Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 06.09.2022 w Odpowiedzi

  1. O zielona piękna Ukraino dziś po tobie płacze nawet step długo jeszcze łzy ludzi popłyną kto ojczysty będzie mógł jeść chleb A Natasza łzami mnie żegnała gdy na wojnę przyszło mi już iść nie płacz Natko chwała będzie chwała kiedy w polu stanie po mnie krzyż My jesteśmy przecież tacy młodzi bardzo proszę nie mów nawet tak nasz syn wkrótce w marcu się urodzi tylko ojca będzie bardzo brak Czekaj Natko może szybko wrócę i zobaczyć syna będę mógł i w ramiona kochane się rzucę lecz niestety w polu został grób 12 marca 2022r.
    7 punktów
  2. gdzieś na dnie rozpaczy smutek rozdaje karty to on rządzi chwilą niestety tak jest gdzieś na dnie rozpaczy błąka się obawa szuka racji która ma nie boleć gdzieś na dnie rozpaczy nadzieja się tli - to ona spełnieniem tego co ma być
    5 punktów
  3. Przegoń go na cztery wiatry ma teściowa do swej córki rzekła jakby mimochodem gdy kisiła z nią ogórki. Ja niechcący siedząc obok wyłapałem lewym uchem słowa, które powaliły mnie na ziemię jak obuchem. Odleżałem jeden kwadrans i do tego minut kilka a że była tam posadzka wstałem by nie złapać wilka. Jak myśliciel w rogu kuchni siedząc snułem swoje plany wybierając ten najlepszy chciałem, aby był udany. Pewny, że pokonam żonę rzekłem - chodź się założymy, że ja pierwszy minę metę ona do mnie - zobaczymy. Żona chciała krótki dystans a na myśli setkę miała gdy stawiłem się okoniem na warunki me przystała. Nie wybrałem maratonu ale bieg na wykończenie moja żona śpi pod stołem ja dopiero mam pragnienie. Teraz głupio mej teściowej, że córeczka jej przegrała oraz za niezręczne słowa by jej córka mnie przegnała. Kiedy żonka rano wstanie to ją spytam czy gotowa jest na rewanż, bo ja mogę uskutecznić bieg od nowa.
    5 punktów
  4. Po drodze z mięsnego między ławką a koszem znalazłem wiersz prawie nieużywany ale popsuty rozsypał się na drobne pozbierałem wszystkie słowa i przecinki w domu, na stole rozrzuciłem z nadzieją że odczytam z nich dobrą wróżbę
    5 punktów
  5. W kroplach deszczu sensu szukam w kałużach oglądam własne odbicie pod czarnym parasolem ukryta sztuka idę dalej i dźwigam moje życie Słońce znowu się za chmurami chowa wszystko z wolna staje się szare i ponure zimny kamień losu pcham ciągle od nowa na tę niebotyczną szczęścia górę Nie chcę być dłużej już milczącym Syzyfem czekam kiedy Fatum coś wreszcie przemieni na brzegu oceanu czasu stoję przed klifem może dobre fale nadpłyną tej jesieni Z wodą nieśmiertelności poczuję wtedy sól ale będzie inna bo nie taka gorzka i nie słona chwycę największą falę wtenczas w ramiona gdy zmyje ze mnie ten największy ból Jeden ptak przygląda mi się stojąc na skale może to anioł przebrany patrzy teraz skrycie każdy ma swój klif o który rozbijają się fale nic tak nie boli w życiu jak… życie
    4 punkty
  6. bo kto się modli przędzie bo te delikatne włókienka ze słów potrafią wrastać w świat ukradkiem jak strzępki w glebę
    3 punkty
  7. Nasza złota Iga z małego Raszyna Mocna dla rywalek jak z filmu Maryna Gdy do piłeczek dobrze podchodzi I topspinowy forehand jej wchodzi To pięknie wygrywa ta dzielna dziewczyna
    3 punkty
  8. Zwlekał z pracą Zenon z LA. Wpierw nieśmiało, z czasem śmielej. Wolał trajlować, niźli pracować, wtedy - mówił - jest weselej. # Dobry wojak Szwejk z bohemskiej Pragi, miał do poleceń pewne uwagi. Kiedy coś muszę, to się z tym duszę, więc to odkładam i nie ma sprawy. ___ 6 września obchodzimy Dzień Walki z Prokrastynacją
    3 punkty
  9. Warunkiem przyznania pobytu stałego jest list polecający od pracodawcy, ale żeby dostać pracę, trzeba mieć w paszporcie naklejkę: Residence Permit. To błędne koło zatoczyłoby zapewne jeszcze jeden rok, gdyby gdzieś na końcu nabrzeża, na końcu wyspy, na końcu świata, nie zabrakło jednego do załogi. W Dunedin byłem już miesiąc wcześniej, lecz wróciłem z niczym, nie licząc grzecznościowego Best luck. Może tym razem będę mieć więcej szczęścia. Podróż koleją, bo na Iwana nie było co liczyć. Nie żałowałem; większego nudziarza trudno spotkać. — Natalciu, ce je krowa, a ce je owca — i po raz setny puszcza tę taśmę z ukraińskimi piosenkami. Na dworcu przy Moorhouse Avenue (po którym dziś nie ma śladu) czekał mnie prawdziwy szok: tłumy jak w Zaduszki na Wschodnim w Warszawie, gdy jednak nadeszła chwila odjazdu większość ludzi została na peronie machając chusteczkami i dopiero na następnym przystanku zorganizowana grupa harcerzy-emerytów zapełniła część miejsc, w przeciwnym razie pociąg dojechałby do stacji końcowej nieomal pusty. Nic dziwnego, że do ceny biletu doliczano opłatę za nieistniejących pasażerów. Mnie nikt nie odprowadzał, bo Ewa z czteromiesięcznym dzieckiem została w domu z moją matką i siostrą. Podróż nie miała końca, pociąg zwalniał w tunelach i na zakrętach. Czemu tory są takie wąskie? Pewnie dlatego, żeby mogli je ułożyć na brzeżku między oceanem i górami. Wykuć w skałach tyle przepustów musiało kosztować fortunę. A może dostosowali rozstaw szyn do japońskich lokomotyw, które mocniej ciągną? Nim zdążyłem to ustalić usłyszałem zawołanie kierownika pociągu: All out or change! Miasto niczego sobie: nieduże, lecz czyste i zadbane, zbudowane w szkockim stylu, a pagórki jak w San Francisco. Gdyby spadł śnieg mógłbym zjechać na sankach prosto do morza. Dokładnie w miejsce gdzie przycumowany drzemał mój statek, mój nowy dom. Podszedłem bliżej i przeczytałem nazwę: Otago Galliard. Wiedziałem co oznacza pierwsze słowo, ale to następne? Pierwsze dwie noce