Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 07.01.2023 w Odpowiedzi
-
Czasem jestem taka przezroczysta Z nieoczywistym zapachem Szarego mydła Na śliskiej podłodze Z rozpiętością ciała na długość autostrady Naga i całkiem bezwstydna Leżę Z pianą z szarego mydła Nad głową przekrzywiona aureola A ja z powagą króla Ludwika Z filiżanką kawy w dłoni Siedzę bez ubrań Na mokrych włosach - popiół niewidka Siedzę upaćkana w mętnych burzynach Czasem jestem taka nakręcona W falach miękkich mydlin Jak ocean Z szarego mydła zrobiona Gdy droga na górę W dół prowadzi W czystości niepewnej Wieczne sidła ze stali Na wannę się wspinam Łamiąc z piór gołębich Przemoczone skrzydła Czasem jestem taka przezroczysta6 punktów
-
Pewien mieszkaniec Dziwnowa na muchy lubił polować. Pająka udawał, lecz tylko w karnawał, by latem w szafie się chować. __ 7 stycznia obchodzimy Dzień Dziwaka3 punkty
-
szeleści pozłacanymi myślami sumienie zważone bytem a róż poczerniał zazgrzytał niesmakiem podąża jak pnącze wyżej i wyżej na szczyty odwiecznej enigmy aż do otchłani poszukiwań portalu łagodnych odpowiedzi Styczeń 20233 punkty
-
za horyzontem baru zaczyna się nasz świat smaków zawirowań przelewów wstrząśnięty uśmiech barmana odpowiada każdemu życzeniu kolejka gotowa do odjazdu w takt sypanego bilonu budzi w nas chęć życia podwójny mistrz ceremonii żongluje jak zwykle naszym ego po zmroku nie odpowiada już na pytania marzy o łąkach i lasach dziewczynie spacerze i gabinecie figur woskowych nawalonych klientów3 punkty
-
Nim się poskarżę w progu na wściekłe Świata krawędzie, które orały Grzbiet, gdy sił resztką do niej wracałem, W oczach mych dojrzy, cokolwiek rzekłbym. A co widziałem i co ze wstrętem Pod powiek wiekiem zmęczonym cisnę, Wydłubie, na dnie zostawi iskrę, Ust łagodzący położy stempel. Niech mnie pancernej piżamy miękka Przystań zatrzyma na szeptów cumie. Tam w szczerby muru choć palec wsunę, Na westchnień hejnał forteca pęka.3 punkty
-
3 punkty
-
Być sobą czy lepiej udawać głupa nie widzieć tęczy Być sobą czy uciekać przed sobą czyli swym cieniem Być sobą czy bać się siebie nie szukać czystych prawd Prawd które uczą nocy i dnia czyli głębi sensu Być sobą czy tylko udawać że fajnie jest w tej chwili Że świat jest tylko momentem który umie cieszyć3 punkty
-
Są uczucia chwytające za gardło nie mają posmaku spełnionego marzenia ani gładkości aksamitu delikatności jedwabiu raczej siermiężną szorstką materię udręki rozpryskują się jak strzaskane lustro na tysiące nieszczęść każde wpada do oczu i nie wypływa z żadną łzą mówią weź się w garść nie roztrząsaj nie wspominaj przebacz to po chrześcijańsku nie przeprosili nie ma odwetu ni sprawiedliwości zemstę zostawili sobie bogowie mają czas rozkoszują się tym codziennie i nigdy im nie zabraknie mają swoje igrzyska jedne urządzają dla ofiar drugie dla katów ale zabawa zawsze jest przednia3 punkty
-
- dla Belli - Moje ukochane - Idealny Mąż zwrócił się do czekających Nań na pokładzie "Nautilusa" żon po czułych, powitalnych pocałunkach. - Mam pytanie: Dokąd teraz pragnęłybyście popłynąć? Lub w jakie miejsce na Ziemi się udać? A może gdzieś indziej? Inny świat, inny wymiar? Nasi towarzysze z Imperium Rzymskiego już przedstawili swoje propozycje, Soa i Mil też. - Oczywiście, że możecie się nad tym dłużej zastanowić - powiedział, odczytując gorączkowe myślowe wahania Małgorzaty oraz spokojny namysł Mariko i pozostałych dwóch żon. Żartobliwie pokiwał palcem na Ewę, której marzyło się powtórzenie miodowego miesiąca na Planecie Roślin. I Jezus na wyłączność. Absolutną. - Odnośnie więc do ciebie, dobrze - Jezus uśmiechnął się uśmiechem pełnym seksualnego zrozumienia. - Postanowione i zgoda, udamy się tam - przytulił nieco zakłopotaną, rumieniącą się żonę, która w odpowiedzi uścisnęła Go równie czule, ledwie powstrzymując się od objęcia nogami mężowskich bioder. - Dzięki Ci, Ewo - delikatnie ucałował stęsknione wargi. - Małgorzato? - zagadnął następną żonę, przedostatnią w kolejności poślubienia i równie stęsknioną. - Jak widzę, przemyślałaś następny etap podróży. - Da, moj dorogoy - Rosjanka uśmiechnęła się, dwornie lekko dygnąwszy, jak miała we zwyczaju. Bynajmniej nie speszona mężowskim odczytywaniem swoich myśli, do którego zdążyła się przyzwyczaić i które zdążyła polubić. I które, ba, sama ćwiczyła na Jezusie. - Chciałabym przenieść się w czasie... zobaczyć piętnastowieczną Ruś... Moskwę... popłynąć do tej ostatniej z Morza Śródziemnego przez Czarne i dalej rzekami. Co ty na to, moy muzh, mój mężu ? Ty soglasen, zgadzasz się? - Konechno, oczywiście - Jezus poparł zgodę uśmiechem i stosownym gestem. - Dlaczego miałbym się nie zgodzić? Dla ciebie wszystko, jako mojej żony. W miarę moich, tu będę celowo mało skromny - przerwał sam sobie - boskich możliwości. - Ze skromnym obiektywizmem ci do twarzy - Małgorzata dygnęła po raz wtóry. - Na samom dele, w rzeczy samej - jej mąż przytaknął ponownie. Cdn. Voorhout, 07.01.20233 punkty
-
— Podobno jesteś bliski, odnalezienia swojej... "wymarzonej igły" –– Tak. Wszystko idzie ku dobremu. –– Czyli? –– Odnalazłem ten właściwy stóg.2 punkty
-
Jak ciężka jest ta łza Wiesz tylko Ty Trudno trzymać ją w dłoni Wyrywa się gorzki jej smak Opływa krawędzie ust Zaprasza utonąć w objęciach Sine chmury przed zmrokiem Upuszczą wszystkie łzy Błękit nieba przeglądnie się w oceanie Jak ciężka jest ta łza Zapomnisz i Ty Trudno trzymać ją w dłoni2 punkty
-
Na złe siły pod próg sól. Kwiat lawendy zniknie ból. Szałwią okadź każdy kąt, tak by strachu poczuć swąd. Groszem w kąty czysty zysk. Mantrą diabłu prosto w pysk. Na kochanie świece dwie. Zasmuż ziołem, kiedy źle. W pełni blasku kartę złóż. Z rozsypanych przypraw wróż. Popatrz w gwiazdy sens ich złap. Linię życia sczytaj z dat. Kamień ściśnij w dłoni swej. Pozytywne myśli siej. W dobrym słowie obmyj twarz. Zgubnym duszom miejsce wskaż. „I na cóż ci to” - mówią oni. Życie i tak swym torem goni. Zatrze ślady odciśnie nowe. Natrętną myślą zajdzie w głowę. Lecz ty chcesz ścieżki wyprostować. Choć małym skrawkiem decydować. Ułożyć ślady by mogły nieść przez życie, ubrane w magii treść. Więc… Na złe siły pod próg sól…2 punkty
-
W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…. W poszumie wiatru. W pogwizdywaniach nocy zbieram dla ciebie kwiaty, pełznąc na czworakach po drewnianej klepce podłogi. Po sękach i słojach zagadkowej, neurastenicznej łąki, widocznej tylko przez mnie. Zbieram dla ciebie kwiaty z płatkami pajęczyn i pyłkami wirującego niczym gwiazdy kurzu… Kwiaty zapomnienia i pustki. Wyjęte z szarości. Przytknięte do bieli skamieniałych tęsknotą ust. Widzę przed sobą zielone pola, rozchwiane, rozwiane i klarowne jak lato, w którymś upalnym dniu lipca, jak włosy meduzy falujące w odmętach morza. Lecz ukazane tylko na mgnienie, jakby w ostrym błysku ogromnego flesza. Gdzieś w rozwierającej się nagle kolejnej warstwie wyrazistego, wielowymiarowego snu. Podążamy tam boso, i wciąż boso po chłodnej, majowej rosie traw. Między gałęziami pachnących krzewów, co zachodzą nam znienacka drogę. Ciii. Usłysz… ― bowiem szepcze coś do cienia spoza gęstwiny purpurowego bzu, zatopione w melancholii i w rozkwicie. Albo to ty szepczesz do nikłych owadzich uszu, zdmuchując je ze swojej drobnej dłoni. O świcie, w którym flotylla mgieł płynie nisko nad ziemią i oblewa nas migocząca refleksami woda jeziora Consequence. Klęczę na podłodze. Z twarzą wzniesioną ku mdłej poświacie wiszącej lampy. Jakby słońce wychodziło spoza grubej powłoki skłębionych chmur. Z pewnością jest tu potrzeba pocałunku, odległego na razie jak mgławica Andromedy. Ale zbliża się nieuchronnie, by ostatecznie spełnić się w zgiełku wielkiego zderzenia. Tak oto wspinam się po kamiennym masywie wyobraźni, zostawiając za sobą piekło martwoty. Milczące przedmioty, rzeczy. Jakieś okryte folią niedokończone popiersia w opuszczonych, otwartych na wskroś pracowniach. Leżące w nieładzie młotki, dłuta, potłuczone ceramiczne szczątki czegoś, co kiedyś stanowiło całość, chrzęszczące pod stopami okruchy tynku, powybijanego szkła. Zapisane białą kredą ciemnozielone tablice, rozsypane wokół pożółkłe płachty starych gazet, wykresy, zwoje kabli, plątawisko bulgoczących