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi, najwyżej traktowano to jako darmowy prysznic. Wieczorem upiekłem steki na gazowym barbecue pod daszkiem, z tyłu domu. Nigdy przedtem nie widziałem Marii zajadającej tak łapczywie. Zaraz po obiedzie, gdy Kasia usnęła, znowu usiedliśmy w wiklinowych fotelach na werandzie, lecz uczucie błogości sprzed kilku godzin minęło bezpowrotnie. Zastąpiły je jakieś niespokojne rozmyślania — co będziemy robić jutro, jak pożegnamy ten rok, co przyniesie następny. Deszcz ustał, było ciepło i bezwietrznie. Maria nie odrywała oczu od miejsca, gdzie przed chwilą zaszło słońce, a teraz jaśniał tam skrawek nieba, wciśnięty między białe grzywy fal i purpurowy obłok, rozciągnięty na setki mil. — To najgorsze święta w moim życiu — rzekła rozgoryczona. — Jestem tutaj… jak, jak… — wyjąkała zdenerwowana — jak rozbitek na bezludnej wyspie. Zaczynałem żałować, że nie zostałem w pracy. Nie musiałbym wysłuchiwać tych narzekań, Barbara byłaby zadowolona. Ciekawe jak ona spędza święta? Pewnie na jakimś wystawnym party, otoczona gronem adoratorów. — Żałujesz, że tu przyjechaliśmy, czy tak w ogóle, że tutaj mieszkamy? Maria zwlekała z odpowiedzią, czekała aż niebo na horyzoncie zgaśnie, jakby żegnała przyjaciela wyruszającego w daleką podróż. — Nie wiem… Stąd wszędzie tak daleko. Kiedy będę mogła zobaczyć swoich rodziców? Tęskniła za rodziną, do której mnie nie zaliczała, byłem pechowym facetem, co zwichnął jej życie, może nawet przeklina dzień, kiedy mnie poznała. Drugiego dnia świąt otwarto sklepy i mogliśmy uzupełnić zapasy. Maria nalegała, żeby upiec indyka. Zabrało jej to pół dnia. Ptak był olbrzymi. Jedliśmy go na zimno w drodze do Nelson i w sylwestrowy wieczór, a mimo to wcale go nie ubywało: cały zarumieniony i soczysty, jak w chwili gdy Maria wyjmowała go z brytfanny. — Pierdol sze! — przywitał mnie Kevin jedynymi słowami po polsku, jakie zdołał zapamiętać. Poprosiłem, żeby pożyczył mi wóz, którym zabrałem Marię na przejażdżkę po okolicy. Pomknęliśmy wzdłuż morza, do miejsca gdzie droga prowadzi na szczyt marmurowej góry, kryjącej osobliwe jaskinie i leje kresowe, wyrzeźbione kapryśną pogodą. Zaparkowałem z dala od szosy, gdzie nie było nas widać. Pociągnąłem ją na bok, chciałem pocałować, ale nie miała ochoty na czułości. — Przestań mnie obmacywać, nie jestem kurą! Była wciąż zła za nieudane święta, czy w ogóle miała dość życia ze mną? Może dlatego, że nie zarabiałem tyle co mąż Barbary. Nagle straciłem ochotę na dalsze wakacje. Towarzystwo Kevina i jego nadętej pindy przestało mnie bawić. Cały wieczór Maria nie zamieniła ze mną słowa, a noworoczne życzenia składała głosem zimniejszym niż szampan nalewany z butelki. Tylko od Kasi małymi nóżkami szła radość. Postanowiłem wracać o świcie, żeby nazajutrz zdążyć do pracy. Jechaliśmy dłuższą, za to mniej pokręconą trasą, wzdłuż wschodniego wybrzeża, zmieniając miejsce za kierownicą, by zaoszczędzić na postojach. W miejscu gdzie droga biegnie przy samym brzegu morza, a drugą stronę zagradzają strome skały, wskoczyła nam na zderzak jakaś