spędziłem w miejskim hotelu. Pierwsze dwa dni przy załadunku: worki ziemniaków, pudła wypchane bekonem i kiełbasą. Nie może być źle, skoro tyle żarcia ładują. A załoga? Pewnie jakieś mordy zakazane. Schodziłem z ciężkim sercem na śniadanie, zaglądam do sali, a tu zamiast rybaków-rzezimieszków, siedzą przy stołach jacyś brokerzy z giełdy: eleganckie ubrania, złote sygnety i bransolety, na parkingu przed hotelem ośmiocylindrowe gabloty. „Niezła przyszłość mnie tu czeka” — pomyślałem i uspokojony siadłem do stołu. Pomimo dwudziestu lat służby, B-420 była wciąż dzielną jednostką. Zbudowana w gdyńskiej stoczni, tej której imienia nie wypada dziś pamiętać, połowę życia spędziła pod brytyjską banderą, a gdy dostała pierwszych zmarszczek, została sprzedana do kraju, gdzie cztery gwiazdy w kształcie krzyża, wskazują żeglarzom drogę na południe. Polskie tokarki nie działały w systemie imperialnym i nikt nie potrafił ich obsługiwać, dopóki niedoszły absolwent WSM w Gdyni, Marine Mechanic Zen, dla mnie po prostu: Zenek, nie został zatrudniony jako trzeci mechanik. Już na samym początku rejsu Zenek udzielił mi nader praktycznej rady: — Tobie angielski nie będzie w ogóle potrzebny… no, może za wyjątkiem dwóch słów, które dobrze sobie zapamiętaj: Fuck off! Którejś wachty wyszperał jakiś kawałek metalu, zamocował na obrabiarce i wytoczył z tego nóż, mniej więcej takich rozmiarów jak ten, którym Paul Hogan wymachiwał w „Krokodylu Dundee”. Zatknąłem sobie ten „scyzoryk” za uplecionym z nylonowych sieci paskiem i od tego momentu nikt bliżej jak na półtora metra do mnie nie podchodził. Zenek trzymał wachtę w maszynie, skąd co jakiś czas wychodził na pokład, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Wystawiał blade czoło do słońca lub grzebał w sieciach leżących przy burcie, jakby czegoś w nich szukał. — Na co ci te patyki? „Patyki” to były koralowce. Należało oczyścić je z mułu, usunąć narośnięte skorupiaki, polakierować i zamocować na mosiężnej podstawce. Zenek miał ich w maszynie całą kolekcję. Jak mu teraz powiedzieć, że podobne znaleziska wyrzucałem wielokrotnie do morza? — Duże? — zapytał drżącym głosem Zenek. — Ostatni, o taki… — Zakreśliłem w powietrzu ruch ręką. Zenek nic nie odrzekł, ale z jego miny odgadłem, że nie mógł przeboleć tej straty. Przetwórnia płynęła w ślad za rybą, ryba za planktonem, który zimą krążył wokół Chatham Island — niedużej, skalistej wysepki, położonej dwieście kilometrów na zachód od linii zmiany daty. Płynąć dalej nie ma dokąd, można tylko wracać. Byłem prawie sto sześćdziesiąt stopni na wschód od miejsca urodzenia. Gdyby Ziemia miała płaski kształt stołu, zawisłbym u jego krawędzi, ale Ziemia wszędzie wyglądała tak samo: szare wody oceanu, gdzie okiem sięgnąć. Przy dobrej pogodzie potrafiłem wypatrzeć stado delfinów lub samicę wieloryba wracającą z małym w chłodniejsze wody Antarktyki. Ich widok cieszył mnie jakbym spotkał dobrego kolegę. Czemu tylko jeden cielak? Może miała jeszcze jednego tylko zaginął gdzieś po drodze. Zdechł zaplątany w sieciach, albo dopadły go orki. Po kilku spokojnych dniach skipper zmienił taktykę: zamiast wyciągać sieci dwukrotnie w ciągu sześciogodzinnej wachty, kazał uruchamiać sieciowe windy co czterdzieści minut. Nie łowiliśmy samotnie — w pobliżu trałowało kilku Norwegów, Japończyków, nawet jeden Rosjanin, a ryb tyle co zębów u kury. Baza w Dunedin, zaniepokojona słabymi wynikami, wysłała po tygodniu bezrybia sygnał ponaglający kapitana do uporczywszych poszukiwań. Zmienialiśmy miejsca, rodzaj sieci oraz drzwi trałowych, aż którejś nocy trafiliśmy jackpot: czterdzieści ton za jednym zamachem! Pierwszy gatunek, za który płacono premię cztery dolary od tony bez podatku. Następny połów równie udany. Cała załoga pod pokładem w przetwórni ledwo nadąża z filetowaniem, wyczerpana, ale szczęśliwa. Ładownię zapełniają powoli bloki zamrożonej ‘Orange Roughy’. Będzie ją można kupić na święta w sklepie rybnym, siedemnaście dolarów za kilo. Kierownictwo bazy opija sukces i daje sygnał do powrotu, ale zostawić tyle pieniędzy w głębinach Pacyfiku? Zdesperowany skipper daje rozkaz upłynnić filety gorszej jakości i zrobić miejsce dla towaru, za który płacą najwyższą stawkę. Kiedy obserwator MAF* idzie spać, wyrzucamy tańszy towar za burtę. Trochę szkoda, lecz prawa biznesu są nieubłagane: wobec ryby i ludzi. Wkrótce nad statek nadlatują setki mew, nie wiadomo skąd. Obserwator MAF chyba coś zwąchał, ale wolał nie zadzierać z załogą. Do brzegu daleko, a na morzu o wypadek nietrudno… Gdy po pięćdziesięciu dwóch dniach przybijaliśmy do nabrzeża, a dokładnie kilka sekund zanim burta statku weszła w fizyczny kontakt z buforem zrobionym ze starej opony, nad półmetrową szczeliną poszybował niewielki człowieczek, całkiem sprawny przy swojej tuszy. Na głowie miał kapelusz w stylu jackaroo**, a jego twarz była całkiem przezroczysta, niemożliwa do zapamiętania. Ściskał pod pachą skórzaną teczkę, pękatą od zawartości. Był to księgowy z firmy rybackiej, a teczka zawierała gotówkę wypłacaną na poczet wykonanej pracy. Wystarczyło podpisać, żeby iść na miasto nie z pustymi rękami, pić na umór w pierwszej knajpie, zaprosić do zabawy kobiety, ale ja i Zenek mieliśmy inny plan: czekaliśmy na popołudniowy autobus do Christchurch. Dobrze wracać do domu z pełną torbą, dobrze myśleć o następnej wyprawie w poszukiwaniu skarbów. *MAF — Ministry of Agriculture and Fisheries (Ministerstwo Rolnictwa i Rybołówstwa). **Jackaroo — potocznie młody mężczyzna zatrudniony na farmie przy hodowli bydła w Nowej Zelandii.