żeliwnych rur… Żałosne w swojej bezużyteczności składowisko drewnianych, wypaczonych radioli, telewizorów z popękanymi szaro-sinymi szybami kineskopów… Bliżej nieokreślone skorodowane artefakty zamierzchłej przeszłości, w której ktoś kiedyś kogoś kochał… W oszklonych gablotach, pełnych zagadkowych eksponatów, odbija się w aureoli galaktyk czyjaś zniszczona twarz. Mijają mnie z plakatów uśmiechnięci, dawno umarli aktorzy, przeszyci na wskroś słoneczną smugą czasu. Kiedy idę długim pustym korytarzem, kiedy płynę bez czucia jak na próbie wniebowzięcia. Jakbym był wyrwaną z zeszytu kartką. Opadającym w swojej nieważkości piórkiem przelatującego ptaka… (Włodzimierz Zastawniak, 2023-01-07)2 punkty
-
Pamiętam cię i twoją białą koszulę Białą jak śnieg I usta jak truskawka czerwone Zaciśnięte w wąską kreskę Pamiętam cię I to spojrzenie wydłużające moje rzęsy Kruczoczarne I spłycające oddech I jeszcze te marzenia - niebieskie Pod kolor tęczówek twoich Misternie malowane Na moim ciele Pamiętam ciebie Jak za mglistym parawanem Wiesz Pamiętam jeszcze odrobinę Twój zapach i gładkość dłoni Piegi na nosie Matko, jakie one były boskie! Wzdychałam do nich jak to nastolatka Odrobinę żałośnie Pamiętam cię Dobrze pamiętam przecież Ciebie z tym aksamitnym głosem. Siedzisz mi w uszach I w głowie Zapomnieć o tobie trudno Odkładam to ciągle na potem Pamiętam cię Tęsknię od dawna na próżno Tęsknię bezwzględnie Bezgłośnie2 punkty
-
Odchodząca noc, budzący się nowy dzień, rozmyte kolory. Zapach kwiatów, pachnący wczesnym rankiem las. Ptasi koncert, siedzący przy fortepianie muzyk. Wytwór wyobraźni, ingerencja siły nadprzyrodzonej, może prawo nauki. Ktoś namalował, inny dodał dekoracje, wszystko do siebie pasuje. Zawsze za daleko, niczym horyzont zawsze przed nami.2 punkty
-
Napisane 20.08.2022 Parę tekstów zostawiłem, żeby je kiedyś poprawić, ale przez najbliższe 100 lat będę do tego niezdolny :-D A ja poproszę o kolejny poniedziałek, Żeby nie było, że ciągle się śpieszę. Zmęczony wiosną ganiam za latem. Choć przeminęło to blaskiem się pieszczę. Hałaśliwe wrony meldują jedna po drugiej. To wieczór już więc czas się pozbierać. Mówię dobranoc i czekam... na nietoperze. ... Wdycham w zamyśleniu kolejnego papierosa. Rechoczą sroki kolejnego ranka. Szukają ... Ale kosa już nie znajdą. Za to papugi Wrzeszczą wciąż, trochę jednak rzadziej, Trochę jednak ciszej. Słońce nadal piecze. W kolejny poniedziałek posmakuję znów wiosny. Dogonię lato w samo południe a wieczorem... Znowu się zamyślę czekając na nietoperze. Wdycham truciznę, oddaję życie ... I to mnie cieszy. Bo czas się pozbierać, Przywitać jesień. ... Papugi zostaną na zimę.1 punkt
-
Na środek jeziora Cię zabiorę Łódką, kajakiem, w-rowerem Tam wszystkie historię opowiem Byś mogła być w końcu, moim Niebem Przyznam się do moich błędów wypytam Ciebie: czy znasz pokutę? na myśli mocno rozbiegane i serce młode choć pokłute Poznasz Tam moje - blizny czasu Co dla mnie ważne i co było Serce Ci moje na dłoń położę i spytam Ciebie: czy to już Miłość?1 punkt
-
przymarzł nasz dotyk jak w zimie stulecia głęboko pod skórą nie czuję już tak samo mrużę oczy rozbrajam pod powiekami arsenał szepczę twe imię by poczuć w ustach przebiśniegi przyjdzie nam odtajać lub skostnieć w sobie1 punkt
-
Boże Narodzenie to krótki okres radości i spokoju, przynajmniej tego sobie nawzajem życzymy, jednak najmocniej utkwiły mi w pamięci święta, które omal nie zakończyły się katastrofą. Miało to miejsce dawno temu, ale z drugiej strony wierzę, że to wydarzenie nadal gdzieś istnieje, unosi się w przestrzeni na spirali czasu, trzeba tylko odnaleźć właściwy fragment spirali: zmrok przedwcześnie zapadający nad miastem, światła latarni skrzące się na mrozie nieco inaczej niż normalnie, śnieg otulający drzewa i ziemię delikatną, niebieską mgiełką, zwłaszcza kiedy się patrzy przez zmrużone oczy… Ojciec tego dnia wrócił wcześniej z pracy. Rozległ się dzwonek u drzwi, za którymi stała choinka: cudowny, rozłożysty świerk, o prostych gałęziach i strzelistym szpicu. Choinka wjechała drzwiami, skręciła w kiszkowaty