ciężarówka-cysterna. Gubiliśmy ją na drodze pod górę i zakrętach, ale na zjazdach ciężarówka nas doganiała, jakby jej kierowcę bawił ten pościg. Minęliśmy z dużą prędkością serię tuneli wydrążonych w skale, lecz intruz gonił nas nadal. W końcu dałem za wygraną i tam gdzie wąskie urwisko przechodzi w nieco obszerniejszy nasyp, zatrzymałem samochód. Podniosłem maskę, ostrożnie odkręciłem przez szmatę wlew do chłodnicy. Zasyczało, buchnęły kłęby pary, a gdy zajrzałem do środka, po chłodziwie nie było śladu. Nasikałem do plastikowej butelki, skąd przelałem zawartość do zbiornika. Maria patrzyła na to oniemiała. — Co robisz? — Schładzam silnik. — Moczem? — Masz coś lepszego? Zacięła usta i wygarnęła z innej beczki: — Na drugi raz, nie rób tego przy dziecku. — Myślisz, że ona coś zapamięta? Nie odpowiedziała. Uniosła głowę i patrzyła na górskie szczyty, których odbicie pływało w oceanie, razem ze śniegiem, wciąż pokrywającym najwyższy wierzchołek. Zanim odjechaliśmy ze skalistego przylądka, siedzieliśmy chwilę w zupełnej ciszy, obserwując mewy walczące o resztki świątecznego indyka. Za pierwszą osadą na drodze, Maria zatrzymała samochód. Widocznie dojrzała odrobinę wody — jakiś staw, strumyk, rzeczkę i od tego widoku poczuła nadmiar płynu w sobie. Wstałem z siedzenia, żeby rozprostować kości. Na dworze zmierzchało. Kasia spała, wtulona w fotelik na tylnym siedzeniu. Wzdłuż drogi uprawiano winnice, pośrodku stał obszerny, parterowy dom, chyba jeszcze bardziej szczęśliwy niż tamten nad zatoką poszukiwaczy złota. Od blado oświetlonego podwórka dobiegał przytłumiony dźwięk dzwoneczków. — Co to? — Zdziwiona Maria zwróciła w tamtym kierunku głowę. Niedaleko domu, wewnątrz niedużej zagrody, skubało trawę kilkanaście merynosów. Były pokryte krótką wełną, która nie zdążyła odrosnąć po wiosennym strzyżeniu. Maria nie mogła oderwać od nich oczu. — Jak ja bym chciała mieszkać w takim miejscu… Zapytała, ile lat musiałbym pracować, żeby odłożyć na podobny dom. Zacząłem obliczać, lecz szybko straciłem rachubę, więc tylko wzruszyłem ramionami. Chyba już łatwiej policzyć gwiazdy, wpierw te czerwone, potem fioletowe… Maria nie mogła uwierzyć, że widzę je inaczej. — Od kiedy to masz? — Jak daleko sięgam pamięcią. — Żeby tylko nasze dzieci… — zasłoniła dłonią usta. Nie podzielałem jej obaw. Kasia była do mnie niepodobna. Nawet nie miałem pewności, czy to moja córka. Podobno co trzeci mężczyzna wychowuje nie swoje dziecko, nieświadom tego. Następnego dnia siedziałem już przy warsztacie z lutownicą w ręku, uziemiony antystatycznym paskiem na nadgarstku. Barbara zapytała, czy wakacje były udane. Jakie wakacje? Przecież nigdzie stąd nie wyjechałem. Tamtej rozmowy przez telefon nie było. Miesiąc później odłączyłem pasek od gumowej maty na stole i nikomu nic nie mówiąc, wskoczyłem na rower. Barbara wybiegła z pakamery i goniła za mną po chodniku: z rozwianymi włosami, w rozpiętym fartuchu, sandałach spadających ze stóp. Nie patrzyłem wstecz. Po latach zapomniałem jej twarz. W umyśle została mi po niej zielonkawa szmatka, krzycząca mnogością odcieni.