    2 punkty
  10. kiedy oszczędzam rozdrabniam się i czekam na wichurę w całości nie latam utulam ręce nogi potem inne części i inne organy grają mi szumnie a w głowie się kręci od zdrobnień kiedy oszczędzam wtedy rozdrobniona na chodniku na ręczniku zostaję tam gdzie słowem spojrzeniem roznoszę się w każde miejsce dające przestrzeń do zdrobnień
    2 punkty
  11. złoto rozsypuje się w liściach a liście w brązach w czerwieni pojawia się mgła... (lubiana wersja @duszka) ====================== wszystko spowalnia... interwały coraz dłuższe złoto rozsypuje się w liściach a liście w brązach w sercach pojawia się mgła... (lubiana wersja @aff)
    2 punkty
  12. żaden wiersz nas nie obroni choćby wokół zauroczył gdy ma ciągle puste dłonie i unika spojrzeń w oczy
    2 punkty
  13. cała noc życia w skorupie to przez uwsteczniony ząb jajowy między czymś podobnym do wodorostów obok domków chruścików i mchu z mokrego kamienia pozwalam sobie na strach śledzę odbijanie promieni maleńkie tęcze rozproszenia wszystko płynie przez oddalenia tracę dotykalność miejsc z tobą wspólnych karmi się larwa alkoholicznego snu ozdobiłam paznokcie pasują do smutku nie sięgam już ciepłem do ciebie nawet jezioro z czasem wysycha
    2 punkty
  14. Lubię wieczory to czas w którym mogę być prawdziwa i nie muszę udawać że moknę we łzach a nie w deszczu wtedy łatwiej jest mówić o tym co w środku człowieka ściska serce tak bardzo że nie sposób rozebrać się z lęków za dnia wieczorami nawet niebo potrafi zapłakać spadającymi gwiazdami które zignorowały życzenia więc jak nie płakać człowiekowi co w nich już tylko pokładał nadzieję? wieczorami wydajesz mi się wciąż idealny nie jak za dnia gdy brak czasu na wspomnienia wtedy zdarza się mi się zatęsknić my też przecież spotykaliśmy się głównie wieczorem i tylko tego w nich nienawidzę.
    2 punkty
  15. A jakie jutro "święto"? Pozdrawiam
    2 punkty
  16. Serce Jezusa pełne współczucia Dla tylu ludów Dzień cudów Moja misja pokojowa dopiero się rozpoczęła Chce dotrzeć do końca i zobaczyć z Ukochanym Nie jeden wschód i zachód słońca
    2 punkty
  17. Wersja przed oświeceniowa Zapytał małolat Płaksina, gdzieś w mordobijskim powiecie:* "Czym różni się gołąb od zwłaszczy? Powiedz mi, tato, już przecie!" Odrzekł mu ojciec z zapałem: "Z wiedzy o ptakach masz pałę. Gołąbek, mój szkrabie, sra wszędzie, a zwłaszcza na parapecie." *Za J. Tuwimem Wersja po oświeceniu przez @Kapistrat Niewiadomski - serdeczne dzięki. Zapytał małolat Płaksina, gdzieś w mordobijskim powiecie:* "Zawłaszcza i nasza turkawka, czymś jednak różnią się przecie!" Odrzekł mu ojciec z zapałem: "Z wiedzy o ptakach masz pałę. Gołąbek, mój szkrabie, sra wszędzie, a zwłaszcza na parapecie."
    2 punkty
  18. @duszka Cieszę się, że się podoba ^^ starałem się jak najsensowniejsze pytania zadawać w tym utworze, aby oddały temu wierszowi odpowiedni klimat. Również serdecznie pozdrawiam. @Kapistrat Niewiadomski Cieszę się, że się podobał ^^ pozdro ?
    2 punkty
  19. Pamiętam czasy kiedy byłeś moją pierwszą myślą po przebudzeniu i ostatnią myślą przed zaśnięciem i wszystkimi myślami pomiędzy mimo, że byłeś gdzieś bardzo daleko codziennie piłam z Tobą kawę Rozmawialiśmy bez wypowiadania słów już nigdy się nie zobaczymy nigdy nie położymy w Twoim łóżku ale już zawsze będziesz leżeć w mym sercu dopóki bije.
    2 punkty
  20. Kobiecie tak trudno dogodzić! Na nadchodzące Walentynki planowałem kupić jej coś wyjątkowego, czego jeszcze nigdy nie miała. Nawet gdyby zerwała ze mną następnego dnia, ten upominek miał ocalić mnie od zapomnienia. Chciałem, żeby patrząc na to po latach pomyślała: „Jednak miał klasę i charakter”. Może nawet byłoby jej żal, że nie jesteśmy już razem. Postanowiłem kupić jej coś, co związałoby nas na zawsze. Zacząłem od sporządzenia listy upominków: ode mnie, a również tych, które podarowali jej znajomi, choć oczywiście nie mogłem wiedzieć o wszystkich. Pierwsza lista nie była zbyt długa, gdyż nie dostawała ode mnie wielu podarków. Zazwyczaj były to okazyjne bukiety, ułożone z wyszukanych roślin. Ilekroć kwiaciarka pytała: — Do ilu? Szybko ją poprawiałem: — Nie do ilu, ale od ilu. Jednego razu wręczyłem jej wiązankę z egzotycznym kwiatem o trudnej do wymówienia nazwie, sprowadzanym z drugiego końca świata przez największego importera w Amsterdamie. Jej reakcją był uśmiech, lecz nie taki powodowany autentycznym uczuciem wdzięczności, tylko szablonowy, który za darmo można ściągnąć z witryny Google. Kilka dni później zwierzyła się koleżance, jak bardzo była rozczarowana: — Wiesz, przyniósł mi takiego badyla, co rosną w rowie jak osty. Czy on myśli, że ja jestem jakaś krowa? Innego razu, kiedy przechodziliśmy koło Cepelii, zauważyła na wystawie nieduży obrazek wyszywany kolorowymi nićmi z muliny. Przedstawiał szczupłą kobietę siedzącą z kwiatem w dłoni na ławce w parku. — Ależ to piękne, jak ja bym chciała mieć coś takiego… — westchnęła. Popatrzyłem na cenę — była rujnująca, lecz zaraz pomyślałem: nie ma takiego wydatku, którego bym dla niej nie poniósł. Pracowałem po godzinach, również w wolne soboty, oszczędzałem na jedzeniu, a myśl, że robię to wyłącznie dla niej, stawała się największą motywacją. Niedługo były jej imieniny i podarowałem jej ten niezwykły upominek, nie bez cienia nadziei, że przypadnie jej do gustu. — Kochany, to najpiękniejszy prezent jaki kiedykolwiek dostałam. Skąd wiedziałeś, że uwielbiam takie rzeczy? Zarzuciła mi ręce na szyję, lecz nie było w nich odrobiny ciepła. Po kilku tygodniach, szukając parasolki, odnalazłem nieszczęsne rękodzieło: leżało za szafą w przedpokoju, całe pokryte kurzem i pajęczyną. — Ach jak