przedpokój, by następnie wykonać równie ostry zakręt w drugą stroną i po krótkich manewrach zaparkować w jedynym pokoju: bliżej balkonowych drzwi, aniżeli wersalki stojącej pod ścianą naprzeciwko. Za choinką kroczył ojciec, ale był on postacią uboczną, gdyż całą uwagę pochłaniało w tej chwili drzewko. Widziałem setki takich choinek podczas jazdy pociągiem do dziadków, lecz tego dnia las przywędrował do mnie: z całą świeżością i zapachem żywicy, szumem wiatru i śpiewem ptaków. Pokój i przylegająca do niego kuchnia-wnęka przestały pełnić funkcję mieszkania — zamieniły się w leśną polanę. Z nadmiaru wrażeń długo nie mogłem zasnąć. Leżałem na wirtualnym tapczanie, który nocą pełnił rolę całkiem wygodnego łóżka, a za dnia można było złożyć tapczan w elegancką półkę, zastawioną ulubionymi zabawkami. Rodzice spali na wersalce — był to rzadki widok, bo ojciec wolał spędzać większość czasu w swojej kawalerce, kilka ulic dalej, dokąd można było dojść w dwadzieścia minut. Lubiłem go tam odwiedzać, chociaż mieszkanie ojca nie było tak przytulne, ani wypucowane jak mamy. Ojciec nie trzymał żadnych zabawek, ale za to posiadał skarb, jakim mało kto mógł się poszczycić: pianino — czarne, lśniące politurą, które kupił od sąsiadki z górnego piętra. Ojciec wspominał, że sąsiadka musiała niezwłocznie spakować swoje rzeczy i opuścić mieszkanie w trybie pilnym przed wyjazdem do Izraela, dlatego sprzedała pianino za pół darmo. Oprócz słuchania ojca grającego raz po raz te same kawałki nie było czym się zająć, dlatego graliśmy w szachy, lecz nigdy nie udało mi się go pokonać. Wizyty ustały po tym, jak nakryłem ojca z jakąś obcą kobietą. Ojciec zachowywał się przy niej dziwnie, jakby mnie nie poznawał, ona się uśmiechała i częstowała landrynkami, o które wcale nie prosiłem. Na wzmiankę o tej kobiecie, matka dostała spazmów i odtąd zabroniła mi tam zaglądać. Następnego dnia śnieg padał całą noc i cały ranek. Ojciec nie poszedł do pracy, bo to była niedziela. Czytał gazety, które kupiłem w kiosku, a później słuchał radia, chociaż od samego rana nalegałem, żeby zabrał mnie na sanki. „Pójdziemy po obiedzie” — odpowiadał, ale tak mu ten obiad smakował, że nie mógł sobie odmówić dokładki, a zanim przestał jeść, zaczęło się ściemniać. Bałem się, że śnieg przestanie padać; już i tak nie mogłem rozpoznać płatków w ciemności za oknem, dopiero w żółtej poświacie ulicznej lampy ujrzałem chmarę śnieżynek tańczących na wietrze i ten widok bardzo mnie ucieszył. Ojciec pociągnął mnie sankami wzdłuż Belwederskiej. Po przeciwnej stronie ulicy stała kamienica, a w istocie pół kamienicy, bo drugą połówkę zburzyła bomba. Musiała to być ciężka bomba zrzucona z dużego samolotu, bo od wybuchu runęło w gruzy kilka pięter, a to co było niegdyś zaciszem czyjegoś mieszkania stanowiło teraz ścianę zewnętrzną — gładką i kolorową, ze śladami po tapecie, meblach i obrazach wiszących kiedyś na niej. Mama opowiadała, że w piwnicach tej kamienicy zgwałcono i zamordowano uczennicę podstawówki; tej samej podstawówki do której chodziłem, tylko ona się uczyła w starszej klasie. Nie miałem pojęcia co znaczy być zgwałconą, a mama nie kwapiła się wyjaśnić, ale skoro wskutek tego dziewczyna zginęła, gwałt musi być czymś równie strasznym co morderstwo. Wbiłem sobie na wszelki wypadek to słowo dobrze do głowy i postanowiłem nie dać się nikomu zgwałcić. Gdy tylko zostawiliśmy nieszczęsną kamienicę z tyłu po prawej stronie, ojciec zboczył w ledwie przetartą dróżkę wzdłuż stawu, prowadzącą dalej do parku Morskie Oko. Na brzegu stawu rosły stare wierzby, zwieszające smutnie gałęzie nad wodą, którą mróz zdążył ściąć w kilkucentymetrową taflę lodu. Zdawało mi się, że wierzby to drzewa odmiennego rodzaju: używają giętkich witek do łowienia ryb, stanowiących ich pożywienie, dlatego mają takie pękate pnie. „Czemu wierzby nie chudną zimą, kiedy ryby unoszą się uśpione głęboko pod lodem?” — chciałem zapytać o to ojca, lecz na widok jego pochylonych pleców, pracujących ciężko ramion, rozmyśliłem się. Ojciec podwoił wysiłek, szliśmy pod górę, sanki skrzypiały płozami po śniegu, który