    1 punkt
  16. co to jest ból zapytał raz król bo w życiu króla to raczej miód z ula zamyślił się król miodowy mówią ul niech się ktoś odważy ile ta korona waży znalazł się jeden taki co łowił w nocy raki założył ze złota koronę nie patrząc włożył na głowę bronę zaśmiał się król z tej pomyłki i zamiast byka dał mu w nagrodę dwie kobyłki uradowany z takiego obrotu sprawy przeznaczył cały rok na zabawy bawił się król i ten co raki łowił tylko biedny lud ciągle się nad tym głowił dlaczego on dostał dwie kobyłki i nie były mu potrzebne nijakie wysiłki a my lud biedny w ciągłej harówce i myśl słodka nigdy nie zawita nam w główce (ciąg dalszy może nastąpić) **********************
    1 punkt
  17. Każdy z nas kiedyś dzieckiem będąc, Po raz pierwszy zrobił coś istotnego, Coś co na długo w pamięci zostało, Całe przyszłe życie zarazem ukształtowało, W głębinach najdroższych wspomnień z dzieciństwa pozostając, Co noc potem do snu utulając, W naszym dziecięcym postrzeganiu świata, Na każdego z nas w dzieciństwie spływała odwaga, Jak dobra, starsza siostra, Do małych sukcesów w dzieciństwie nas wiodła, I choć dla oczu naszych pozostawała niewidzialna, Sukcesami naszymi wraz z nami się cieszyła, Tak… Po dziś dzień doskonale pamiętam, Moją pierwszą w życiu piątkę z historii, Z dzieciństwa tamto wspomnienie święte, Legło u zarania mojej tożsamości… Niezliczone młodzieżowe czasopisma naukowe, Zdjęcia zabytków na stronach swych eksponujące, W dzieciństwie całymi dniami z zapałem przeglądałem… Wielkich faraonów pośmiertne maski złote, Godzinami przykuwały wciąż oczy moje, Kilkulatkiem będąc odwiecznych tajemnic tym dotykałem… A kiedy przyszły pierwsze lekcje historii, Rozpaliły ogień dziecięcej mej ciekawości, Gdy pobudzany nieznanymi emocjami, Jeden rozdział podręcznika kilka razy czytałem, W skarbnicy dziecięcej pamięci długie lata zachowywałem, I recytować mogłem z pamięci całymi dniami, Aż przyszedł pewien dzień niezwykły, Gdy Klio niepostrzeżenie za mną stanęła, Zwykła jak co tydzień lekcja historii, Gdy do ucha cicho mi szepnęła… Ośmielony serdecznym nauczycielki historii uśmiechem, Bez wahania do góry podniosłem rękę, Dziecięcą swą duszę silnymi emocjami wypełniłem, Z bijącym sercem do odpowiedzi się zgłosiłem, Z głową nabitą emocjami zaraz wstałem, Cały rozdział z podręcznika z pamięci wyrecytowałem, Mówiłem bez zająknięcia o wielkich piramidach, Kryjących się w ich głębi niezbadanych grobowcach, Wielkich faraonów ponad trzechtysiącletnich mumiach, Spoczywających w pokrytych złotem sarkofagach, O w starożytnym Egipcie czczonych bogach, Znanych z zdjęć w czasopismach starożytnego Egiptu posągach, Ech… Wciąż bez zająknięcia, Z wypisanymi na twarzy emocjami, Bez jednego śliny przełknięcia, Wciąż sypałem z pamięci kolejnymi z podręcznika zdaniami… Nie pamiętam już tamtego dnia pory, Czy było słońce, czy niebo zachmurzone, Czy radosny poranek, czy smętne popołudnie, Lecz silnie utkwiło w pamięci wzruszenie, Gdy radość zalała dziecięcą mą duszę, Z piątki z historii w moim życiu pierwszej, Do wspomnień z dzieciństwa się uśmiecham, Które w głębi pamięci swej chowam, Niczym najcenniejsze skarby w zdobionej szkatule… Cudniejsza od złotej z nieba gwiazdki, Moja pierwsza w życiu piątka z historii, Pozostanie w moim sercu już na zawsze… Pierwsza piątka z historii wpisana do dziennika, Ręką skromnej, jakich wiele nauczycielki, Zapisaną została w głębi mego serca, Ręką niezgłębionej Bożej Mądrości…
    1 punkt
  18. Zapalając znicz na mogile W jego światełku ujrzał Pięknem ubarwione Swego życia chwile Ubarwione bliskim kimś Kogoś kogo imię dźwiga Hartowany jego łzami Wiecznie młody krzyż
    1 punkt
  19. długo czekała odnalazła świat ze snu żyrandole na niebie rzucają cień przemyka się parkową aleją biegnie do niego podarowany uśmiech chowa na piersiach jak talizman jest jej tylko jej zostawiła poza czasem wszystko to co odbierało jej pragnienie istnienia udało się teraz jest wolna gdyby zechciała mogłaby się wznieść i polecieć jak ptak nie potrzebuje już tego sen się spełnia 8.2023 andrew
    1 punkt
  20. Drabble→Trochę inna wersja Siedzi oparty o jabłonkę. Tęsknota rozszarpuje serce, chociaż nie pamięta, za czym tęskni. Srebrne włosy, oświetlone poświatą księżyca, stanowią jaśniejszy punkt sytuacji. Słabo widoczne cienie niewielkich drzewek, jeszcze bardziej potęgują melancholijny nastrój. Delikatny wiatr powiewa nagle. Skleja powieki początkiem zaśnięcia. Krawędź świadomości, chłonie niepokojący szelest. To pewnie jabłka spadają. Dźwięki na granicy snu i jawy, gęsto utkanym całunem, tłumią w umyśle wspomnienia, lecz tęsknotę zostawiają na wierzchu. Słyszy znajome kroki. Chwilę później, czuje na twarzy ciepły oddech. Widzi ją. Poznaje. Częstuje go owocem. Tylko dlaczego ma taką cienką rękę. To nic. Ważne, że jest. Przytula gałązkę z jabłkiem do policzka.