dobrze, że to znalazłeś. Sama nie wiem, jak to mogło przepaść bez śladu — skłamała bez zająknięcia. Miałbym łatwe zadanie gdyby lubiła bibeloty. Kupiłbym jej wtedy jakiegoś fikuśnego pajacyka, albo misia, do którego mogłaby się przytulić, ale ona była osobą gustowną, o wyszukanym smaku i gardziła taką taniochą. Myślałem o czymś z ubrania, lecz tu wybór był jeszcze trudniejszy: jeden rękaw może być przykrótki, szew nierówny, albo guzik przyszyty pod złym kątem. Poza tym, nie wiedziałem jaki nosi rozmiar, a gdy proponowałem wyjście na basen lub plażę, żebym mógł ją dokładnie ze wszystkich stron obejrzeć, wymawiała się rozstrojem żołądka bądź migreną. Jeszcze gorzej sprawa się miała z obuwiem. Jednego razu asystowałem jej przy zakupie luksusowych botków z zameczkiem. — Jak ci się podobają? — Super. — A te? — Fantastyczne. — No, to które lepsze? — Sam nie wiem… — Jesteś typowy facet, nawet doradzić nie potrafisz! — Cisnęła we mnie butem i rozzłoszczona wybiegła ze sklepu. Myślałam też o biżuterii jako najbardziej oryginalnym sposobie wyrażania uczuć, tylko nie miałem pojęcia co wybrać. Na szczęście w katalogu w internecie natrafiłem na reklamę pierścionka z ośmiokaratowym opalem, oprawionym w srebro szterlinga i rod, doskonale imitujący o wiele droższą platynę. Bursztyny, perły, korale podobne są do siebie, ale dwóch identycznych opali nigdy się nie znajdzie. Kamień w zależności od pory dnia i roku mienił się tuzinem różnych barw, a ja widziałem w nim jej odbicie — rankiem przy śniadaniu uśmiechała się do mnie niczym blady płatek róży, wieczorem jej usta nabierały koloru dojrzałej brzoskwini. Niestety, również i tym razem mój trud poszedł na marne: zrobiła minę jakbym kupił to w sklepie z drobiazgami za dwa złote. Nigdy nie włożyła tego pierścionka na palec, a później się dowiedziałem, że sprzedała go na e-bay za całkiem niezłą sumę. Może najprościej byłoby zaprosić ją do restauracji na kolację przy świecach, albo na kawę i ciastko do coffeeheaven. Siedzielibyśmy w wygodnych fotelach, raczyli się delicjami, podziwiając widok na Zamek Królewski i rynek Starego Miasta, byłoby cudownie… Czy aby na pewno? Skądże, taka możliwość nie wchodziła w grę — była obsesyjnie przewrażliwiona na punkcie swojej figury i odżywiała się wyłącznie według ścisłej diety, której jadłospis żadnej restauracji by nie sprostał. Osobiście wolę kobiety o nieco bardziej zaokrąglonych kształtach, lecz nigdy nie miałem odwagi powiedzieć jej o tym. W końcu wpadłem na fantastyczny pomysł, prawdziwa bomba: podróż cruiserem po Adriatyku! Trasa z Dubrownika na wybrzeże dalmatyńskie, po drodze egzotyczne wysepki, gdzie niebo jest błękitne, a deszczu ani kropli. Czyż można ten ponury, lutowy dzień, spędzić w lepszym miejscu? Dzielilibyśmy przez osiem dni jedną kabinę, wspólnie jedli, pływali w basenie i grali w kręgle, tańczyli na dyskotece, a wieczorami spacerowali po pokładzie, obserwując delfiny, skaczące na tle zachodzącego słońca. Ten statek to byłby nasz Titanic. Poprosiłbym, żeby zamknęła oczy, poprowadził ją do poręczy na dziobie, schwycił za ręce, rozpostarł je ku górze i zawołał: — Teraz. A ona na to: — Frunę! Nie, takich momentów się nie zapomina, choćby musiała z powrotem polecieć na Wenus. Natychmiast się zalogowałem, żeby zrobić rezerwację… Co? Wszystkie miejsca zabukowane? Niemożliwe! Zadzwoniłem do agenta — to samo. W takim razie, może karnet narciarski do Jasnej w Słowacji? Warunki do zjazdu przyzwoite i taniej niż w Krynicy… Już widziałem nas zjeżdżających ze zbocza slalomem między świerkami, gdy naraz przypomniałem sobie, jak ostatniego dnia lata, wybraliśmy się na piknik do parku rozrywki w Powsinie. Tylko usiadła na kocu, od razu zaczęła podrygiwać i drapać się po całym ciele. — Jakieś robaki mnie oblazły, nie cierpię tego paskudztwa. Nie przywoź mnie tu więcej! W miarę upływających dni kończyły mi się pomysły. Niepocieszony krążyłem ulicami i obserwowałem przed-walentynkową gorączkę: Udekorowane sklepy na Nowym Świecie, przy wejściu tłum przechodniów. Chłopak w moim wieku kupuje drobiazgi, nie jakieś wyszukane nie wiadomo coś, tylko zwykłe karteczki z napisami, wierszykami, czerwone serduszka z błyszczącego papieru, pluszowe misiaczki, maskotki. Patrząc na niego próbowałem odgadnąć: czy miał aż tyle narzeczonych, czy może tę jedyną kochał tak bardzo? Zrezygnowany, zamierzałem wrócić do domu, kiedy na rogu ulicy zauważyłem sklep, którego przedtem tam nie było. Przeczytałem kolorowy szyld na ścianie i nie namyślając się wiele, wszedłem do środka. Choć front sklepu był dość wąski, wewnątrz wystarczało miejsca na obszerną sień, szeroką ladę, a za nią stos metalowych klatek, ułożonych jedna na drugiej, na kształt gigantycznej piramidy. — Czym mogę łaskawemu panu służyć? Za ladą stał niski, grubawy człowiek, ubrany wyjątkowo wykwintnie: czarną marynarkę, tego samego koloru spodnie i białą koszulę z włoskim kołnierzykiem, bez kieszeni, co nadawało jej elegancki ton. Szyję sprzedawcy ozdabiał niezbyt szeroki krawat z jedwabiu w wiśniowym kolorze, wiązany asymetrycznym węzłem z niedużą łezką. Krój mankietów wskazywał, że całość musiała pochodzić z najmodniejszej pracowni. Na rękach miał białe, bawełniane rękawiczki, a na jednej z nich, wyszyty purpurową nitką monogram „HP”. Mężczyzna wyglądał na około sześćdziesiąt lat; na jego głowie nie było prawie wcale włosów, za to nad górną wargą wyrastała kępka czarnych, gęstych jak szczoteczka i przystrzyżonych równiutko wąsów. Poza tym, nie było w jego twarzy nic szczególnego, może za wyjątkiem pary czarnych, przenikliwych oczu, które utkwił we mnie, gdy tylko zabrzmiał dzwonek u drzwi. Odniosłem wrażenie, że jest