coraz grubszą warstwą pokrywał ścieżkę i tak dotarliśmy do toru saneczkowego na Morskim Oku. Właściwie nie był to żaden tor, tylko zwykły chodnik zasypany śniegiem, mocno ubitym i stwardniałym w lód. W tym miejscu stroma skarpa wiślana przechodzi w dość łagodne zbocze, którym można zjeżdżać na sankach lub nartach, choć narciarzy nigdy tam nie widziałem. Gdyby wysiąść z tramwaju jadącego Puławską i poślizgać się na butach w dół promenady, to ten sam tramwaj można by złapać kilka minut później na przystanku przy Gagarina. Ojciec ciągnący sanie zachwiał się nagle na nogach i ten widok natychmiast mnie zaalarmował, bo tracący równowagę ojciec to zapowiedź najgorszej rzeczy, jaka może się wydarzyć. Wszystko dookoła może się chwiać: drzewa, domy, ludzie, tylko nie mój ojciec. Mój ojciec stąpa dzielnie, a jeśli stoi w miejscu to trzyma się gruntu niczym dąb, którego nic nie powali. Jest olbrzymi i silny, najsilniejszy w świecie, a do tego najmądrzejszy: zna odpowiedź na każde pytanie. Ojciec zamachał w powietrzu rękami, postąpił jeszcze jeden krok, lecz nogi mu się rozjechały i upadł wtedy na lód. Chciałem skoczyć mu na pomoc, ale sanki straciły siłę uciągu i kręciły się po lodzie równie bezradnie co mój ojciec, tyle że on zjeżdżał na plecach, jak przewrócony chrabąszcz, co nadaremnie przebiera odnóżami. Obok ojca turlała się baranica, rodzaj futrzanej czapki jaką niegdyś nosili gazdowie, która spadła mu z głowy. Pomyślałem, że gdyby udało się schwycić tę czapkę i włożyć mu na głowę, odzyskałby moc i prędko podniósłby się na nogi. Ojciec trzymał się ręką za czoło, po którym wąską strużką spod przerzedzających się włosów spływała krew. Widok krwi na czole ojca był bardziej szokujący niż jego upadek, bo dotychczas widziałem krew tylko u siebie bądź kolegów: na obtartych łokciach, stłuczonych kolanach, rzadziej lecącą komuś z nosa, ale żeby krwawił mój ojciec? Nie myślałem będąc dzieckiem o takich rzeczach intensywnie, ani wnikliwie, a jednak ten wieczór zmienił coś na zawsze. Zrozumiałem, że nawet ojciec jest kruchy i można go zranić. Potężny jest tylko świat: ze swoją zimą, mrozem, soplami lodu, a ja muszę uważać na siebie i również ojcu pomagać. Całe szczęście Wigilia wypadała w środę i do tego czasu ojciec odzyskał siły, choć na głowie wciąż nosił opatrunek, który założyli mu w szpitalu. Wyglądałby bardziej świątecznie gdyby przykrył bandaż czapką Mikołaja, ale był zbyt poważnym człowiekiem, żeby stroić sobie głupie żarty. Ubierał choinkę w rozmaite drobiazgi, o których zapomniała mama: zawieszał obok bombek i łańcuchów jakieś laseczki owinięte błyszczącym papierem, orzechy, waflowe rożki, pierniczki, suszone owoce — wszystko co można zjeść. Nie podobał mi się pomysł przerabiania choinki w kram z bakaliami, bo mama rozpieszczała mnie smakołykami, aż stałem się niejadkiem, lecz rodzice nie mieli tyle szczęścia i dorastali w biedzie: mama zbierała niejadalne grzyby, które później babka gotowała, przecedzała kilka razy, żeby mogli zjeść to co zostało na dnie, choć miało to niewiele wartości odżywczych. Mama często opowiadała, że pierwszego cukierka dostała od rumuńskich żołnierzy, którzy stacjonowali w jej wiosce, gdy miała niecałe dwa lata. Po ozdobach jadalnych przyszła kolej na zimne ognie: ojciec zużył zawartość dwóch opakowań, poskręcał na każdej gałęzi po kilka drutów pokrytych szarą, mało dekoracyjną substancją, a ostatnim zaczął zapalać te, które wisiały. Choinka zabłysła mnóstwem ogników, snopy iskier leciały jak na pokazie fajerwerków, zrobiło się jasno, jakby słońce zaświeciło w okno. Patrzyłem na to oniemiały: to były najpiękniejsze święta, chciałbym, żeby tak było zawsze, żeby ognie na choince nigdy nie gasły, lecz jednocześnie nawiedziła mnie niespokojna myśl: choinka to przecież drzewo, a zimny ogień to zwyczajny ogień i choć nie wiadomo czemu się tak nazywa, to jednak potrafi zapalić cokolwiek tylko dotknie. Gdy tylko o tym pomyślałem, ujrzałem dym unoszący się nad choinką, coraz gęstszy dym, kłęby dymu, snujące się między igiełkami i wypełniające pokój duszącym swądem spalenizny. Zimne ognie