    1 punkt
  21. I o patrzenie przez pryzmat miłości w tym świecie chodzi Pozdrowienia :)
    1 punkt
  22. @Dobry, Zły i Brzydki mi łatwiej samej, jest lekko:)
    1 punkt
  23. @poezja.tanczy zastanawiam się (czasami) dlaczego jest tak a nie inaczej, bogactwem może być też zdrowie np; dla dzieci a biedą nie docenieniem tego co się już ma ...chyba jakoś taaakk! :)))
    1 punkt
  24. „Widzę się kiedyś w odbiciach serca, a serce różnorako odbija” Autor – kolega Albert spod bloku, tutaj jestem tylko współautorem części tej frazy. Warszawa – Stegny, 21.08.2023r.
    1 punkt
  25. @andrew Cierpliwość została nagrodzona jak to często bywa.
    1 punkt
  26. Czyli bardziej duchowo jako przywrócenie dawnej jedności hermafrodyty Adama i Ewy, żeby było bardziej biblijnie, czyli bliżej mojej kultury.
    1 punkt
  27. @Rafael Marius można to zinterpretować jako ślub, jak najbardziej, ale również jako pragnienie stanowienia jednej całości: czerń i biel - ying yang...
    1 punkt
  28. A ja myślałem, że kontrakt ślubny, który jak wiemy bywa iluzoryczny. Jedna moja koleżanka wniosła sprawę rozwodową już po 3 miesiącach, a nie była to jakaś młódka. Dojrzała kobieta po 40tce. I dalej jedzie bez biletu. A skoro pragnienie, to może być nawet bardzo trwałe, nawet dozgonne, gdy nigdy nie zrealizowane.
    1 punkt
  29. @slow to nie pozostaje mi nic innego jak życzyć Ci udanego relaksu :)) Pozdrawiam serdecznie :)
    1 punkt
  30. @Ewelina ja czuję się właśnie tak dzisiaj tyle, że po 9 godzinach pracy mam tylko ochotę na bardzo zimne piwko i lezeć sobie na leżaku, na hamaku i czytać ksiażkę lub posłuchać relaks muzy :))pozdrawiam :)))
    1 punkt
  31. @violetta Ocb z tymi dronami? Nie mam z tym nic wspólnego :) Facet w tej opo jest taki jak go opisałem, żadna autentyczna postać :) @Rafael Marius :))
    1 punkt
  32. Udziałem człowieka jest natura ludzka zatem płyniemy tym samym oceanem wraz ze wszystkim co istnieje. Inaczej by nas zassało, gdzieś w niebyt, który żyje przecież tylko w koncepcjach filozofów.
    1 punkt
  33. @error_erros Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to jedno i to samo. Europejska kultura na pewnym etapie to rozdzieliła. Właśnie dlatego, że trwa odwiecznie w swoim teraz.
    1 punkt
  34. @Rafael Marius No tak, natura nie znosi, człowiek czasem też nie :) Dziękuję za zajrzenie :)) Deo :)
    1 punkt
  35. @slow ano ano każda interpra jest dobra ;)
    1 punkt
  36. @Leszczym może w słowie "różnorako"- kryje się wieloznaczność, odbicie świała w wodzie i kojarzy mi się również z przenikaniem w czasie, serce jest źródłem...serc:);) ...i nie tylko, jeszcze coś..