magiem i potrafi czytać głęboko w moich myślach. — Czym mogę łaskawemu panu służyć? — doszedł zza jego pleców zachrypnięty głos, choć w sklepie oprócz nas nie było nikogo. — Ja tak tylko… — zacząłem lekko zmieszany. — Przechodziłem ulicą… nigdy przedtem nie widziałem tego sklepu… Sprzedawca pozwolił mi skończyć, po czym pochylił głowę, oczekując konkretnych pytań, ale milczałem, więc się wyprostował, uśmiechnął i odezwał niespodziewanie energicznym, jak na osobę w jego wieku, głosem: — Nie mógł szanowny pan wybrać lepszego dnia, lecz proszę wpierw spocząć. Domyślam się, że sporo się pan dziś nachodził… To mówiąc wskazał fotel pod ścianą, który pomimo wiekowego wyglądu dawał wygodne oparcie, nie zapadł się, ale był idealnie miękki i sprężysty. Sprzedawca poczekał, aż przyjmę komfortową pozycję, za co byłem mu wdzięczny, gdyż nóg faktycznie już nie czułem. — Właśnie prowadzimy promocję wielu cennych okazów, których normalnie nie sprzedajemy w sklepie, tylko na prywatnej aukcji. Po tym wyjaśnieniu wskazał na niedużą alkowę z boku sali, gdzie na wysokich taboretach stało kilka stylowych klatek z bajecznie kolorowymi ptakami. Jeden z nich przekrzywił łebek i wpatrywał się we mnie parą malutkich, czarnych oczu. — Tylko na prywatnej aukcji! — powtórzył skrzeczącym głosem. Widząc moje zakłopotanie, sprzedawca kontynuował: — Podobnie jak ludzie, każda papuga jest inna, każda ma unikalne zalety… — A te… — Wskazałem na klatki w najniższym rzędzie. — Jaką mają zaletę? — Nie kosztują wiele, ale potrzebują dużo czasu, żeby się nauczyć prostych zwrotów, takich jak: „na zdrowie” lub „jak się masz?”. — A przeklinać potrafią? Sprzedawca uśmiechnął się spod wąsa. — Jeszcze jak! — i poważniejszym tonem dodał — ale po co marnować wybitny talent na tak przyziemne rzeczy. — A te wyżej? — Są w stanie się nauczyć do tysiąca słów w ciągu roku. Popatrzyłem na rzędy klatek piętrzące się pod ścianą. Z ich wnętrza przyglądały mi się z zaciekawieniem egzotyczne ptaki, różnej wielkości i koloru. — A ta liniejąca, pewnie po obniżonej cenie? — Pokazałem na papugę, która wyglądała jakby wyszła jej przynajmniej połowa piór. — Niech szanowny pan nie da się zwodzić pozorom. Upierzenie nie jest oznaką talentu, często wprost przeciwnie: taka co traci pióra, rozwija inne umiejętności. Wczoraj sprzedałem białą kakadu, która choć już nie najpiękniejsza, potrafiła zaśpiewać po niemiecku całą arię Królowej Nocy z Czarodziejskiego Fletu, bez jednej złej nuty. „Ta odpada, ona nienawidzi opery” — pomyślałem, a głośno dodałem: — A te w wyższych rzędach? — Potrafią naśladować języki podobne do polskiego: czeski, rosyjski… — To te nad nimi znają pewnie francuski i hiszpański? — Tak właśnie! Jak szanowny pan na to wpadł? — Sprzedawca nie posiadał się z zachwytu. Uniósł wysoko brwi i opowiadał z przejęciem: — Mój brat prowadzi podobny sklep na Rue Parrot w Paryżu. To taka mała uliczka, zaraz przy dworcu Gare de Lyon, kilka kroków od brzegu Sekwany… — Pan wybaczy — wszedłem mu w słowo — ale nigdy nie byłem w Paryżu. Asystent umilkł i spojrzał na mnie z wyrozumiałością. — Ach tak, nie szkodzi. Chciałem tylko powiedzieć, że raz na jakiś czas wymieniam się ptakami z bratem. Wtedy się uczą obcych języków jeszcze szybciej. — Ale czy zdążą? — Papuga żyje przeciętnie dwadzieścia lat, czasem sto, a nawet dłużej. To wspaniały kompanion na całe życie. Pan z myślą o sobie, czy o kimś innym? — Ja tak tylko… Zastanawiam się, po co komuś papuga, jaki z niej pożytek? Sprzedawca zaśmiał się z fałszywym tonem w głosie, jakby chciał ukryć wadę produktu, który zachwala. — Łaskawy pan to wytrawny klient, a ja takich cenię najbardziej. To prawda, że zwykłemu człowiekowi papugi mogą się wydawać czymś zupełnie zbytecznym: to straszne bałaganiary, zawsze się czegoś domagają, są hałaśliwe i samolubne, wiecznie zajęte sobą i narzekają na wszystko… „Znam dobrze taką jedną” — zaśmiałem się w duchu, lecz sprzedawca nic nie zauważył i ciągnął dalej: — Ale są piękne, a ile piękno jest warte, sam pan wie. — Tutaj wbił we mnie świdrujący wzrok. — Gdybyśmy nie mieli tej odrobiny piękna, tego powabu przyciągającego oczy, to otaczałaby nas zewsząd przeciętność i szpetota, czyż nie tak? „Och tak, czym byłby świat bez niej?” — Myśleliśmy całkiem podobnie. — No niech łaskawy pan raczy tylko spojrzeć na tę szkarłatną makawę z Meksyku. Czyż nie jest prześliczna? Czerwona główka, żółta kryza, a kuperek cały niebieściutki! — Owszem, jest niczego sobie, ale taki okaz musi kosztować. — Akceptujemy większość kart kredytowych i pobieramy tylko pół procenta od transakcji, a od łaskawego pana — w tym miejscu zmienił ton na poufny, jakbym był jego kluczowym klientem — na transakcji potrącamy zero, nulla. A więc? Szczyt piramidy był uwieńczony największą ze wszystkich klatek, we wnętrzu której drzemał ptak olbrzymich rozmiarów. Miał on jednakże nieproporcjonalnie krótki dziób, długi, przywąski ogon, jakby brakowało w nim kilku piór i ubarwiony był zgoła niepięknie, raczej na pstrokato. — A ten tam, na samej górze. Ile on kosztuje? Sprzedawca w odpowiedzi wyjął z pudełeczka wizytówkę, skreślił na jej odwrocie kilka cyfr i podał mi do ręki. — Specjalna oferta, tylko do następnej soboty. Popatrzyłem i pomyślałem, że za taką cenę można by równie dobrze kupić sobie kota w butach, który przyniósłby właścicielowi olbrzymią i dozgonną fortunę, bez potrzeby inwestycji i amortyzacji. Skoro tak, to ten ptak musi znać tysiące słów w rozmaitych językach i dialektach całego świata. — A co on potrafi, ile zna języków? Sprzedawca zamrugał oczami, jakby nie do końca zrozumiał moje pytanie. — On, języków? Żadnego. On jest tutaj dyrektorem.