się dopalały i gasły jeden po drugim, za to gorący ogień zaczął konsumować dekoracje, a wkrótce przerzucił się na drzewko: poczynając od końca gałązek, którymi wędrował do wewnątrz, by wystrzelić w mgnieniu oka syczącym słupem aż pod sufit. Ojciec pobiegł do łazienki i po chwili wrócił stamtąd niosąc miednicę pełną wody. Wylał zawartość miednicy na choinkę, lecz ogień tylko się rozsierdził i pożerał niefortunnego świerka coraz dłuższymi jęzorami. Wówczas ojciec złapał gołymi rękami za żelazny krzyżak, podniósł choinkę i niosąc wysoko niczym pochodnię, wyrzucił ją na balkon, żeby mogła tam spłonąć bezpiecznie do końca. Nie miałem czasu myśleć, czy była to słuszna decyzja, bo w tej samej chwili przeraził mnie widok palącej się firanki, od której momentalnie zajęła się zasłona w różowe kwiaty. Ojciec nie tracąc zimnej krwi zerwał kilkoma szarpnięciami zasłonę i wyrzucił ją za okno. Płonący kształt szybował z drugiego piętra, zataczając kręgi na oczach gapiów z bloku naprzeciwko, ale ktoś szybko zagasił leżącą żagiew śniegiem i nikomu nic złego się nie stało. Nazajutrz zaniosłem choinkę, a raczej spalony kikut, który został po niej, do śmietnika. Tam spędziła resztę świąt. Odwiedzałem ją wynosząc kubeł ze śmieciami i za każdym razem robiło mi się jej żal. Dopiero po Nowym Roku dołączyły do mojej choinki inne kikuty, wyschnięte pozostałości po symbolu świąt w domach sąsiadów. Kikut po ucięciu bocznych gałęzi służył nam za muszkiet z bagnetem: można było z niego strzelać, albo się fechtować podczas walki wręcz. Każdy chciał być Cyprianem Godebskim, natomiast nie było ochotników do korpusu arcyksięcia Ferdynanda, dlatego długie dni na podwórku toczyły się wojny domowe, dopóki nam się nie znudziły, dopóki nie nadeszły cieplejsze dni, zwiastujące wiosnę. Wszyscy czekaliśmy na ferie wielkanocne. Wszyscy, z wyjątkiem mojej mamy, która uważała wiosnę za najgorszą porę roku, bo była to pora rozstania, płaczu, wyczekiwania: ojciec zostawiał nas i szukał szczęścia gdzie indziej. Wyruszał wiosną, wracał na jesieni, kiedy mu się uprzykrzyło życie podrywacza; kiedy zatęsknił za ciepłą pierzyną, dobrym jedzeniem i muzyką z radia.1 punkt
-
1 punkt
-
nie bójmy się płakać śmiać marzyć śnić nie bójmy się kochać sobą w śród innych być to wszystko razem spięte jest cudowne jest piękne jak jesień odziana w barwną sukienkę1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Ja to aż tak bardzo nie potrzebowałem tych zajęć, bo w mojej rodzinie, aż 4 osoby pracowały w psychobranży, zatem edukację miałem od dziecka, jednak poza mną nikogo takiego w klasie nie było. Zatem dla innych dzieci bardzo pomocne. A psychologia i psychiatria to dla mnie pasja od dziecka, aż do dziś.1 punkt
-
1 punkt
-
@Rafael Marius to miałeś faktycznie szczęście :) Ja niestety nie miałam tego rodzaju zajęć i sama już w dorosłym wieku musiałam nadrabiać zaległości w tym zakresie.1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
Być kogoś przezroczystym to nic interesującego, z pełną pianą też nie. Lepiej się osuszyć i ładnie wyglądać :)1 punkt
-
1 punkt
-
@Stary_Kredens Uczucie sprawiedliwości jest często bardzo subiektywne, może warto zostawić je Bogu. Pozdrawiam, + Miłego dnia1 punkt
-
@Rolek chyba tak, zakochanie to stan prawdziwego szaleństwa hormonów. A w naszej głowie i w ogóle w całym organizmie dzieją się przedziwne rzeczy, które ciężko okiełznać siłą woli. Pozdrawiam serdecznie @Rafael Marius może trzeba by zacząć od edukacji w szkołach. Praca u podstaw wydaje się być kluczowa.1 punkt
-
@Kamil Olszówka Kim są naprawdę Rosjanie to temat-rzeka, bo należałoby się cofnąć kilkaset lat, przemierzyć olbrzymie obszary od Polski po Kamczatkę, a na to nikt nie ma dziś czasu. Byłem w ZSRR dwa razy i odniosłem wrażenie, że generalnie Rosjanie to naród durny i otumaniony. Odwołano pociąg z Leningradu do Moskwy. Co zrobiłby Polak? Pobiegłby od razu z mordą do kasy i zażądał zwrotu za bilet. A Rosjanin siedzi spokojnie na tobołach, pali machorkę, patrzy się przed siebie głęboko zadumanym wzrokiem. Kiedy się pytam, czemu nie idzie ze skargą do naczelnika stacji, odpowiada: „A co to zmieni?”. Do tego dochodzi długoletnia i celowa polityka mieszania narodowości, mająca na celu wyhodowanie człowieka „radzieckiego”, której rezultaty odczuwa dziś cały świat. Niestety, przykro mi tak pisać, lecz nie widzę pomyślnego zakończenia wojny w Ukrainie, nie za mojego życia. Pozdrawiam. 👋1 punkt