    1 punkt
  37. ~~ Raz zapatrzony w siebie gość wydumał myśl takową: mimo, że mają mnie już dość, są wierni moim słowom .. On tu kształtuje przyszły los i co się z nimi stanie - gdy mu na głowie zjeżą włos, ich byt - jak woda w kranie co dotąd ciekła do koryta; nagle przestanie. Koniec, kwita .. Naród zawierzył pięknym słowom - czy naród taki głupi, że nie potrafi ruszyć głową? .. znów "ciemny lud" to kupi?!! ~~
    1 punkt
  38. @Corleone 11 Michaś, za dużo myślałeś o tej nocy poślubnej i zrobiłeś błąd, bo po kąpieli, zaufaj mi Soa nie założyła już sukni, tylko wpiła się w oczy Olega, bez ceregieli zaczęła go całować... Pamiętaj, że Soa jest z innego czasu i zjeżdżając językiem po jego szyi zatrzymała go przy sutkach, pobudzając je, zawstydziła lekko Olega. Delikatny dotyk języka sprawił, że się uniosły, przesunęły ciekawość doznań i rozdrażniały mocno męskie zmysły... Patrząc mu w oczy, ujęła dłońmi członek, wsunęła się między jego nogi i delikatnie położyła odsłoniętą główkę na wilgotnym języku, którego drobne drgnięcia i ruchy zaczęły rozwijać między nimi rozkosz... Skończą na łóżku, między jawą a snem, gdzie pijany ciałem Soi Oleg, po raz kolejny oplatając się jej udami, nie będzie mógł zedrzeć z niej rozniecenia... Daj Soi kochanka...
    1 punkt
  39. @Kamil Olszówka Kamilu jak widać, hydra wraca, jakże zniechęcić wiekowego kąsacza? Pozdrawiam Kamilu, chyba pytanie retoryczne.
    1 punkt
  40. @Rafael Marius zespół chronicznego zmęczenia... Mam wrażenie, że kiedyś miałam z tym do czynienia, ale być może to tylko wrażenie 🤔
    1 punkt
  41. @sam_i_swoiI tutaj jest początek końca... ;-)))
    1 punkt
  42. @Leszczym To prawda czasem prosto, a niekiedy krzywo tę samą osobę.
    1 punkt
  43. Sztuczna Inteligencja musi wiedzieć na czym stoi :)))))
    1 punkt
  44. Zatem życzę miłych snów nad morzem snów.
    1 punkt
  45. kumasz inaczej tyś moim celem uszczęśliwiajmy tam i z powrotem rad jeno słusznych przekażę wiele wnet miłosierdziem dupę ci skopię tłuką dźwiękami bojowe surmy świszczą idee skrajności wszelkie tam hen wysoko szef całkiem główny tu na padole wciąż ktoś polegnie wtem głośne wrzaski pod nieboskłonem co po naszemu głoszą nam słowa pragniemy wspomóc ludy ciśnione choć nam nie spieszno powariować spadajcie w kosmos w ciemną cholerę zabić nam wolność chcieliście zołzy a my pragniemy przecie niewiele między swoimi prać bliźnich mordy *** chichoty klauna echami w działach całunem trupim ziemia zakryta a na sztandarach powiewa chwała lecz nie ma komu o sens zapytać
    1 punkt
  46. @Corleone 11Pamiętam, jak dawno temu, gdy pisałem po polsku, a nie miałem jeszcze Spolszcz.pl , było to trochę frustrujące. Za jakiś czas znalazem ten portal i do dzisiaj to używam. Pozdrawiam Cię Michale!
    1 punkt
  47. @duszka Ty Duszko przynajmniej idziesz w dobrą stronę ;)) @poezja.tanczy Otóż to, tak to już jest. Również pozdrawiam :)
    1 punkt
  48. @sowa Ależ powyższy tekst da się przeczytać, skoro ja to zrobiłem. Nadto: używając słowa "gniot", okazujesz brak szacunku innemu użytkownikowi tego portalu. Jeśli coś Ci się nie podoba, napisz, co dokładnie. Czytać ani zostawiać "lajka" nie musisz, ale szanować innych powinieneś. A może chciałbyś czytać to słowo w komentarzach pod Twoimi tekstami?? Jak na uczącego się pisać, jak sam o sobie napisałeś w swoim komentarzu, wyrażasz się mało uprzejmie. Obiektywna prawda jest taka, że niektóre filmy propagandowe istotnie miały swój urok. Ba: mają do tej pory. A czy w związku z faktem, że jest to polskl portal, nie można używać węgierskich i innojęzycznych słów? Dobrej energii. Pozdrowienia.
    1 punkt
  49. @slowzdarza się...hehe @poezja.tanczyChyba lepiej, gdy więcej bólów niż królów, cóż to by było za środowisko pełne królów, zabrakło by miejsca dla bólów. ;-)
    1 punkt
  50. @jazzkółka Teraz prawie każdy ma jakieś uzależnienie z wyjątkiem tych 2% z niską pętlą dopaminową, którzy ich mieć nie mogą nawet, gdyby chcieli.
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00


×
×
  • Dodaj nową pozycję...