    1 punkt
  21. wrześniowej nocy w pustym łóżku smutno budzić się tamtego lata rok w rok obraz trwa na skraju świtu wspomnień pociąg cicho kończy bieg kres złudzeń szczęścia znaczy słońca blask
    1 punkt
  22. Jak przyjemnie jest w wakacje przy sianie pracować, Długie pole licznymi kopami siana przyozdabiać, W gorącym upale zimną wodą się posilać, Wielkie świerki nieba sięgające podziwiać, Przyjemnym letnim powietrzem pełną piersią oddychać, Tak… To zaszczyt urodzić się w Małopolsce… W dzieciństwie mlecze i dmuchawce zrywać na przydomowej łące, Całym sobą przeżywać przyjemne letnie noce, Spontanicznie wąchać kwiaty bzu pachnące, Małopolscy chłopi z dziada pradziada pracowici, Z ciężką pracą niemal od dziecka obyci, Do ciężkiej pracy przez lata nawykli, Lecz nade wszystko bardzo honorowi, I ziemi ojców wiernie oddani, Tak… To zaszczyt stawiać swoje pierwsze kroki, Na tej świętej małopolskiej ziemi, I wzorem przodków w miarę swego dorastania, Ziemi ojców uczyć się oddania, Cała małopolska ziemia jest utkana, Partyzanckimi legendami o zakopanych karabinach, Które przezorni partyzanci skrzętnie ukryli, Gdy nadzieją przyszłej walki ciągle się żywili, I dogodnego czasu zemsty wciąż wyczekiwali, Tak… To zaszczyt w Małopolsce dorastać… W dzieciństwie w stare opowieści babci i dziadków się wsłuchiwać, W książkach o regionalnej historii wciąż się zaczytywać, Unikalną tajemniczą wiedzę z zapałem zdobywać, A ze wszystkich miast polskich, Małopolski Tarnów jest najbardziej węgierskim, Z generałem Józefem Bemem wodzem arcywybitnym, W przepięknym mauzoleum swym spoczywającym, W młodych Małopolanach inspirację wciąż budzącym, Tak… Będzie dla mnie zaszczytem wielkim… Zostać kiedyś pochowanym w małopolskiej ziemi, Ziemi bohaterów sławnych, Lecz nade wszystko ziemi ludzi honorowych!
    1 punkt
  23. wybrane z kosza życzeń uśmiechnięte czasami swoje istnienie prezentują różne moje buraki marchewki i ziemniaki te które wykopałam te połamane w trakcie i te zazielenione brakiem albo nadmiarem słońca leżą tu obok siebie a ty kiedy przychodzisz witasz się nieświadomy że też nosisz swoje warzywa w każdym geście i słowie surowe kładziesz na stół gdy pytam czy gotować ależ nie ma potrzeby odpowiadasz bardzo zdziwiony tym że ktoś zauważył co kopcowałeś w sobie przez calutkie życie
    1 punkt
  24. Zniekształcone głosy przemieszczają się. Przenikają poszczególne warstwy ścian z kamienia, popękanego tynku, czarnego, spalonego żelbetonu nuklearnego schronu… Noc pulsuje. Wnika do przegniłych resztek zmiażdżonego mózgu… Padam na kolana i składam dłonie jak do modlitwy, ale to nie jest modlitwa, to jest spojrzenie w głąb czystego zła. Absolutnej wirtuozerii mroku. Czyjeś szepty. Wciąż szepty. Nieustanne mlaskania. Pomiędzy uderzeniami gongu stojącego gdzieś w labiryntach domu zegara, następuje tajemnicza próba kontaktu… Lecz znowu echo gongu i tykanie… I znowu… Znowu… Ktoś przechodzi, dudniąc krokami, jakby po rezonansowym pudle. Zagłębia się w doskonałej czerni przedpokoju? Korytarza? Za uchylonymi drzwiami kłębi się spirala odmętu. Nie ma zmiłowania. Jest za to rozchodzący się po całym ciele potworny ból rozkładu. Na schodowej klatce, ktoś uderza metalowym prętem o futryny wywartych wrót opuszczonych przed wiekami mieszkań… Wznoszą się obłoki kurzu z przeżartych czasem przedmiotów, rzeczy. Ze spróchniałych szkieletów rozsypujących się trucheł… Następuje ustalanie tożsamości. Dłubanie w cuchnącym zgnilizną miąższu wyrwanych zębów. Elektryfikacja! Elektryfikacja! Uwaga! Poręcze schodów pod wysokim napięciem! Zdają się śmiać wyszczerbione, zębate czaszki. Ich wypalone oczodoły wydzielają mdławą woń radiacji. Spotworniałe kreatury nie z tego świata, przeszyte promieniowaniem gamma. Wsparte jedne na drugich podpierają nieruchomo strop. Sufit pełen zwisających pajęczych płacht. I same obrastają mchem wrośnięte korzeniami w lastryko stopni. I istnieją. I trwają tak w tym obskurnym świetle tlącej się żarówki jak te pradawne filary w świątyni wieczności. Rozkruszam fiolki ze śmiertelnymi bakteriami, wirusami. Puszki z chemiczną trucizną. Wszystko to wala się wokół moich bosych stóp. Obleczone pyłem śmierci. Zatarte. Skorodowane. Powyginane. Przegniłe… Pod stopami chrzęst potłuczonego szkła. Zostawiam za sobą ślady krwi. Długie smugi posoki… Wlokę się, kulejąc, raniony chlaśnięciami bata… Raz po raz… RAZ PO RAZ… R a z p o r a z… Schodzę wolno wśród milczących okrzyków dziurawiących bębenki w uszach. Schizofrenicznych uderzeń i stąpnięć diablej menażerii, słyszanej tylko przeze mnie. Wśród chaosu absolutnego zła. Przede mną długi szpitalny korytarz pokryty gruzem. Podążam tropem ekskrementów i rozwleczonych jelit w wywołującym efekt stroboskopu migoczącym, zimnym świetle poprzepalanych częściowo jarzeniówek… Rozsuwam poobijane metalowe łózka. Zardzewiałe wózki na kółkach z jakimiś tackami z resztkami skrwawionej waty, ligniny, usuniętych nie wiadomo z czego wysuszonych już tkanek… Kto tu jest? Czy, ktoś tu jest? Odpowiada mi jedynie cisza, piskliwy szum rwącego potoku… Potłuczone gabloty pełne medycznych eksponatów, wydzielają intensywny chemiczny odór. Coś z nich powyciekało, krzepnąc w brunatnych pionowych smugach i rozlewając się na podłodze cuchnącymi kręgami. Zresztą pełno tu jakichś nowotworowych guzów, potwornych narośli, pokrywających gęsto żeliwne rury w kątach mrocznych pomieszczeń. Talerze wielookich lamp w zdewastowanych salach operacyjnych zwisają martwo nad aluminiowymi stołami pełnymi kawałków odłupanej glazury, tynku, jakiegoś szarego miału… Kto tu jest? Kto? Czy, ktoś tu jest? Czuję ciągle czyjąś milczącą obecność. Obecność kogoś albo bardziej czegoś, tuż obok, wciąż obok… Nawiedza mnie od początku mojego życia w pochmurny deszczowy dzień na porodowej sali, a co ulega nieustannemu procesowi