-
1 punkt
-
@Ewelina Chyba każdy z nas, zakochanie odczuwa subiektywne. Ale myślę, że każdemu; rozum zwiotczeje Emocje soki wycisną I krwiobieg wysadzą W powietrze. Pozdrawiam1 punkt
-
Tak, może nie gremialnie, ale pewna grupa doświadcza umierania za życia i powrotu- tj.pamięta o tym. Fajnie, że się przemieniałeś także z innych powodów :) To dowód, że wszystko może być doświadczeniem, które przemienia (nie trzeba od razu umierać ;)) Dzięki:) @Radosław @Leszczym Dziękuję:)1 punkt
-
@Leszczym W plecy mają ci, co walczą o niepodległość i zmiany, jak im się wydaje na lepsze. Tak jak moja rodzina od pokoleń. Kulkę w plecy, a czasem dla odmiany w tył głowy.1 punkt
-
zbudzeni do życia wśród mgieł opadających, na graniach gór wysokich; radość istnienia do serc przenika; zapachem zielonej kosodrzewiny nasycamy płuca- żyjemy1 punkt
-
Pomyślałem, że napiszę jakże nowoczesną odę do miłości zatem spod serca (którego wcale mieć nie chcę) wypuściłem skrawki słów potem z kartki przeczytałem je na głos i pomyślałem, że znów wszystko jest źle napisane znowu zawiodłem się mną autorem a tam, oj tam, oj tam, lecę na miasto po uśmiech nie będę przecież niczego dla ciebie poprawiał!! Warszawa – Stegny, 03.01.2023r. Inspiracja - poeta Olgierd Jaksztas1 punkt
-
powszedniość złamana świątecznym wystrojem bezkresu "myśli nie widać" ale istnieją zewsząd przepływają bezszelestnie w dowolnym kierunku ku horyzontom wyrastającym poza nimi w głębi różnią się intensywnością odczuć i paletą barw kolorowy wachlarz składa się i otwiera na powrót przenika przezeń aromat świeżo zaparzonej kawy i girlandy kwiatków bożonarodzeniowego jaśminu skupienie przerywa nagle digirian z bluthootem w odzewie budząc wspomnienia z przeszłości autorka j.w.1 punkt
-
Zachód wpada we wschód niczym kamień do wody. Głębokiej jak piekło. W nim niebo rozpostarte przegląda się nieco zdziwione swoim upadkiem. To mógłby być początek, ale to zbyt proste, są tylko szyby w oknach. Tak brudne, że nie odbijają światła. Wszędzie matowo, aż oczy bolą od poszukiwań drogi do wyjścia. Prowadzi ku następnym pomieszczeniom pełnym majaczeń i przekłamań. Prawdopodobnie nie ma sensu iść gdziekolwiek i kiedykolwiek. Odwieczna zagadka koła czasu. To mógłby być koniec, ale to zbyt proste.1 punkt
-
przebiśniegi... nie boją się mrozu a więc szepcz szepcz Ciepły, mimo wszystko, wiersz. Pozdrówka1 punkt
-
1 punkt
-
@GrumpyElf Podałaś ten wiersz na chłodno. Tego dania już chyba nic nie podgrzeje. Przebiśniegi kwiaty chłodu i zwiastuny wiosny, której próżno wypatrywać na horyzoncie. Jak zawsze z upodobaniem do Twojej poezji. Dziwnym trafem też wstawiłem wiersz o zimowej temperaturze. Pozdrawiam Elfiku;)1 punkt
-
chcesz? chodź ze mną na spacer na granicy człowieczeństwa po ścieżkach szerokich sączycielu życia smakuj bezkresu i nieładu obrazów schowanych za kurtyną rzęs i śladem ech znajdź to co zapisane na kanwach gór i powiedz: jestem1 punkt
-
Pewna krokodylica była strasznym gburem I wręcz nie znosiła gatunku jaszczurek Lecz nie z zazdrości o ich grację i zwinność Ani o skóry ich aksamitność W tym wszystkim chodziło jedynie o to, Że jaszczurka nie jest krokodylą istotą: “Jaszczurki nazbyt są jaszczurkowate A ja tylko to lubię, co krokodylowate!” Krokojędzy się bała jaszczurka niejedna Bo zołza z niej była, okrutna i wredna Jak tylko jaszczurkę na swej drodze spotkała, Za ogon ją zaraz zlośliwie szarpała I wszyscy mowili: “Jakież to głupie! Wszak krokodyl i jaszczurka w tej samej są grupie Gadami sa przecież te oba zwierzaki Więc czemuż istnieje tu problem taki?!” Krokodylica bynajmniej tych słów nie słuchała Z jaszczurek się śmiała, puszyła się cała… Aż w koncu ktoś zakradł się do jej gniazda wielkiego I jajo jaszczurcze podrzucił do niego! Krokodylica niestety