rozkładu, jednocześnie mu nie ulegając. I nie potrafię się od tego uwolnić. N i e m o g ę! Osaczają mnie ceglane sklepienia, piwnice… Zatęchła apokalipsa wilgoci… Ale, kto? Co? Jakiś maleńki punkt mozoli się na szczycie grani… Opada, lecz znowu wspina się szybko na srebrnej nitce, chwiejąc się w intensywnych podmuchach przeciągu. Nieruchomieje. Znika w szczelinie… Tak oto zbliżam się do czegoś niewyobrażalnie czarnego, mijając po drodze stare anatomiczne ryciny, czarno-białe fotografie posępnych twarzy, bądź w kolorze sepii o popękanej emulsji… Odprowadzają mnie obojętnym wzrokiem dawno umarłe byty. Przepadają za moimi plecami w pomroce dziejów, w trwającym wciąż misterium grozy. Objawia mi się na końcu drogi ogromny drewniany krzyż z przybitą doń skrzydlatą, kościstą (?) maszkarą… Rozchyla szeroko swoje ramiona? Odnóża? Co to jest? Co to takiego, u licha? Ojciec? Czy to ty, ojcze? Ale, jak? Nie pamiętam przecież ciebie takiego, chyba że wtedy, kiedy leżałeś w trumnie w przykościelnej kaplicy. Miałeś taką siną, wykrzywioną twarz, całą w opadowych plamach… Szepty. Szepty. Utajone słowa, jakby nieustającej skargi. Jakby nieprzerwanego, mniszego kazania… A więc, to z tym czymś sprzeczała się moja nieżywa już matka w pokoju za ścianą. W czasie umierania na pomiętej pościeli, wygrażając palcem podczas oskarżycielskiej mowy. To coś jest teraz doskonale nieruchome… Spogląda na mnie przeraźliwie martwo i nieskończenie pusto w wyjącym wietrze lodowatej nocy… Rozwiera się nade mną jak na powitanie, niczym koszmarny robak. Podchodzę blisko, najbliżej, na wyciągnięcie ręki. Dotykam absolutu mroku… * To się przemieszcza. Powoli. Bardzo powoli… W półmroku korytarza. W nikłym, stroboskopowym świetle migoczącej jarzeniówki. Przestrzeń zamyka się. Przestrzeń się otwiera. Pulsuje. Drży… Moje dłonie kładą się pod lodowaty dotyk. Moje dłonie. Dłonie oczekujące… Spoglądam na wiszące na krzyżu monstrum. Na to spotworniałe truchło… Dotykam chropowatej skorupy. Odłupuję kawałek po kawałku… Po ramieniu przebiega mi pająk, łaskocząc mnie swoimi długimi odnóżami. Włoskami na odwłoku… Widzę stosy połamanych desek, oparte o ściany wieka wielkich trumien. Napastują mnie przerywane linie, jakieś uskoki, psychiczne przełomy. Lecz obraz pozostaje zimny, pełen kurzu i pajęczyn. Straszący groteskową bezwzględnością. Milczący i przesycony piskliwym szumem promieniowania czasu. Spogląda na mnie zło tak odmienne, że nie pozostawiające nawet pozorów jakiegokolwiek maskowania grozy. Kwintesencja mroku i opuszczenia. Psychoneurotyczna wizja ze schizoidalnym zespołem symptomów… Przytłacza mnie obcość i trudna do zdefiniowania wielorakość doznań, pełna jakichś symboli, znaków i niezrozumiałych gestów. Dookoła mnie zwały jakiegoś wypalonego żużla, poszarpanych szmat, organicznych cząstek. Bezdenna otchłań melancholii, która nawet sama siebie przytłacza swoim własnym ciężarem, zapadając się w sobie i wciągając wszystko z potwornym, grawitacyjnym jękiem czarnej dziury. Wszystko się ode mnie odwraca na pięcie z gwałtownym spazmem furiata. Krusząc się i niwecząc w obłokach kurzu wszelkie przejawy żałosnego bytu. Podążam poprzez te formy odrealnione i ciężkie, odwalając mozolnie skorodowane blachy stanowiące pancerz jakiejś antycznej chimery… Z pewnością zeszło tu coś do podziemi i uległo metamorfozie kształtu. Wkroczyłem w zaświat na własną odpowiedzialność. Spadłem. Stoczyłem się na samo dno, które wcale jednak nie plonie, tylko jest bezkresem smutku i zapomnienia. Lecz niespodziewanie przestrzeń rozszerza się. Przestrzeń oddycha, wzruszona elektrycznym impulsem, iskrą życia … Strumienie powietrza opływają moje skronie, nagie ciało… Zaciskam powieki. Coś najwyraźniej budzi się, by skonać w ponownej kreacji zmarłych przedwcześnie, poronionych widm, by narodzić się w zmienionej zupełnie eksplozji krzyku. Coś się wciąż przejawia w plejadzie sennych majaków. Zaznacza swoją obecność od pierwszych chwil mojego istnienia. W czarno-białej sekwencji zdarzeń deszczowego dnia. W przeszytej mnogością mżących pikseli pustce szpitalnego oddziału. Charles Baudelaire dąsa się na mnie, ściskając w dłoniach Sztuczne raje… Albowiem wszedłem mu w paradę intensywnych narkowizji. Spogląda na mnie posępnie znad kamiennej płyty swojego grobu. Kiedyś to był Albert Camus. Dzisiaj, Baudelaire. Tak oto staczam pojedynek z pozycji skundlonej, groteskowej brzydoty. Nacieram, uderzając zaślinionym pyskiem w zmurszałe cegły przegniłego muru. Upadam. Wstaję. I znowu… Wstrząsam raz za razem pokładami Hadesu, doznając wniebowstąpienia do błogiej nieświadomości… Budzę się. (Włodzimierz Zastawniak, wrzesień 2022-09-06)
    1 punkt
  25. Urojenie to takie wydawanie. Może trochę w ostrzejszej formie. Może bardziej nieobliczalnie i uporczywe. Bardziej przeszkadza i mocno rozstraja oraz zaburza równowagę. Wielu z nas - również zdrowym - coś bez przerwy się wydaje. Raz trafniej innym razem niecelnie zupełnie. To wydawanie właśnie potrafi nas świetnie zmotywować. Rzecz chyba w tym żeby jak najradośniej i najszczęśliwiej nam się wydawało. Żeby tak jakoś świetlnie i pozytywnie. Żeby wydawanie - nawet nieracjonalne, czy z gruntu fałszywe nas budowało i sprawiało nam przyjemność. Smutki nawet jeśli są, a każdy je ma w niemałym nadmiarze trzeba odganiać, bywa że na siłę. Spójrzcie tylko, że gdyby mi się nie wydawało, że potrafię pisać i mogę to robić sprawnie, ciekawie i dobrze zupełnie, co może być swoją drogą dużym nieporozumieniem, nic bym nie napisał. Kompletnie nic nawet przez całe swoje życie. Inna sprawa, że najprawdopodobniej coś zupełnie innego by mi się wydawało, a może nawet uroiło i zapewne tam skierowałbym własne poczynania. Jestem zdania, że jak nam już coś się wydaje, to niech nam się - a co tam - wydaje na maksa. I bądżmy w tym hojni, a co. Władysławo, 06.09.2022r.
    1 punkt
  26. mostem ramion przebiegam drogowskazem pocałunków przywołana w mgnieniu opuszczam wymiar naelektryzowanym ciałem omdlewam dłońmi miłości z rozgrzanej skóry odczytuje nocy tajemnicę przylegam mocno twarde sutki spragnionym ustom podając męsko w splecieniu ciał zbierasz mnie przeistaczasz w kobietę cień zorzy jęknięć pieśń rozkoszy drżenie płynę z tobą w sobie płonąc
    1 punkt
  27. I świat staje się lepszy i piękniejszy
    1 punkt
  28. Iga, Robert, Hubert = Chopin, Mozart, Schubert !!!
    1 punkt
  29. Ostatnio kilka dni spędziłam w Małopolsce, uważam, że jest cudowna, byłam nią oczarowana, a w szczególności Tylmanową, Krościenkiem i Szczawnicą, nie mówiąc już o Jeziorze Czorsztyńskim, pozdrawiam.
    1 punkt
  30. Witam - jak nie popada to nic z grzybobrania - wierszyk mi się podoba - Pozdr.serdecznie.
    1 punkt
  31. w wilgotnej dziupli puszy się mały ptaszek podgrzewa jajka
    1 punkt
  32. @Rolek Jutro święto święta. ?
    1 punkt
  33. Nie po to Zenon wyjechał do LA, żeby balować Ale Góry Skaliste w pocie czoła fedrować Odkładać trzos złota na jutro Bo jutro znowu będzie jutro Procrastinating is good, because it brings us another day of happiness ? ✽✽✽
    1 punkt
  34. @Kapistrat Niewiadomski opisać trzeba umieć a Twój tekst jak dla mnie jest świetny! Twoja opowieść ma klimat to się czuje jeśli masz wątpliwości - poczytaj jakieś "pisanie" naszych celebrytów - od razu Ci się humor poprawi zresztą oni i tak tego nie piszą pozdr.
    1 punkt
  35. Jej znak na "tak". Jeden z najkrótszych wierszy, jakie znam, stąd pozwoliłem sobie na powiększenie czcionki:). Pozdrawiam.
    1 punkt
  36. Tak, tak, tak, tak! Jeden z najkrótszych komentarzy, więc również pozwoliłem sobie na powiększenie rozmiaru. ?
    1 punkt
  37. Niby każdy lubi słoneczną pogodą, lecz czyż zachmurzone niebo, deszcz, kałuże nie są ojczyzną poetów? Piękny wiersz, a ostatnia strofa w stylu iście mickiewiczowskim. ?
    1 punkt
  38. @Kapistrat Niewiadomski Dzięki, co do zmiany myślę że byłoby "masło maślane" z tym "słowa i przecinki"
    1 punkt
  39. @[email protected] Opalonej figurze miła biel Czerń zaś bledszej się marzy ??
    1 punkt
  40. @Kapistrat Niewiadomski Kontrast do bieli - przeciwność, one co trzeba w górę wydźwigną. Pozdrawiam Kapi.
    1 punkt
  41. @Natuskaa Rozdrabniam się w całość, aby bardziej... zagrzmiało. Pozdrawiam Nat, miłego dnia.
    1 punkt
  42. Chwila jak piórko ulotna Pamięci umyka w oddali Zatrzymać serce ją chce By ogień jej nie strawił. Ciągła gonitwa za marzeń spełnieniem W myślach czekając na Ciebie. Przy Tobie cały świat schowany Bez Ciebie miłości rany. Nie ma już przyszłości, jutro odeszło w dal Gdybym bez blizn miał serce, znów bym Ci je dał. Tęsknota mnie gości w każdy mój dzień Nadzieje przykrył rozstania cień. Umiera dusza a ciało gnije Przez Ciebie znów za smutki piję. Duszę się w sobie, w poduszkę płaczę Z wiarą, że jutro może być - inaczej.
    1 punkt
  43. Po przeczytaniu pierwszych czterech wersów wiedziałem jak się to skończy. ? Kiedy się myśli o kimś bez przerwy, nie wróży to nic dobrego. Trochę przypomina Cierpienia młodego Wertera. Pozdrawiam. ?
    1 punkt
  44. Za koszem jabłek schowało się lato, ściernisko przykryło czerwone maki. Ostatnią czereśnię zjadły już szpaki, purpurowe śliwki mienią się za to. Księżyc do snu układa wcześniej słońce, wieczór okrył się szarawym kocem. Tak długie robią się jesienne noce, ziemia spragniona ,chłodną rosę chłonie. Ryk jeleni po lesie roznosi się echem. Miododajne wrzosy ścielą się dywanem, Dorodny borownik stał się lasu panem. Nie korzystać z tych dobrodziejstw byłoby grzechem.
    1 punkt
  45. @TylkoJestemOna Agato wreszcie jakaś kobieca odzywka i to w takim stylu. Miłego wieczoru, aleś mi humor do pyska przyczepiła. @Kapistrat Niewiadomski A skąd wiesz że były czarne? Trzymaj się zdrowo.
    1 punkt
  46. Kim jestem? Kolejny raz te pytanie sprawia okropny ból na dnie duszy Czuje się jak brakujący klocek lego zgubiony gdzieś pod kanapą w sypialni Jak kolejny złamany ołówek rysujący burze myśli którą mam w głowie Jak wypisujący się długopis starający się wytłumaczyć za czym tęsknie Jak kolejny papieros odpalony od poprzedniego którym staram się spalić wszystko co mam w głowie Kim jestem? Boje się, że odpowiedź którą w końcu odnajdę złamie mnie do końca i nie pozwoli mi się już nigdy pozbierać
    1 punkt
  47. kamienna posadzka jest zimna marmurowe gesty nie niosą ciepła drżę a ciało pokrywa gęsia skórka księżycowy strumień wpada przez owal wyciągam rękę niestety wciąż nie dosięga zrezygnowane ramiona opadają w dół osuwam się plecami po nierównościach ściana jest chropowata i nieszczera to tu kończy się czas miejsce zamiera przestrzelona pierś faluje pod napływem pulsujących emocji topionych w szkarłacie którego płaszcz podchodzi już pod kostki z góry patrzy na mnie znajoma twarz jej usta szybko rodzą nieme dźwięki ptaków wylatują by spijać ostatnie moje spojrzenie
    1 punkt
  48. sequel Gdy odlatuję bez ciebie w chmurach ginę jak ranny ptak przepadam w drzew szumie okręt wiary w porcie nadziei stoi na cumie usta już napoiłem nieśmiertelnym winem Jedną niewinną duszę jak powiędłą roślinę chcę uratować od zguby- kto to zrozumie dzisiaj wśród milczących twarzy w tłumie twoje skronie ozdabiam z serc wawrzynem Na Dafne czeka cierpliwie Apollin ukochany łapię myśli ocalałe niczym kolorowe motyle na dźwięki cudownej muzyki pójdę w tany I zaśpiewam jak kocham jeszcze raz i aż tyle wychodzę z cienia i patrzę na wygojone rany bo nie jesteś snem i nie wracasz już na chwilę
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00


×
×
  • Dodaj nową pozycję...