zbyt mądra nie była Psikusa owego więc nie zwęszyła O jajka swe za to dbała z wielkim zapałem I kochała je wszystkie- także to małe Przez tydzień ogrzewała je czule swym ciałem Aż wnet się wykluły dwa krokodylki małe Na końcu wykluła się także jaszczurka Najmniejsza z nich wszystkich i lekka jak chmurka Krokodylica bez wahań ją pokochała Za to, że słodka i za to, że mała… I w tej miłości tak ślepa była Że cech jaszczurczych nie zauważyła I jak na przykładną przystało matkę Pielegnowała całą gromadkę Różnicy przy tym nie widząc najmniejszej Pomiędzy jaszczurką i jej rodzeństwem Aż dnia pewnego pani Krokodyl Pragnąc skorzystać z pięknej pogody Przyjaciół zaprosić się zdecydowala I obiad w ogródku przygotowała Gdy goście uprzejmie na obiad przybyli To oczom swym własnym wprost nie wierzyli Przed nimi jaszczurka, z miną roześmianą Do krokodylicy zwracała się ‘ mamo’! ‘Toż to jaszczurka!’, ‘Bez wątpliwości!’ Krzyczalo szumnie grono zacnych gości ‘Krokodylico, czyżbyś radę dała Pokochać jaszczurkę?’ ‘Możeś oszalała!’ Ta zaś na słowa te okropnie zbladła ‘Jak to- ‘jaszczurka’ moje serce tak skradła? Moja mała pociecha krokodylkiem nie jest? Jak to możliwe? Co tu się dzieje?’ Potem się bliżej jaszczurce przyjrzała I prawdę, nieszczęsna, wnet zrozumiała Widziała już teraz czarno na białym Jaszczurczą duszę w tych oczach małych ‘Ach, to dlatego moja córeczka Nie rosła w siłę jak dzieci reszta! Teraz pojmuję już doskonale Dlaczego się różni tak niebywale!" Choć krokodylica się nieco zawiodła To przestać jaszczurki juz kochać nie mogła Ogromna miłość krokodylej mamy Wygrała z głupimi uprzedzeniami I tak krokodylica sobie uświadomiła Jak w wielkim błędzie niegdyś byla Przypadek z jaszczurką nauczył ją tego Że w odmienności nie ma nic złego Od tamtej pory szanowała wszystkich Porzucając na zawsze uczucie nienawiści Czuła się przy tym niezmiernie szczęśliwa Jak dobrze gdy zło z dobrem wygrywa! Autor: Adriana Gawrysiak1 punkt
-
Jak wiele razy przyjdzie mi jeszcze W beztroski uśmiech ubierać żale, Chyłkiem badając źrenic twych bezkres. Szukać w nich lustra - i nie odnaleźć. Jak się nie dusić tym ciasnym światem I brać za szansę każde świtanie, Gdy w innych ustach wznosisz pałace, A choćby słowa już nie masz dla mnie. Na zawsze w smaku tych chwil utonę, Gdy żar rozsądek w ciałach zagłuszył. Ty zaś nocami sypiaj spokojnie - Jedynie ciszą mogę ci służyć.1 punkt
-
co każdą książkę kończy? nie szczęśliwa miłość ani list gończy nie wieniec weselny, nie podpis nagrobka każdą historię kończy kropka każde opowiadanie i ostatnie słowo nie ma, że zaczniemy na nowo nie ma nadziei że coś jest potem super chłopak, dwójka dzieci bawiąca się z kotem nie można żyć pod znakiem zapytania w niepewnościach odchodzenia i ciągłego wracania to koniec historii, nie będzie inaczej nie będzie spacerów i puszczania kaczek nie będzie przytulania i ciepłych pocałunków nie będzie czułości, miłosnych podarunków czemu? bo tak chciał autor powieści albo nie chciał a wiedział, że się nie poszczęści wszystko sie kończy, choć nie koniecznie cmentarzem najgorsze jest to że tutaj ja jestem pisarzem1 punkt
-
Uchodzą marzenia, przestronne ulice. Połacie wspomnień, gdzieś tam rostajne. Oddal kołysze już tylko źrenice, nagle przetarte czyjąś prawdą. Zamilkł też iskier skowyt swawolny. Dudnienie głośniej przychodzi słyszeć. Nadchodzi spokojnie żniwiarz z kołyską. I komu będzie dane istnieć? autor wiersza: a-typowa-b zdjęcie: https://pl.pinterest.com/pin/247698048247715599/1 punkt
-
Zróbże coś ze mną raz i doszczętnie, Tak, by się blizną zrosnąć nie mogło. Niech się coś złamie, pęknie, rozerwie, Wytnij coś, wyszarp, wydrąż coś, pogrąż. Nieodwracalnie coś mi amputuj, Sprowadź mi krwotok, siniak i obrzęk, Żebym o litość błagał bez skutku, Dół wykop, wrzuć mnie, zakop mnie, pogrzeb. A kiedy rzekę za mną wyszlochasz, Przyjdź czasem pytać się nad jej brzegiem, Gdzie na mieliźnie utknął mój ochłap - Które z nas bardziej jest dziś kalekie.1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
-
Ostatnio dodane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne