Ranking
Popularna zawartość
Treść z najwyższą reputacją w 17.04.2022 w Odpowiedzi
-
Tęsknię już gdy się obudzę. Wstaję, zajmuję czymś umysł... Nie na długo. Znów rozmyślam, wspominam, gdy się nudzę. Tęsknię gdy ogarnia mnie nuda. Myśli biegają, skaczą, szukają namiastki, żeby tylko być bliżej, być bliżej myślami. Może się uda? Tęsknię w dzień cały. Każdy dzień. Tylko noc jest ukojeniem, uciekam w sen. Gdy nie ma Ciebie blisko. Obok. Niedaleko. Siedzę, chodzę, myślę. Jak cień. Namiastek szukam. Są w chrupkości. W dobrej kawie. Więcej nie znajduję... Szukam, a tęsknota narasta. Tęsknię. Wyczekuję spotkania. "Piosenki o miłości". . .3 punkty
-
3 punkty
-
- Statku? Okręcie? - powtórzył odruchowo dziesiętnik, w pierwszej chwili nie zrozumiawszy różnicy. - Okręt to statek używany przez wojsko, tym samym z żołnierzami na pokładach. Użyłem liczby mnogiej - kontynuował kapitan - gdyż obecnie buduje się dwu-, a nawet trzypokladowe. Nasz Nautilus ma, jak sami wiecie, trzy pokłady. Zapewne w przyszłości będą budowane statki i okręty jeszcze większe: dłuższe, szersze i wyższe. Być może będziecie mieli okazję takie zobaczyć, jeśli spędzicie z Jezusem więcej czasu. - Czyli przykładowo dwa razy dłuższe i szersze niż Nautilus? I pewnie mogące również... zanurzać się w głębiny? - legionista mający słuszną skądinąd awersję do morskich potworów z niejakim trudem wymówił te słowa. - Właśnie tak - kapitan Nemo pokwitował lekkim uśmiechem jego małe samozwycięstwo - nawodne i podwodne. Używanie takich określeń będzie właściwym. A odpowiadając na twoje pytanie, najprawdopodobniej tak: dwa, albo i trzy razy większe niż Nautilus. A może w miarę upływu czasu nawet jeszcze bardziej. Przy czym nawodne będą zapewne dużo większe niż podwodne. Wszystko jest tu kwestią wyobraźni - ludzkiej i nie tylko, jak już przekonaliście się - którą technologia tylko odzwierciedla. Jak obraz w lustrze. Widoczny na horyzoncie statek zbliżył się tymczasem na tyle, że słup dymu i zarysy sylwetki stały się wyraźnie widoczne. - Zbliżają się coraz bardziej - powiedział brat dziesiętnika. - Słuszne spostrzeżenie - kiwnął głową dowódca Nautilusa. - Na nasz widok wyraźnie przyśpieszyli. Dlatego obawiam się, że to raczej okręt. Statek pasażerski nie miałby powodu, aby widząc nas, zwiększać prędkość. Ale wkrótce się przekonamy. - Czy wydaje mi się - po pewnym czasie milczącej obserwacji powtórnie odezwał się legionista i pasjonat technologii w jednej osobie - czy statek ten obraca się do nas bokiem? - Tak, i niestety słusznie tu vides, widzisz - przytaknął kapitan Nemo. - Dlaczego niestety? - zapytał żołnierz. - Dlatego, że od waszych czasów zmienił się sposób atakowania - zaczął objaśniać kapitan. - Wasze okręty, poruszane głównie wiosłami atakowały przodem, ponieważ boki stanowiły wrażliwą sferę. Zniszczenie wioseł unieruchamialoby je, prawda? A przynajmniej czyniłoby wiatr, za pomocą masztu i żagla, jedynym źródłem napędu. Teraz zaś, gdy napęd silnikowy uczynił je niezależnymi, uzbrojenie w postaci armat zaczęto instalować właśnie na bokach. Inaczej zwanych burtami. Zmiana pozycji na boczną, tak jak właśnie widzicie, może być spowodowana zamiarem ataku. - Nie będziemy czekać - tu dowódca Nautilusa wskazał swym gościom wejście do wnętrza - aż zaczną nas ostrzeliwać. Co prawda, Nautilus jest tak zbudowany, że ich pociski nie wyrządzą mu szkody. Ale nie po co dawać potencjalnemu wrogowi czas na przyglądanie się? - kapitan Nemo powtórzył gest. - Proszę, panowie. - To zasada znana już z waszych czasów, prawda? - zapytał retorycznie. - Nie dawać wrogowi sposobności. - Zatem uciekamy? - zdziwił się dziesiętnik. - Przecież możemy vincere, zwyciężyć. Po co więc fugere, uciekać? To... - To nie po rzymsku, chciałeś powiedzieć? - domyślił się kapitan. - Enim Romani pugnant, non fugiunt? Bowiem Rzymianie walczą, nie uciekają? Sed hic Roma non est, ale tu nie jest Rzym. - Et ego Romanus non sum, a ja nie jestem Rzymianinem - dodał kapitan. - Mogę zatopić ten okręt, ale wtedy miałbym tych ludzi na sumieniu. - Nie mają szans w tej walce - powiedział widząc, że nie rozumieją. - Oni praktycznie już są pokonani, ponieważ to my mamy technologiczną przewagę. Większej szybkości, opancerzenia i uzbrojenia w postaci ostrogi. Oraz możność ucieczki tam, dokąd oni nie są w stanie nas ścigać. A pokonanemu wrogowi należy okazać łaskę * . - Już zapomnieliście? - dowódca Nautilusa udał zdziwionego wiedząc, że pamiętają. - To przecież wasza rzymska maksyma: Vis honorque, siła i honor ** . Cdn. Voorhout, 17.04.2022 * Przekształciłem nieco słowa księcia Jeremiego Wiśniowieckiego z "Ogniem i mieczem": "Jeśli okażecie łaskę zwyciężonym, to ją pamiętać będą". ** Każdy uważnie oglądający "Gladiatora" z pewnością zapamiętał te słowa.3 punkty
-
Zdrowia weny supermeny supermenki lekkiej ręki w rymowaniu czy pisaniu tak od serca Słowowierca;-)3 punkty
-
Minie jeszcze kilka godzin nim zasiądę do śniadania spać się nie chce a więc chyba nie ucieknę od pisania. Coś tam sobie teraz skrobnę choć polotu brak i weny przez myśl nawet mi nie przejdzie aby czytać to ze sceny. Taka sobie pisanina wers pod wersem strofę tworzy skończę, wrzucę to na forum nim wszechwładny sen mnie zmorzy. Ubierzemy się odświętnie wszak już przecież święta mamy na śniadanie wielkanocne wybieramy się do mamy. Harmonogram rozpisany gdzie, do kogo, w jakiej porze teraz wedle mego planu do łóżeczka się położę.3 punkty
-
Bóg na niego się obraził a on na Boga Bóg mu wybacza a on jemu Bóg się dziś uśmiecha on też nie żałuje Bóg dziś głosi prawdę która mu pasuje Bóg dzisiaj płacze jego serce boli Bóg dziś szuka racji w którą wierzy2 punkty
-
A wiesz coś tam, coś tam a tam to to i tamto a dzisiaj to tak i tak a potem to już inaczej codziennie rozstawiasz mnie po kącikach swoich ust a ja tak kocham brzmienie Twego głosu2 punkty
-
Lubię marzyć Uciekać w światy odległe Myśleć o Tobie Wyobrażać sobie szczęście Samotne są to wędrówki Z ciszą u boku Poprzez płynące marzenia Jak kłęby obłoków Bo ja tak lubię marzyć Szukać miłości bez wytchnienia Żeby swoją samotność przeobrazić W Słońce co mnie ogrzewa2 punkty
-
Rankiem Maria Magdalena Poszła do grobu Pana Lecz wielkie było jej zdziwienie Gdy pusty grób zastała Głaz odsunięty I straż nie stała Pobiegła zatem szybko Do dwóch uczniów Jego umiłowanych Nowiną tą się podzieliła Tym co zobaczyła Wrócili zatem W to miejsce razem Bo nadal nie rozumieli Jaka to kryje się tajemnica W tym wydarzeniu Zupełnie zapomnieli O tym co wcześniej słyszeli Że powstanie dnia trzeciego Z grobu swego I w końcu to zrozumieli Jezus śmierć pokonał Spełniły się pisma słowa Dziś świat od grzechu ocalony Alleluja! Biją dzwony!2 punkty
-
Noc przepływa nade mną smugą sinego, martwego mroku… … wybrzuszają się od lodowatych oddechów ściany pustego pokoju… Jesteś, gdzieś tutaj, prawda? Powiedz, że to prawda… Nasłuchuję, przekłuwany piskliwym szumem gorączki, tym szemrzącym potokiem buzującej w żyłach krwi… Spójrz, właśnie czołgam się do ciebie, donikąd, długim korytarzem o nikłym zapachu woskowej pasty… Skąd korytarz? Przecież ― byłem dopiero ― w zamkniętym domu… Zatopiłem się właśnie w okrutnym nurcie czasu, przenikając na drewnianej klepce kolejne prostokąty księżycowego blasku… Zamknięte, otwarte okna… Falujące firanki… … milczenie ― okrytych kurzem ― przedmiotów… Jakieś popiersia, obojętne spojrzenia… … uśmiechnięci na pożółkłych plakatach dawno umarli aktorzy… Słyszę ― czyjeś ― westchnienia. Czyje? Ni- czyje. … moje… Wstaję, lecz upadam z chrzęstem w gąszczu pustych butelek… Jewgienio, Jewgienijo… Dawno nie gładziłem twoich włosów, choć wiem, że stoisz obok, mając spierzchnięte, blade usta… Jesteś blisko, daleko… … na wyciągniecie ręki… Alkohol rozchodzi się w przełyku, rozgrzewa ciało… W lustrze zniszczona twarz… … powiedz, jesteś tu, prawda? (Włodzimierz Zastawniak, 2022-04-16)2 punkty
-
2 punkty
-
Czasem Marzy mi się nowe życie nowy raj jak w dniu pierwszym nieskalanym tym dziewiczym Do którego trudno odnieść się Bo to był tylko pradawny cudowny sen Patrzę na twarzyczkę która śpi To uśmiecha się to marszczy brwi Tysiąc minek w danej chwili Jestem z Tobą śpij nie budź się Dziecię kwili Muszę wziąć ją w ramiona Muszę zdjąć każdy ból I utulić i podać mleka zdrój A ona zasypia i uśmiecha się bo przecież śni ten raj Jeszcze śni cudowny sen Jeszcze śni swój cudowny sen2 punkty
-
1 punkt
-
Znowu wygrałem. Jestem idealny. Cwałuj, Bułanku i ciesz się, że najlepszy jeździec w świecie na twoim jedzie grzbiecie. Słyszysz, burza idzie. Umkniemy przed nią rączo, oczywiście dzięki mnie. Z puszczy wyprowadzę, mnie nie przegoni nikt - taki ze mnie chwat. Hop przez przeszkodę, siup przez rów i jeszcze skok przez szeroki pień. Wtem grzmot i wiatr, blisko deszcz, ale nie bój się, do stajni przemkniemy chyżo mile dwie. Nagle w krzakach trzask… A to, co?! Łoś! Szast – prast na łeb na szyję, w ustach piach, karku i siedzenia ból. Ej! Poczekaj na mnie! Bułanku, nie zostawiaj szczęścia swego! Jam przecież mistrz!1 punkt
-
Miejsce główne. Miasteczko trzy miesiące po błysku. - Jakie ślicznoty masz dzisiaj? - Trzydzieści klatek z myszami i dziesięć ze świnkami morskimi. - Mówili jak je rozstawiać? - Mniej więcej tak jak wczoraj, tylko bliżej linii którą narysowano kredą na jezdniach i chodnikach. - Czym są zarażone? - Nie wiem, naukowcy z centrum wiedzą, w każdym razie to jakaś śmiertelna, nieuleczalna choroba, która zabija je w przeciągu kilkunastu godzin. - Jedne mają szczęście, a drugie pecha. - Dokładnie, w zależności po której stronie będą rozłożone. - Tę klatkę koniecznie do środka, ta świnka jest taka słodka, nie daj jej zdechnąć. - Samo życie, ładni zawsze mają większe szanse. Życie w miasteczku od czasu nadzwyczajnych zdarzeń związanych z przypadkami wyleczenia z nieuleczalnych chorób, zupełnie się zmieniło. Oczywiście wieści o cudach w szpitalu rozniosły się bardzo szybko. Na początku zaczęła o tym mówić miejscowa ludność, a następnie dziennikarze. Najpierw lokalni, potem krajowi i międzynarodowi. Po tygodniu był to temat numer jeden we wszystkich mediach na świecie. Już w kilka tygodni po błysku zaczęli zjeżdżać się do miasteczka najróżniejsi naukowcy. Początkowe relacje sceptyczne czy wręcz drwiące, szybko zaczęły zmieniać ton. Pod przewodnictwem rządu Albanii zostało powołane centrum badawcze, do którego zaczęto zapraszać różnych krajowych i zagranicznych specjalistów. Zadaniem centrum było powołanie komisji, która na podstawie przeprowadzonych badań w naukowy sposób wyjaśni, co właściwie tutaj się stało i co nadal się dzieje. Polecono naukowcom zbadać charakter zjawiska i ocenić jego wpływ na otoczenie, a w szczególności określić wpływ na stan zdrowia ludzi, którzy chorują na ciężkie choroby. Jak wieść rozniosła się po świecie, to naukowców, pseudonaukowców i różnej maści poszukiwaczy przygód, nie trzeba już było do niczego zapraszać, sami zaczęli się zjeżdżać z całego świata, wiedzeni ciekawością i najróżniejszymi innymi motywacjami. Nie brakowało fanatyków religijnych, ideologicznych i innych dziwnych postaci, a każdy gotowy był wyjaśniać rzeczy po swojemu. No i dziennikarze, już nie setki, ale tysiące dziennikarzy, wielu z liczną ekipą techniczną. Już w drugim miesiącu po błysku rząd musiał podjąć pierwsze działania ograniczające swobodny dostęp do miasteczka i w ogóle do Albanii. Wprowadzono czasowe, nadzwyczajne wizy a następnie całkowicie uniemożliwiono swobodne przemieszczanie się po kraju. Cały region otoczono punktami kontrolnymi, a wjazd do wyznaczonej 20-kilometrowej strefy, możliwy był wyłącznie na podstawie specjalnych rządowych przepustek, wydawanych zarówno dla stałych mieszkańców jak i dla gości. Działania te podjęto dosłownie w ostatniej chwili. Dalsza zwłoka spowodowałaby całkowity chaos i anarchię. Na miejscu zrobiło się tłoczno. Zjechały dziesiątki tysięcy ludzi. Na początku ciekawskich, ale również pojawiali się pierwsi chorzy z całego świata. Cała okolica zaczęła przypominać koczowisko. Oczywiście zajęto wszystkie miejsca noclegowe, jakie tylko udało się w miasteczku znaleźć. Następnie zaczęto rozbijać namioty i tworzyć obozy. Próby podjęte przez policję, aby usuwać ze strefy ludzi, którzy nie posiadali przepustek, spotykały się z dużym oporem. Powstawały awantury, które zaczęły przeradzać się w zamieszki. Normalne życie, które wiedli mieszkańcy przed błyskiem stało się niemożliwe albo bardzo utrudnione. W centrum zamknięto szkoły, przedszkola a większość drobnych zakładów produkcyjnych przestała pracować. Pełną parą pracowały tylko te związane z produkcją żywności, której zaczęło i tak w miasteczku brakować. Ceny bardzo podskoczyły. Miejscowych nie było stać na zakup niezbędnych rzeczy. Rząd musiał organizować dla nich specjalną pomoc. Pomimo wzmożonej ochrony policji, która otrzymała stałe posiłki z innych miast, życie na ulicach, zwłaszcza po zmroku, stało się niebezpieczne. Rodzice bali się posyłać dzieci do szkoły. Centrum badawcze przystąpiło do pracy. Zorganizowano je w miejscowym ratuszu. Burmistrz udostępnił tyle pomieszczeń, ile tylko było to możliwe. Przewidziano trzymiesięczny okres badań, po którym miano sporządzić raport. Już na początku ustalono, że rzeczywiście w szpitalu dochodziło do zjawiska grupowego uzdrawiania ludzi z różnego rodzaju chorób, włącznie z tymi najcięższymi, jak na przykład nowotwory złośliwe. Ustalono, że przypadki wyzdrowień na pewno nie były wyłącznie wynikiem stosowanego leczenia oraz że musiał do stosowanych terapii dochodzić jakiś dodatkowy czynnik o nieznanym charakterze. Po usystematyzowaniu badań zaczęto otrzymywać pierwsze wyniki. Na początku przeprowadzono wywiad z mieszkańcami, wyznaczając grupy lekarzy którzy chodzili po domach i wypytywali o stan zdrowia. Stwierdzono, że wszyscy mieszkańcy centrum miasteczka, nawet ci którzy nie leczyli się w szpitalu, bez względu na wiek i stan zdrowia przed błyskiem, są zdrowi. Następnie ustalono, że zjawisko grupowego uzdrawiania mieszkańców nie dotyczy całego miasteczka, ale tylko ścisłego centrum, a w zasadzie niedalekiego sąsiedztwa szpitala. Na tej podstawie ustalono, że oddziaływanie zjawiska ma charakter miejscowy i jest przestrzennie ograniczone. Podjęto próbę wyznaczenia strefy w której zjawisko “działa”, a w której już nie. Już po wstępnym wywiadzie z miejscowymi zorientowano się, że zjawisko oddziałuje w obszarze zbliżonym do koła. Koło to miało średnicę około 500 metrów, a samym środkiem tego koła był szpital. Naukowcy przystąpili do wyznaczenia dokładnej granicy. Zauważono, że zwierzęta doświadczalne, takie jak szczury, myszy i świnki morskie, które celowo zarażano niegroźnymi dla ludzi, ale śmiertelnymi dla tych zwierząt chorobami, w strefie oddziaływania zjawiska przeżywały i ulegały wyleczeniu, a te poza strefą szybko umierały. Zaczęto roznosić na obrzeżu koła klatki ze zwierzętami, starając się tak precyzyjnie jak to tylko możliwe, wyznaczyć strefę jego oddziaływania. Metodyka była stosunkowo prosta. Rysowano kredą linię na asfalcie jezdni i chodnikach i przestawiano klatki z chorymi zwierzętami. Ginęło przy tym na początku wiele zwierząt, ale wolontariusze którzy się tym zajmowali, szybko zorientowali się, że te klatki ze zwierzętami, które są poza strefą zjawiska i w których zwierzęta wykazują objawy choroby, wystarczy w ostatniej chwili przenieść za linię do wewnątrz koła, co ratowało im życie, a po kilku dniach odzyskiwały zdrowie i mogły być ponownie użyte do badań. Tą techniką udało się w krótkim czasie precyzyjnie ustalić gdzie sięga strefa oddziaływania zjawiska, z dokładnością do jednego metra. Następnie naukowcy z centrum polecili namalować trwałą linię białą farbą, przechodzącą przez ulice i chodniki oraz na fasadach budynków, tak wysoko jak mogli sięgnąć malujący linie pracownicy. Wyglądało to tak, patrząc na to z góry, z helikoptera lub drona, że wyznaczono bardzo regularne koło. Centrum zwróciło się do geodetów o wykonanie precyzyjnych pomiarów oraz wyznaczenia środka koła, czyli domniemanego epicentrum błysku. Okazało się, że okrąg w którym zjawisko występuje, ma dokładnie 560 metrów średnicy, a epicentrum jest dokładnie nad szpitalem. Po jeszcze dokładniejszych pomiarach okazało się, że epicentrum błysku było dokładnie nad salą numer 7, a po kolejnym uściśleniu pomiarów, dokładnie nad miejscem, w którym stało łóżko z umierającą pacjentką. Następnie naukowcy przeprowadzili badania, jaki wpływ ma zjawisko na ludzi, zwłaszcza chorych. Zaczęto sprowadzać do strefy pacjentów z różnymi, bardzo ciężkimi chorobami i obserwować proces zdrowienia. Ci pacjenci, których pierwszych ściągnięto do strefy byli szczęśliwcami, którzy bez starania się o to, zostali uleczeni. Ustalono, że zjawisko oddziałuje w całej wyznaczonej strefie, bez względu na odległość od epicentrum z tą samą mocą, a zaraz za wyznaczoną linią, na zewnątrz strefy, nie działa w ogóle i chorzy nadal chorują. Następnie ustalono, że dochodzi do całkowitego i trwałego uleczenia ze wszystkich znanych chorób, włącznie z najcięższymi chorobami genetycznymi. Dochodzi również do uzdrowienia i odbudowania komórek nerwowych w przerwanym rdzeniu kręgowym, ale pacjenci, którzy przez całe lata byli całkowicie lub częściowo sparaliżowani, wymagali po leczeniu długiej rehabilitacji dla odbudowy osłabionych mięśni. Takie zjawisko w strefie nie zachodziło. Nie odrastały również amputowane kończyny czy usunięte organy. Stwierdzono, że pacjenci niewidomi oraz głusi odzyskiwali wzrok i słuch. Próbowano również ustalić oddziaływanie strefy na leczenia pourazowe. Stwierdzono, że choć złamania prawdopodobnie leczą się szybciej niż normalnie, to kości muszą być prawidłowo ustawione i zaopatrzone medyczne. W innym przypadku złamania, choć się goją, to same się nie naprawiają i pacjent może być inwalidą. Spróbowano nawet przeprowadzić eksperyment pilnego dotransportowania do strefy pacjenta z ciężkimi urazami po wypadku komunikacyjnym. Na początku pozostawiono go w strefie bez udzielania pomocy z nadzieją, że wpływ strefy sam go uleczy. Omal nie skończyło się to dla niego tragicznie. Lekarze szybko zorientowali się, że stan pacjenta gwałtownie się pogarsza. Gdyby nie pilna operacja to pacjent zapewne by umarł. Komisja wydała negatywną rekomendację leczenia pourazowego w strefie, za wyjątkiem przypadków uszkodzenia rdzenia kręgowego. Stwierdzono bardzo widoczną poprawę stanu zdrowia u osób chorych psychicznie, ale badania trwały zbyt krótko aby wnioskować, że pacjenci ci ulegali całkowitemu wyzdrowieniu. Takie wnioski, przy tego rodzaju chorobach były trudne do formułowania. Stwierdzono również, że przebywanie w strefie nie leczy nałogów oraz uzależnień. Następnie zajęto się osobami starymi. Stwierdzono, że ludzie starzy, chorzy na Alzheimera czy demencję, odzyskiwali pełną sprawność umysłu i odzyskiwali pamięć. Stwierdzono następnie, że strefa nie ma działania odmładzającego czyli skutkującego zmianami w komórkach pacjentów, które wskazywałyby, że stan komórek nie odpowiada ich wiekowi biologicznemu. U ludzi starych obserwowano raczej zatrzymanie się procesu starzenia. No i wniosek chyba najważniejszy z całych badań, który mógł okazać się brzemienny w skutkach dla miasteczka i Albanii, a mianowicie w strefie przez cały okres badań nikt nie umarł. Sprowadzono kilku pacjentów uważanych za jednych z najstarszych ludzi żyjących na Ziemi i każdy z nich odzyskiwał sprawność stosowną do swojego wieku oraz zdrowie. A o umieraniu nawet myśleć nie chcieli. Dziadkowie raczej zaczęli się oglądać za młodymi pielęgniarkami w szpitalu. Ustalono również, że wszyscy badani starcy prawdopodobnie odzyskali sprawność seksualną. Chciano spróbować podjąć próbę zbadania czy oddziaływanie strefy jest w stanie wskrzesić celowo zabite zwierzę laboratoryjne, choć już wiedziano, że martwe zwierzęta, które służyły do wyznaczenia granic strefy, po wniesieniu klatek do strefy nie ożywały. Oddelegowany do zespołu badawczego profesor teologii przekonał komisje, aby takich badań nie przeprowadzano i komisja na to przystała. Następnie ustalono czas niezbędny do całkowitego i trwałego wyleczenia. Ustalono, że czas niezbędny do całkowitego wyleczenia wynosi 12 dni. Przy krótszej ekspozycji obserwowano remisję ciężkich chorób. Następnie komisja z centrum badawczego podjęła próbę ustalenia źródła działania uzdrawiającego oraz czynników, które to zjawisko powodują. Niestety dla komisji, nie udało się niczego stwierdzić oraz ustalić żadnej przyczyny. Wszystkie, nawet bardzo wymyślne, technicznie najbardziej zaawanso- wane metody badawcze i pomiarowe nie dawały żadnych wyników. Nie udało się zmierzyć ani zaobserwować absolutnie niczego. Żadnego promieniowania, żadnych mierzalnych czynników biologicznych czy chemicznych. Komisja, w zasadzie kierując się przeczuciem niż wynikami badań, zaleciła aby starać się zanadto nie ingerować w stan zabudowy strefy. Zalecono aby miejsca dla pacjentów tworzone poza obiektami budowlanymi miały charakter prowizoryczny. Przeczuwano, że zjawisko może mieć charakter nietrwały i być może łatwo jest je zniszczyć. Ze względu na niemożność ustalenia przyczyn zjawiska, przewodniczący komisji, który był zarazem wiodącym naukowcem powołanym do badań, zwołał naradę: - Chciałbym dowiedzieć się od państwa czy macie jakieś pomysły na to, co tu właściwie się tu stało? Wiemy, że nastąpił bezgłośny błysk niebieskiego światłą o dużej sile, przynajmniej tak zeznaje wielu świadków oraz że nie pozostawił on żadnych śladów. Obserwujemy obecnie skutki tego zjawiska. Czy ktoś z was ma jakiś pomysł, co właściwie się tu stało i jakie czynniki powodują zjawisko? - Prawdopodobnie mamy do czynienia z jakimś promieniowaniem które oddziałuje zbawiennie na organizm człowieka. - Z jakim promieniowaniem? Przecież niczego nie udało się zmierzyć. - To, że nie potrafimy wykryć czynnika to nie znaczy, że nie istnieje. Zapewne mamy do czynienia z jakimś nieznanym czynnikiem, może pochodzenia kosmicznego? - Możliwe, że mamy tu do czynienia ze zbiorową psychozą. Możliwe, że wiara w nadprzyrodzone moce, które błysk wyzwolił, spowodowała u badanych pacjentów wyzwolenie w nich jakiś nieznanych nam mechanizmów obronnych, które powodują uzdrowienia. - Drogi panie, niech pan z nas nie żartuje, uzdrowienia są powszechne, często nawet bez wiedzy ludzi, którzy ich doznali a poza tym ta granica, ścisła co do metra. Co to musiałaby być za psychoza? - Może kluczowym jest tu pojęcie wiary? Może doświadczamy cudu religijnego? Zresztą mnóstwo ludzi zarówno tutaj na miejscu jak i na świecie tak uważa. W końcu pacjentka która pierwsza została uzdrowiona, gorliwie modliła się z różańcem w ręku w chwili błysku. - Droga pani doktor, nie po to rząd powołał komisję naukową żeby dowiedzieć się że to cud. Nie ma mowy abym zgodził się na wpisywanie takich rzeczy w naszym raporcie. Prędzej napiszemy po prostu, że na obecnym poziomie wiedzy, nie jesteśmy w stanie ustalić jaka jest przyczyna tego, co tu się dzieje. Naradę przerwała sekretarka i wywołała przewodniczącego: - Panie profesorze telefon do pana. Przewodniczący przeszedł do drugiego pomieszczenia. - Słucham. - Panie profesorze dzień dobry, jestem doktorem archeologii z uniwersytetu w Londynie. Śledzę pilnie doniesienia medialne z waszych badań i być może mógłbym panu w czymś pomoc. - Co pan wymyślił? - Możliwe że wiem dlaczego akurat 560 metrów. - Dlaczego? - Bo to równe 1000 łokci. - Czego? - Łokci, łokci królewskich, to miara biblijna odległości stosowana w czasach kiedy powstawał Stary Testament. - A, miara biblijna no dziękuje panu i coś jeszcze? - No może jeszcze te 12 dni. - Tak? - 12 to liczba często powtarzana w Biblii. - No ciekawe, a w jakim kontekście? - Różnym, 12 plemion Izraela, 12 apostołów, 12 bram Jerozolimy itd. - No dziękuję panu, to naprawdę ciekawe. ***** Miasto w Rosji przy granicy z Kazachstanem. Osiem miesięcy od błysku. Dzwonek do drzwi. Arman podszedł i otworzył drzwi listonoszowi. - List do pana z zagranicy, polecony, proszę tu podpisać. - Dziękuję, obaj wiemy co to za list i obaj wiemy co w nim piszą. - Niestety, tak. Arman zaraz po ogłoszeniu raportu przez komisję powołaną do zbadania zjawiska w Albanii wiedział, że życie postawiło przed nim trudne zadanie. Postanowił, że za wszelką cenę umieści Jamilę, swoją córkę w strefie na dwanaście dni. Wiedział, że musi to zrobić i czuł, że jest w stanie, choć nie miał pojęcia w jaki sposób. Minęło już prawie osiem miesięcy od błysku i sytuacja międzynarodowa związana z dostępem chorych ludzi do strefy bardzo się skomplikowała. Biorąc pod uwagę, że strefa to nie stadion z kibicami, ale miejsce gdzie potrzeba umieścić łóżko lub choćby materac dla chorego, rząd Albanii ogłosił, że jest w stanie umieścić w strefie jednorazowo sto tysięcy ludzi. Mając wzgląd na okoliczności, to i tak bardzo dużo. Trzeba było zapewnić minimum warunków sanitarnych, podstawową opiekę oraz wyżywienie. W tym celu podjęto drastyczne środki dotyczące miasteczka. Rząd Albanii po zakończeniu prac komisji postanowił, że przez trzy miesiące nikt nie ma prawa przyjeżdżać do strefy. Postawiono zadanie, że przez te trzy miesiące wszyscy mieszkańcy zostaną wysiedleni a liczne firmy budowlane sprowadzone z całego kraju, wykonają niezbędne prace aby strefa mogła przyjmować założone sto tysięcy ludzi równo- cześnie. Budowano pomosty dla ustawienia łóżek i materacy, budowano stołówki i węzły sanitarne, budowano zaplecze techniczne na zewnątrz strefy, to jest kuchnie, pralnie, miejsca noclegowe dla opiekunów i osób towarzyszących oraz dla bardzo licznego personelu. Wszystko to budowano prowizorycznie z tymczasowych materiałów, tak aby nie niszczyć miasteczka w przypadku gdyby strefa przestała “działać”. W międzyczasie trwała już dystrybucja biletów. Ogłoszono, że po zakończeniu tych prac, czyli siedem miesięcy od błysku, strefa zacznie przyjmować regularnie chorych z całego świata na podstawie oficjalnych biletów. Z obszaru strefy wysiedlono wszystkich dotychczasowych mieszkańców. Przekupywano ich bardzo wysokimi odszkodowaniami i budowano dla nich nowe domy na dużych atrakcyjnych działkach w innych, nieodległych miejscach Albanii. Obiecywano im dodatkowo, że gdyby zjawisko przestało działać, to będą mogli wrócić do swoich domów a otrzymane odszkodowania będą ich własnością. Nikt z mieszkańców nie miał prawa zostać w strefie. Uchwalono na tą okoliczność specjalną ustawę. Rząd Albanii sam by sobie finansowo z tym wszystkim nie poradził, ale duże środki na wysiedlenie strefy zaczęły napływać z całego świata szerokim strumieniem. W części miasteczka poza strefą wybudowano prowizoryczne, ale bardzo duże centrum logistyczne w którym mogły czasowo zamieszkiwać rodziny osób “leczonych” w strefie. Centrum również zapewniało obsługę ludzi chorych, przygotowywano posiłki, zapewniano opiekę lekarską i pielęgniarską. Sprowadzono tłumaczy wszystkich najważniejszych języków świata. Instalacje sanitarne małego miasteczka nie były w stanie sprostać wymaganiom tak dużej liczby osób i zaczęto je naprędce rozbudowywać. Sama strefa nie przypominała już centrum zabytkowego miasteczka. Zamknięto wszystkie ulice za wyjątkiem dwóch dojazdowych, w których poruszały się wyłącznie pojazdy z zaplecza logistycznego. Całą wolną przestrzeń pomiędzy domami, wszystkie ulice i place zabudowano dziwnymi, prowizorycznymi, wielopoziomowymi konstrukcjami na bazie rusztowań budowlanych i drewnianych podestów. Konstrukcje te były opięte folią. Niektóre z tych konstrukcji miały po dziesięć pięter. Każda wolna w nich przestrzeń oraz w istniejącej zabudowie, wypełniona była łóżkami i materacami. Pozostawiano tylko wąskie przejścia. Każde lokum miało swój numer a specjalnie powołany oddział wojska skrupulatnie pilnował, aby na przeznaczonym miejscu znajdowała się osoba posiadająca bilet. Chorzy nosili go na szyi i strzegli jak skarbu. To, co dla Armana było najważniejsze to fakt, że cała strefa, włącznie z centrum logistycznym, ogrodzona była prowizorycznym, ale bardzo solidnym płotem o wysokości 10 metrów. Przed głównym ogrodzeniem znajdowały się jeszcze dwa rzędy wojskowych zasieków zabezpieczonych zwojami drutu kolczastego a całego kompleksu z zewnątrz strzegł wojskowy kontyngent międzynarodowy. Zdarzało się, że używano broni gładko lufowej z gumowymi kulami w stosunku do zdesperowanych, umierających ludzi, próbujących dostać się do strefy. Dodatkowo cała okolica w promieniu dwudziestu kilometrów, została otoczona posterunkami wojskowymi i policyjnymi. Nieuprawnione dostanie się do strefy wydawało się niemożliwe. Zamieniono ją w warowną twierdzę. Dziennikarze szybko wyliczyli, że nawet przy bardzo sprawnej organizacji obsługi strefy i umieszczeniu w niej cały czas stu tysięcy chorych, biorąc pod uwagę trzydzieści, dwunastodniowych turnusów w roku, strefa jest w stanie przyjąć około trzy miliony ludzi rocznie. Oszacowano, że na świecie ludzi ciężko chorych, którzy wymagaliby niezwłocznego pobytu w strefie, jest około pół miliarda. Wynikało z tego, że nawet jeśli czas oczekiwania na bilet wyniósłby dziesięć lat, to i tak miejsca w strefie wystarczyłoby tylko dla jednego na 20 potrzebujących. Zakładając, że chory na ciężką chorobę, na przykład na złośliwy nowotwór, nie może czekać dłużej jak rok, to strefa jest w stanie wyleczyć tylko jednego na 200 potrzebujących. Powstał prosty dylemat, kim ma być ten jeden wybrany z dwustu? Arman już wiedział, że to nie będzie jego córka. Czeka go misja prawie niemożliwa do wykonania. Wszelka komunikacja lotnicza związana z ruchem turystycznym do państw sąsiadujących z Albanią została wstrzymana. Lecieli tam wyłącznie posiadacze specjalnych wiz, do wydania których podstawą było posiadanie biletu. Były dwa rodzaje biletów, dla osób chorych, które miały znaleźć się w strefie oraz dla osób im towarzyszących, które otrzymywały skromne noclegi w centrum logistycznym poza strefą. Jednemu choremu mogła towarzyszyć tylko jedna osoba towarzysząca i to tylko wtedy, kiedy było to niezbędne, na przykład towarzysząc chorym dzieciom. Podobnie, choć nieco mniej rygorystycznie wyglądała komunikacja kolejowa lub samochodowa. Arman poszedł do księgarni: - Jakie ma pani mapy Azji i Europy? Wrócił do domu, rozłożył najdokładniejsze mapy jakie udało mu się kupić. Patrzył na granice państw, na łańcuchy górskie, na rzeki. Studiował również dokładnie mapy i zdjęcia satelitarne dostępne w internecie. W jego głowie powstawał plan. Nazajutrz. - Panie kapitanie potrzebuję urlop. - Stało się coś? Nic wcześniej nie mówiłeś, trzy dni ci wystarczy? - Trzy miesiące. Kapitan popatrzył na Armana przenikliwym wzrokiem. Cokolwiek wiedział na temat jego sytuacji rodzinnej i chorej córki. - Nie uda ci się, nie jeden już próbował, to niemożliwe. - Chcę spróbować. - Kiedy chcesz? - Chcę wykupić dla siebie i córki wczasy na Krymie za około dwa tygodnie. Z tych wczasów od razu nie wrócę. Ale nie martwcie się o mnie, załatwię co powinienem i na pewno wrócę. To kwestia kilku tygodni, tak myślę. - Uważaj na siebie, to niebezpieczne i z dzieckiem niewykonalne. ***** Albania. Zamknięte posiedzenie Rady Ministrów rządu Albanii. - Panie premierze, musimy coś zdecydować bo sępy chcą szarpać nasz kraj. - Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny, Francja, Wielka Brytania, Indie a nawet Włochy, żądają od nas wyznaczenia przestrzeni eksterytorialnej wewnątrz strefy, na warunkach prawnych jakie dotyczą budynków ambasad oraz możliwości swobodnego dostępu do tych miejsc poza reglamentacją biletów. - Właśnie, to już nie są prośby ani wezwania, oni nam grożą. Grozą, że jeśli nie wyznaczymy dla nich ich własnych działek to zerwą z nami stosunki dyplomatyczne a może nawet wezmą te działki siłą! - Właściwie to nie bardzo rozumiem o co im chodzi? Przecież i tak umieszczają tam swoich vipów na turnusy bez problemów, wszyscy wiemy jak działa system redystrybucji biletów i kto tym kieruje. - Strefa to niecałe 25 hektarów, a każdy z nich chce po przynajmniej 2 hektary. - Wiem o co im chodzi, ludzie gadają różne rzeczy, nie o leczenie ludzi chorych, ale o utrzymywanie przy życiu bogatych starców danych nacji. Oni nie chcą zarządzać strefą w taki sposób jak to jest teraz, czyli materac na trzech metrach kwadratowych, jeden kibel na 50 osób, 12 dni wegetacji i wypad, oni chcą tam budować trzystu metrowe apartamentowce dla miliarderów. - Co takiego? Niech się walą, w życiu się na to nie zgodzimy. - Panie premierze, wiem co im odpowiedzieć. - Słucham? - Wyznaczymy jedną działkę i niech walczą o nią między sobą, a zwycięzca ją dostanie. Nastrój na posiedzeniu wyraźnie się poprawił. - Ty sobie kolego żartów nie rób, możemy im zaproponować zmiany w ordynacji przydzielania biletów i tak już nikt, może poza mafią, nad tym nie panuje. Proponuję pilne podjęcie uchwały przez nasz parlament i nagłośnienie jej natychmiast na całym świecie. W treści napiszemy, że nikt nie ma prawa przebywać w strefie dłużej niż 12 dni oraz że nie zgadzamy się na budowę tam żadnych znaczących obiektów budowlanych i zażądamy od ONZ -tu pilnej ratyfikacji. Może się odwalą, przynajmniej na chwilę. - Zakłada pan premierze, że mają choć trochę wstydu i przyzwoitości. Zobaczymy czy tak jest w istocie. System redystrybucji biletów do strefy został ustalony w drodze międzynarodowych negocjacji. Po krótkiej, ale bardzo burzliwej sesji ONZ, zwołanej specjalnie na okoliczność dostępu do strefy chorych z całego świata, rząd Albanii zgodził się na to, aby do redystrybucji biletów powołano międzynarodową komisje przy ONZ w Nowym Jorku. Stan taki miałby trwać przez pierwsze dwa lata. Zasady przydzielania biletów ustalono w ten sposób, że każdy człowiek na świecie może za pośrednictwem strony internetowej aplikować o przydział biletu na 12-dniowy dostęp do strefy. W każdym kraju powołano komisje lekarskie które opiniują wnioski, a powołana komisja w Nowym Jorku, w skład której wchodzą również lekarze różnych specjalności, te wnioski weryfikuje. Jeśli szczęśliwiec zostanie zweryfikowany pozytywnie to listownie zostaje powiadomiony o tym, że przydzielono mu bilet oraz o terminie pobytu w strefie. Następnie musi odebrać bilety i specjalne paszporty z wizami i przepustkami w wyznaczonych jednostkach rządów danych krajów. Biletów nie przesyła się pocztą ponieważ są zbyt cenne. Otrzymanego biletu nie można zgubić bo otrzymanie duplikatu jest bardzo trudne. Częste są przypadki kradzieży biletów, choć pacjenci na miejscu w Albanii są szczegółowo weryfikowani zanim zostaną wpuszczeni. Dla osób które nie mogą jechać same i w podróży wymagają opieki, w szczególności dzieci, wydawane są dodatkowe bilety dla ich opiekunów, którzy po przybyciu na miejsce są umieszczani w strzeżonej, wydzielonej przestrzeni poza strefą. Bilety wydawane są z maksymalnym wyprzedzeniem dwóch lat. Po tym czasie, ci którzy biletów nie otrzymali, mogą powtórnie aplikować w celu otrzymania dostępu do strefy. Tak przydzielone bilety są bezpłatne. Pacjent musi jednak na własny koszt dostać się do strefy. Pobyt w strefie oraz skromne wyżywienie i nocleg są również za darmo. Praktyka przydzielania biletów wyglądała jednak tak, że wszystkie miejsca dostępne na te bilety zostały natychmiast rozdysponowane przez powołaną komisję na okres dwóch lat do przodu, choć rozpatrywano tylko najcięższe przypadki chorób. Po kilkunastu dniach działania tej komisji biletów już nie było. Wszyscy pozostali, choćby najbardziej chorzy, dostawali tylko list, w którym informowano o braku możliwości dostępu do strefy. Taki list dostał również Arman. Po naciskach rządów wielu państw na świecie zdecydowano, że niewielka część biletów zostanie rozdysponowana do dyspozycji poszczególnych rządów i przydzielana według osobnych zasad a te bilety, których posiadacze nie dożywali do wyznaczonego dla nich terminu, zostawały sprzedane na aukcjach. Aby wziąć udział w takiej aukcji, należało posiadać normalnie złożony wniosek, zaopiniowany pozytywnie przez komisję lekarską i otrzymać odpowiedź odmowną, ze względu na brak miejsca w strefie. Wtedy można było taki bilet wylicytować, a zysk z tych aukcji przeznaczony był dla rządu Albanii na utrzymanie strefy i inne koszty z tym związane. Bardzo szybko okazało się, że zyski z tych aukcji znacznie przewyższały potrzeby, ponieważ ceny biletów dochodziły do kilku milionów dolarów za sztukę. Prawda stała się taka, że po rozdysponowaniu podstawowej puli biletów, ci którzy na bieżąco chorowali i wymagali pilnego leczenia, musieli być bardzo bogaci. Biedniejsi do strefy praktycznie nie mieli dostępu. Cały proces redystrybucji biletów, niemal od pierwszego dnia jego funkcjonowania, narażony był na działania korupcyjne ze wszystkich zakątków świata i w bardzo krótkim czasie został całkowicie skorumpowany. Dotyczyło to również specjalnie powołanej jednostki dla zapobiegania korupcji przy dystrybucji biletów. Do biletów dostęp miały tylko mafie i rządy najsilniejszych państw na świecie. Pojawiły się różne problemy natury moralnej. Z założenia, jedynym kryterium przyznawania biletów przez komisję był stan zdrowia pacjentów. Ale niemal natychmiast na całym świecie podniesiono temat czy nie przydzielać w pierwszej kolejności biletów ludziom ciężko chorym, którzy są niejako bardziej wartościowi dla społeczeństwa niż przeciętne jednostki. Czy nie powinno przyjąć się zasady, że na przykład znani naukowcy, celebryci czy artyści, a nawet ludzie lepiej wykształceni nie powinni być uprzywilejowani w procedurze przyznawania biletów. W końcu ustalono, że przynajmniej oficjalnie, takie kryteria nie będą uwzględniane i liczy się tylko stan zdrowia i “ślepy los”. Budziło to liczne kontrowersje na całym świecie. .......................... Dotyk Amani, Tajemnica Pluszowego Misia, Spisek Duchów ......... www. Ebookowo.pl ....................... Radosnych, pogodnych świąt, czytelnikom życzę1 punkt
-
Naszą rdzawą relację można naprawić jak wszystko co nietrwale zepsute jak każdą szwankującą instalację tylko oboje musimy wyjść ze stanu obopólnego odrętwienia i obrażenia uczuć życzeniowych tylko czy my w ogóle wiemy że chcemy być dobrzy? Seranon, 17.04.2022r.1 punkt
-
to był wstęp przeszliśmy przez morze zdegradowane fale spoczęły na dnie księżyc zatonął chwilę później nastała noc potem nie było nic a ty rysowałaś statki brzeg kolejny kolejny żagiel lubię ten wiatr o słonym poranku1 punkt
-
Nie stać mnie na podróż do nieba niebieski tramwaj niebieski konduktor skasuje duszę nie wyda reszty wspomnień1 punkt
-
- A zatem, panowie - kapitan Nemo zwrócił do legionistów - jesteśmy na Wyspie Wielkanocnej. Wasi podróżnicy jeszcze jej nie odkryli - formułował proste zdania. - Zatem i wasi geografowie o niej nie wiedzą. Dlatego wiedza o niej i wam jest obca. - No, a czas? - zadał pytanie żołnierz zachęcony nadążaniem za słowami mówcy. - Zaś czas - odpowiadający wszedł w ton pytającego - "jest zawsze przejściowy"*. Właśnie mamy wiosnę - porę roku, którą znacie z waszej prowincji Dacji. Albo z Germanii, jeśli tam byliście A rok mamy 1867. - Wciąż się zastanawiam - odezwał brat dziesiętnika - jak to wszystko jest w ogóle możliwe. Czy to nie sen i... - Powiedzmy, że są ludzie - odpowiedział mu kapitan - dla których naprawdę nie ma rzeczy niemożliwych. Wasz przewodnik - tu odczytał myśl pytającego - nadal nim jest. Nim, to znaczy człowiekiem. Co prawda, nie tylko. Ale to nie zaprzecza jego ludzkiej naturze. - To nie sen - kończył odpowiedź - trzeba po prostu osiągnąć wysoki stopień osobistego rozwoju. Albo, innymi słowy, połączyć ducha z ciałem. Tego, o którym mówi wasze powiedzenie: Mens sana in corpore sano, zdrowy duch w zdrowym ciele. - Mamy więc rok 1867... - poddał równie zaciekawiony dziesiętnik. - Tak - uśmiechnął się kapitan. - Dokładnie tysiąc trzysta dziewięćdziesiąt jeden lat od upadku waszej Roma, Rzymu i zachodniej części waszego cesarstwa. - To okropne! - wybuchnął dziesiętnik. - Imperium nostrum aeternum est, nasze imperium jest wieczne! Nie może upaść! Mamy... - Mieliście - przerwał mu kapitan. - Cokolwiek masz lub miałeś na myśli. - Co zaś do okropności, tak. To, co wtedy działo się na ulicach waszego miasta, było okropne. Ale okropności zawsze się zdarzały. Wciąż zdarzają. I zapewne będą zdarzać, dopóki natura ludzka nie wejdzie na wyższy poziom. - Rok 1867, tu dixisti, powiedziałeś - zamyślił się miłośnik czynnych wulkanów. - To pewnie oznacza, w połączeniu z upadkiem naszego cesarstwa, że mundum, świat wygląda teraz zupełnie inaczej. - Inaczej, tak - zgodził się kapitan. - Ale nie zupełnie. Tym, co pozostało, jest ludzka krzywda, będąca wynikiem niesprawiedliwości. Ta zaś jest owocem złych myśli. - Jednak technika poszła naprzód, mówiąc potocznie - kapitan zawrócił myślami do tego, co chciał uprzednio powiedzieć. - Wasi inżynierowie wymyślili i zbudowali wiele. Ale w niedawnych czasach wymyślono jeszcze więcej. To, co jest ponad umysły wynalazców, nawet takich, jak Archimedes. - Wiem, że słyszeliście o nim - dodał kapitan. - Dlatego - wskazał plażę, na którą przywiódł ich Jezus - mój Nautilus stał się możliwy... Cdn. Voorhout, 4 kwietnia 2022 ___________ * Przytoczone słowa, autorstwa Jacka Kaczmarskiego, stanowią fragment piosenki pt. "Astrolog".1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
a dziś u dzieciaków zaliczone dwie wtopy przez prezent - ciasteczka z napisem... "(...)król"1 punkt
-
Mocny Full dobry na roztopy, a na w gardle gul, Bayer Full https://www.youtube.com/watch?v=l9PLdACvw7w1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
@Dared Sympatyczne, rozstawiać po kącikach ust. Ale jak dla mnie za bardzo przyjazne dla czytelnika, wiersz musi sponiewierać ? Pozdrawiam ?1 punkt
-
Gwałtu!Rety! Uciekł zając Na Wielkanoc zostawiając Takie małe niepozorne Co królują w święta te Są na stole i w koszyku A gdzie znajdziesz je? - W kurniku Powie Wam to moi mili Każda miła gospodyni Ale jaja! Rzec by można Bo to taka prosta rzecz Że jak zrobisz mu makijaż To przykuwa oko Twe I choć kształtem niepodobne Do niczego jest To bez niego całe święta Mają inny sens Śmigus-dyngus oczywiście również musi być Lecz nieważne czy jesteś w sukience A może w mundurze To i tak najważniejsze Jest jajo kurze1 punkt
-
1 punkt
-
@Leszczym dzięki, jestem na wakacjach, woda jest jak akwamaryn z piegusem, tak gorąco, dla mnie nawet za bardzo;)1 punkt
-
1 punkt
-
Dokąd idziesz człowieku, stopę źle postawiłeś, skaleczyłeś o kamień. W oddali słychać głosy, Ty zmierzasz w ich stronę. Czujesz zapach słów, każde inaczej pachnie. Rozumu i wzroku Ci nie dano, ślepy i głuchy wędrujesz z laską w dłoni. Nie widzisz nawet kamieni, które kaleczą Twoje stopy. Połowę krwi już straciłeś. Na salony nie wejdziesz dziurawe nosząc ubranie. Tam dziad wstępu nie ma, do nieba zresztą też.1 punkt
-
1 punkt
-
Każdy z nas tęskni za domem, którego nie ma Domek - z przedartych kart Chaosu - opustoszała scena ... Gonimy się i przeganiamy Robiąc trzy kroki do tyłu Niedbale kapitulujemy - rzeźbiąc słabości w sile Słoneczne studio bez muzyki I barek z trzeźwością spojrzenia I rozogniona twarz - pod oceanem zwątpienia Tak bardzo ... oczywiście ... zgadzamy się na świat we wszystkich jego przejawach Tęsknych spojrzeniach, gdybaniu, integracyjnych zabawach Mam wszystko. ... za sobą. Krew pulsuje w rytmie szczepionek i przepoconych kurtek, które przemilczały całą zimę Loki i kokardy, weneckie balustrady Tak, trzeba iść przed siebie! Nawet - jeśli się ... minę Zbrylony cukier w salaterce mijanych dni I cierpkie wino zasiedziałych rozkoszy Wyłącz ten budzik. Wszechświat i tak na nas zaspał. A świat - wylądował w koszu ...1 punkt
-
światło reflektora scena woła przedstawienie par pary za parą spoglądamy werblem budując napięcie kulminacyjnie spadasz w ramiona piętro za piętrem gromkie brawa i wrzawa cóż za show - od lewa do prawa kurtyna gaśnie muzyka cisza czyha za rogiem pełznie nocnym zwierzęciem bezszelestnie zataczając mniejsze i mniejsze kręgi a klaun znów poszuka zajęcia1 punkt
-
- Ponieważ na razie popłyniemy po powierzchni wody - jeśli chcecie, możecie wyjść na pokład. Nasza podróż zajmie pewien czas, dlatego najprawdopodobniej jej część spędzimy w zanurzeniu. Ale to później. Teraz - kapitan uśmiechnął się powtórnie - cieszcie się przestrzenią, słońcem i niebem. - A od czego dokładnie to zależy? - legionista, będący miłośnikiem energii natury starał się nadążyć za tokiem swoich myśli. - W największym stopniu od tego - zaczął odpowiedź kapitan Nemo - czy napotkamy statek lub okręt któregoś ze współczesnych krajów. Staramy się bowiem, aby naszego Nautilusa widziało jak najmniej ludzi. Ponadto - ciągnął jego dowódca - wyglądacie bardzo autentycznie. Po prostu widać, że pochodzicie z innego czasu. Inaczej mówiąc - kontrast technologii i waszych strojów jest zbyt duży, aby można go było łatwo zapomnieć. Albo nie zacząć rozważać. Lub, jeszcze innymi słowy, aby w konsekwencji owych rozważań nie dojść do określonych wniosków. - Ale... ale co z tego? - żołnierz zaciekawił się po raz kolejny. - To z tego - kapitan znów się uśmiechnął - że rozwój jako taki rządzi się swoimi prawami. Dana idea, pomysł lub technologia pojawia się wtedy, gdy część ludzi jest gotowa na jej przyjęcie. Z takich lub innych przyczyn, osobistych lub obiektywnych. Jak na przykład moi ludzie i ja na porzucenie życia w tym świecie i rozpoczęcie nowego. Albo jak wy - na przyjęcie prawdy o tym, że można podróżować w czasie. Gdyby bowiem było inaczej, na waszym miejscu byłby po prostu ktoś inny. A większość obecnie żyjących - tu kapitan Nemo obejrzał się na wołanie jednego ze swoich towarzyszy - nie dojrzała do tego, aby zaakceptować istnienie Nautilusa. Możliwe, że zobaczycie wkrótce, jak wysoki jest poziom owego braku akceptacji. - Widzicie, prawda? - pokazał slup dymu, wyłaniający się zza zachodniego horyzontu. - To zbliżająca się na swoim statku lub okręcie grupa ludzi. Płynąc tak jak płyniemy, przecinamy ich kurs. Niedługo nas zobaczą. Zatrzymamy się, by stało się to szybciej. Wtedy ujrzycie... Cdn. Hurghada, 12-13.04.20221 punkt
-
1 punkt
-
1 punkt
-
- O ile mi wiadomo - podjął kapitan, przedstawiwszy plan Nautilusa - interesowała was kwestia napędu. Wasze statki korzystają z wioseł i żagli. Czyli z energii dostarczanej z zewnątrz - z ludzkich mięśni i z wiatru. Można zapytać - tu mówca odbiegł od głównego tematu wiedząc, że zagadnienia filozoficzne interesują jednego z legionistów - czy wiatr jest żywą istotą, skoro sam się porusza? A jeśli jest ruchem części powietrza, to może powietrze jest żywe? Skoro nadaje ruch części siebie? Ten statek zaś - kapitan powrócił do pierwszej kwestii - ma własny napęd. Urządzenie, które wprawdzie potrzebuje energii, ale tę energię wytwarzamy sami, tu na statku. Jest nią elektryczność. Wiecie, co to? Żołnierze spojrzeli niepewnie jeden na drugiego. - Nie... chyba nie - odezwał się dziesiętnik. - Skoro mówisz "chyba", oznacza to, że dubitates tu habes, masz wątpliwości. Cur, dlaczego? - Pamiętam - dowódca zaczął powoli odpowiedź - taką jedną piscem, rybę, która atakuje właśnie electricitate, elektrycznością - z niejakim trudem powtórzył rzadko używane słowo, krzywiąc się i rozcierając przy tym odruchowo lewą nogę. - Zatem było nieprzyjemnie - powiedział kapitan, uśmiechnąwszy się. - To wyobraź sobie teraz uderzenie elektryczne tak silne, że byłoby dla ciebie zabójcze. Napęd tego statku używa, jak już wspomniałem, tej właśnie energii - tyle, że o wiele silniejszej. Jeśli chcecie zobaczyć, jak pracuje - kapitan Nemo otworzył drzwi swojej kabiny - to ego invito, zapraszam.. - Nie, ja dziękuję! - dziesiętnik wymówił się pośpiesznie. - A ja bardzo chętnie videbo, zobaczę - niemal równocześnie odparł jego brat. - I ja też! - zgłosił się drugi z żołnierzy. l - W takim razie chodźcie wszyscy - zadecydował kapitan, nie chcąc pozostawiać dziesiętnika samego w swojej kabinie. - Takie machinae, maszyny - powiedział dowódca Nautilusa, zakończywszy pokaz - w przyszłości będą nazywane silnikami. Będą napędzać statki podobne do tych, które być może zobaczycie w czasie naszej podróży. Jak również inne urządzenia. - A... a jakie? - nie wytrzymał legionista, wielbiciel technologii. Kapitan poszukał w umyśle przykładu z ich żołnierskiej codzienności wiedząc, że takie będzie im najłatwiej intelligere, zrozumieć. - Jak budujecie wasze forty? - zapytał. Zagadnięty zastanowił się chwilę. - No, ścinamy drzewa siekierami - zaczął odpowiedź. - Na ściany fortu i wewnętrznych budynków. Potem odcinamy gałęzie. A potem przycinamy pnie na potrzebną długość. - A czym to robicie? - drążył kapitan, chcąc naprowadzić pytanego na właściwe słowo. - No piłą - odrzekł legionista. - Taką długą cum dentibus, z zębami. Jeden z nas trzyma za jeden koniec, drugi za drugi. Tniemy, przesuwając z prawej strony na lewą i z powrotem. - Czyli do tego, aby przeciąć drewno piłą, potrzeba dwóch ludzi - podsumował kapitan Nemo. - Tak - odpowiedział żołnierz. - To teraz wyobraźcie sobie silnik mniejszej wielkości - powiedział dowódca Nautilusa. - Mniej więcej takiej długości - odpowiednio rozłożył ręce - i takiej szerokości - powtórzył gest w poprzeczną stronę. Który, mając dostarczaną energię, tak jak my dostarczamy jej sobie, jedząc i pijąc - porusza taką piłą. - Sam? Bez udziału człowieka? - zdziwił się legionista. - Sam. Bez udziału człowieka - kapitan powtórzył jego słowa w odpowiedzi. - A... dokąd popłyniemy? - wielbiciel wulkanicznego ryzyka wyraził słowami nurtującą go coraz bardziej kwestię. - Popłyniemy do miejsca, w którym - dowódca Nautilusa uśmiechnął się tajemniczo - wszyscy trzej będziecie mogli przeżyć ciekawe doświadczenie. Cdn. Wybrzeże Morza Czerwonego, Hurghada, 10.04.20221 punkt
-
.....I przyszły do Niego wielkie tłumy, które miały z sobą kulawych, niewidomych, kalekich, głuchoniemych oraz wielu innych i kładli ich u Jego stóp, a On ich uzdrowił, ... Ew. św. Mateusza 15,30 Konstantynopol. Pracownia pisania ikon. Początek XII w. n.e. Na dworze zapadł już zmrok. W pracowni zrobiło się prawie całkiem ciemno. Mistrz zapalił świece i kończył swój obraz, a jego uczeń sprzątał pracownię i chciał już kończyć pracę. - Mistrzu Doroteuszu, dlaczego jeszcze pracujesz jak jest już prawie ciemno? Sam mi mówiłeś, że dobre światło jest bardzo ważne. - Kończę zaraz, skończę tylko malować oczy. Chcesz zobaczyć? - Boże! To cud! - Wstawaj nie klękaj, nie wygłupiaj się, to nie żaden cud. - Przecież te oczy, te oczy... świecą. Jak to zrobiłeś? - To specjalny dodatek do farby. Dodaje się go odrobinę i jest taki efekt. Blask jest bardzo słaby i widać go tylko w ciemności. Dlatego chciałem sprawdzić czy jeszcze działa. - Skąd masz ten dodatek? - Kupiłem go kiedyś od kupca. Podobno pochodzi z Persji. Słyszałem już o nim wcześniej. Moi mistrzowie mi o nim wspominali. Trzeba z nim uważać, trzymać w zamkniętym flakonie i myć ręce po jego użyciu. - Dlaczego dodałeś go do oczu? - O, to stara historia, wiesz kto jest na ikonie? - Tak, to święty Dionizy, piękna ta ikona. Kiedy ja tak będę pisał ikony? - Już tak potrafisz, jesteś moim najlepszym uczniem. Wiesz coś o Świętym Dionizym? - Nie bardzo. - To uczeń świętego Pawła. Święty Dionizy był biskupem Aten. Pamiętał Matkę Chrystusa, był przy jej zaśnięciu. To wielki święty. - Dlaczego te oczy? - To stara legenda, jest tylko powtarzana, ale nikt jej nie spisał. Powtarzają ją z pokolenia na pokolenie i ja też ją kiedyś usłyszałem. Podobno Święty Dionizy miał moc uzdrawiania chorych. I podobno ktoś zauważył, że jak przekazywał swoją moc to w jego oczach można było zobaczyć właśnie taki słaby błękitny blask. Dlatego tak to namalowałem. Na pamiątkę tej legendy. - Myślisz, że ta legenda jest prawdziwa? - Któż to może wiedzieć. To wszystko działo się tak dawno. - No tak, to już ponad 1000 lat. To były ciekawe czasy. - Właśnie, działy się rzeczy których dzisiaj, po tylu latach, już nie rozumiemy. - Ten błękit pięknie harmonizuje z tym złotem. - Podoba ci się? - Bardzo. - No dobrze, gotowe. Kończmy już. Ja się zbieram, a ty pozamykaj wszystko. Jutro ważny dzień. Przychodzą do nas mnisi z katedry. Może coś kupią? Dlatego chciałem skończyć tą ikonę. ***** Miasto w małym państwie europejskim, lata 20-te XXI w. Opowieść Eleny: Silnik szumi równomiernie, od czasu do czasu monotonny dźwięk przerywany jest nieregularnym stuknięciem dochodzącym od zawieszenia. Świeci słońce na bezchmurnym niebie, jest przyjemnie i spokojnie. Jadę w stronę jeziora, czyli w stronę domu. Szerokie ulice zabudowane wysokimi i średnimi blokami powoli przechodzą w węższe o mniejszej intensywności ruchu. Zabudowa też się zmienia. Coraz mniej bloków i sklepów a coraz więcej domów jednorodzinnych. Wydaje mi się, jakbym w ogóle nie myślała. Umysł na “biegu jałowym“, czy to możliwe? Spokojna droga, niewielki ruch, wiem, że zaraz dotrę do siebie. Powinnam się cieszyć, bo to przecież wyjątkowy dzień, ponieważ będę w domu około południa, a normalnie wracam o siedemnastej. Pomimo że w robocie zawsze coś się dzieje, szefowa zwolniła mnie dzisiaj wcześniej. Rano gdy byłam w pracy zadzwonili ze szkoły, że Petia, moja córka źle się czuje i żebym ja, albo mój mąż Stefan, przyjechali po nią. Chciałam się z nim skontaktować, ale w końcu przedstawiłam sytuację szefowej, a ona bez namysłu stwierdziła: - Elena, potrzebujesz to idź, sama cię zastąpię, najwyżej kiedyś, jak będziesz potrzebna, zostaniesz dłużej. Aż się zdziwiłam, widać to jeden z tych nielicznych dni w których można się z nią dogadać jak z człowiekiem. Nawet fajnie. Raz trochę odetchnę od tej zwariowanej roboty, którą w sumie lubię. Marzenia, ambicje, gdzie są? Chyba wszystko co mogło pójść nie tak, to tak właśnie poszło. Miałam być prawniczką, zawsze o tym marzyłam. Ale jak widać nie dane mi to było. Po prostu nie dałam rady uczyć się aż tak dobrze. Pewnie dałabym radę, chciałam próbować, uzupełniać wiedzę, ale wtedy poznałam Kristiana. Uroczego, przystojnego, kochanego, najlepszego na świecie. Zakochałam się jak głupia, w końcu miałam 18 lat, to jeśli miałam zakochać się jak głupia to chyba właśnie wtedy, no to się właśnie zakochałam. Byłam z nim pół roku, wyprowadziłam się do niego, a właściwie to do mieszkania jego starszego brata w którym mieszkał Kristian, bo brat gdzieś wyjechał. Rodzice szaleli z żalu i ze złości, ostrzegali mnie, mieli o nim pewne informacje, które do mojej głowy w żaden sposób dotrzeć nie mogły. Właściwie to kiedy miałam pomyśleć, jeśli przez te pół roku prawie cały czas kochaliśmy się ze sobą. Raz za razem przez pół roku. Mówił do mnie “Stokrotka“, za to go tak kochałam. To dlatego, że tak mówili do mnie dziadkowie. Babcia namówiła matkę, żeby przy chrzcie dodano mi imię Margarita co oznacza stokrotka i babcia przytulając mnie wtedy, kiedy miałam kilka lat, mówiła do mnie, “moja kochana Stokrotko“. Tak bardzo to lubiłam. Kiedyś opowiedziałam to Kristianowi i on również zaczął tak mnie nazywać. W końcu zaczęłam wyczuwać, że coś się psuje, że dla niego te pół roku to wystarczająco dużo, aby po prostu znudzić się Stokrotką. Był młody jak ja, chciał żyć, a nie wiązać się z jedną dziewczyną. Pewnego dnia zamiast niego otworzył mi jego brat i powiedział, że Kristian wyjechał na dłużej i on nie wie jak się z nim kontaktować i gdzie pojechał. Tyle... po miłości, koniec. No nie koniec, po miesiącu od jego wyjazdu byłam już pewna że jestem w ciąży z Petią. Kristian odezwał się do mnie po jej pierwszych urodzinach. Powiedziałam mu, że jest ojcem i że nic od niego nie chcę... i tyle. Teraz już koniec. Po skończeniu średniej szkoły próbowałam wykonywać różne prace. Byłam kelnerką, pracowałam w sklepie. W końcu Rosica, moja najlepsza przyjaciółka, namówiła mnie ma kurs kosmetyczki. Wzdrygałam się przed tym z obrzydzeniem. Ja miałabym być kosmetyczką? A ambicje, a marzenia? Sytuacja była trudna. Rodzice, choć mnie wspierali, to czułam że ta dziecięca miłość i radość kontaktu z nimi już gdzieś przepadła. Petia szybko rosła, chciałam się usamodzielnić, wynająć mieszkanie i poszłam na ten kurs. To nawet było fajne, dawało satysfakcję z tego, że coś potrafię sama, własnymi rękami zrobić i jeszcze w perspektywie dostać za to kasę. Zaczęłam pracować razem z Rosicą w dużym gabinecie kosmetycznym. Po kilku miesiącach przyszedł tam z żoną jakiś starszy gość. Żonę intensywnie obsługiwano, a ja miałam chwilę wolnego. Zagadał coś do mnie grzecznościowo, rozmawialiśmy. Mam prostą życiową zasadę, jeśli ktoś jest dla mnie uprzejmy i miły to staram mu się odwdzięczać tym samym. Taka po prostu jestem, no nie wiem, może mu się spodobałam albo co? Zaproponował mi czy nie chciałabym pracować w telewizji. Że jest tam gabinet kosmetyczny w którym przygotowuje się tych, co występują przed kamerą i jest tam wolne miejsce bo odeszła jedna z pracownic. Jak się później okazało był to ważny gość w telewizji, szef mojej szefowej. Zgodziłam się od razu. No zawsze to telewizja, nawet nie pytałam o zarobki, każde byłyby lepsze od tych które miałam. Nieśmiało się zgłosiłam do szefowej i powie- działam, że pan Georgiew mnie polecił. Po kilku minutach byłyśmy razem z szefową u pana Georgiewa a szefowa się darła, że się nie nadaję bo to nie o kosmetyczkę chodzi tylko o wizażystkę a ja i tak mam tylko kilka miesięcy stażu i generalnie niewiele umiem, czyli nic co jest potrzebne w telewizji. Pan Georgiew przeprosił szefową, że nie zna się za bardzo na różnicach między kosmetyczką a wizażystką i... powiedział, że skoro już mnie polecił to szefowa powinna mnie wszystkiego nauczyć i że nie ma czasu, bo właśnie coś tam w telewizji. No i tak zaczęłam pracę w TV. Początek był trudny, szefowa miała już dawno kogoś upatrzonego na wolne miejsce i szef pokrzyżował jej plany. Uczyła mnie wraz z innymi, którzy tam pracują i darła się przy tym bez przerwy. Lekko nie było, ale po kilku tygodniach okazało się, że mogę już pracować samodzielnie i matowiłam oblicza różnych bardziej i mniej ciekawych typów i ważnych pań, równie dobrze jak inne współpracowniczki. Rozkaz szefowej, wykonanie i... spokój. Szefowa przestała być złośliwa ponad miarę a ja polubiłam swoją pracę. Zawsze marzyłam, że uda mi się jeszcze zrobić w życiu coś bardziej ambitnego, może wyjechać gdzieś za granicę. Choć pieniędzy na początku było mało to od skończenia szkoły opłacałam lekcje angielskiego. Naprawdę to lubiłam, angielski szedł mi dobrze. Nauka angielskiego, zarówno w szkole jak i potem, kojarzyła mi się z rozwiązywaniem zagadek jakiejś gry logicznej. Sukcesy sprawiały radość. Po dziewięciu latach prywatnych lekcji moja nauczycielka mnie zaskoczyła. Stwierdziła, że mam talent do nauki języków, że mówię już płynnie po angielsku i ona niewiele więcej jest w stanie mnie już nauczyć. To było naprawdę miłe. Coś jednak, jakoś się udało. Pewnego razu okazało się, że telewizja w której pracuję ma udział w kręceniu serialu filmowego. Jedna z doświadczonych charakteryzatorek została oddelegowana do tego zadania. Szefowa zapytała mnie czy chcę pojechać z nią? Mówiła: - Myślisz, że już wszystko umiesz? Tak ci się tylko wydaje. Tak naprawdę nie umiesz niczego. Jak chcesz to jedź, tam może wreszcie się czegoś nauczysz i zrozumiesz na czym polega ta praca. Zgodziłam się i pojechałam. Rodzice zaopiekowali się Petią. To było prawdziwe wyzwanie. To już nie przypudrowanie czoła czy nałożenie czerwonej szminki. Tam trzeba było wykonywać charakteryzację. Były rysunki i do nich należało charakteryzować aktorów. Zmieniać wygląd ich twarzy. To praca z pogranicza sztuki malarskiej i rzeźbiarskiej. Różne żele, fakturowane podkłady, lateksy, doklejane wąsy i brody, sztuczne blizny i rany. To było naprawdę coś. Zawsze byłam ambitna i przykładałam się jak mogłam. Jak zakończyliśmy zadanie i wróciły do naszego studia to moja przełożona, która świetnie znała ten fach, pochwaliła mnie przed szefową, że dobrze sobie radziłam i że mam do tego talent. Powiedziała jej również, że dobrze znam angielski a filmy zazwyczaj kręciło towarzystwo międzynarodowe i byłam tam bardzo przydatna jako tłumacz. Dowiedziałam się o tym przez przypadek i po czasie od jednej ze współpracownic, która to podsłuchała. Przy następnej okazji, która nadarzyła się po kilku miesiącach, szefowa już nie pytała mnie czy chcę znowu jechać, tylko dostałam rozkaz. Takich wyjazdów było kilka. Wydaje mi się, że ujawniła się we mnie moja artystyczna dusza. Sporo się nauczyłam, miałam już własne pomysły i rozwiązania, które znalazły uznanie. Zaczęto mnie cenić w tym fachu i powie- rzano coraz to trudniejsze i bardziej samodzielne zadania. Na jednym z takich wyjazdów poznałam Stefana, mojego męża. Był po prostu prześliczny. Taki aktoreczek-cukiereczek z którym każda kobieta chciałaby przeżyć coś ważnego w swoim życiu. A akurat ja spodobałam się jemu. No nie powiem, on mi też. Mógł mieć może każdą, a wybrał właśnie mnie. To był burzliwy romans. Po kilku miesiącach mi się oświadczył, nie przeszkadzało mu nawet, że mam córkę. Czy go kocham? Tak kocham. Czy go bardzo kocham? Bardzo kochałam tylko Kristiana. Jak w pracy powiedziałam, że wychodzę za mąż za Stefana to szefowa ze swoją najstarszą pracownicą popatrzyły na siebie dziwnym wzrokiem. Szefowa zapytała: - Chcesz wyjść za mąż za aktora? No, ale dosyć tych samochodowych rozmyślań. Czas wracać do życia. Podjechałam pod szkołę. Petia czekała na mnie przed wejściem. Petia to fajna 15-latka, prawie zawsze uśmiechnięta, choć wysoka, no to może trochę zbyt szczupła, żeby nie powiedzieć chuda. Chciałoby się rzec, dziecko idealne... no przynajmniej na razie. Dobrze się uczy, ma fajne towarzystwo. Dzieciaki takie jak ona, których rodziców w większości lepiej lub gorzej znam. Zapytałam co się stało. Powiedziała, że zrobiło jej się słabo. Śpieszyła się trochę do szkoły, nie zjadła śniadania i trochę bolała ją głowa. Ja zawsze wychodzę pierwsza ponieważ mam najdalej i dojazd do pracy zajmuje mi prawie godzinę. Nieco po mnie wychodzi Stefan, a Petia musi rano radzić sobie sama. Powiedziała, że jak nadrugiej lekcji pani weszła do klasy to ona, tak jak inni, gwałtownie wstała na przywitanie i wtedy poczuła, że robi jej się słabo i tak jak szybko wstała, tak samo szybko z powrotem usiadła a właściwie opadła na siedzenie, opierając głowę o ręce na stoliku. Jak później opowiadała, wszyscy popatrzyli na nią ze zdziwieniem a pani wręcz z przerażeniem i natychmiast zaczęto jej pomagać i dopytywać się co się stało. Petia powiedziała, że kierowniczka szkoły chce ze mną porozmawiać. Podeszłyśmy do niej razem. Kierowniczka w skrócie streściła przebieg zdarzeń i powiedziała, że jej zdaniem trzeba by pójść z nią do lekarza. Tak też zrobiłyśmy. Podjechałyśmy pod przychodnię i akurat miałyśmy szczęście bo lekarka nie miała pacjentów. Pani doktor obejrzała Petię dokładnie, przyłożyła stetoskop, zmierzyła ciśnienie i poinformowała mnie, że niczego groźnego nie widzi ale, że dobrze byłoby zrobić podstawowe badania krwi. Krew pobrano za kilka minut a wyniki badań miały być za dwie lub trzy godziny. Lekarka przepisała witaminy i powiedziała, że mogę Petię odwieźć do szkoły albo zabrać do domu. A jak będą wyniki to zadzwoni do mnie i powie czy są dobre. Ponieważ Petia miała jakiś ważny sprawdzian to chciała wracać do szkoły i mówiła, że czuje się już dobrze i sama wróci do domu. Poczułam ulgę, nareszcie będę miała kilka godzin dla siebie. Wsiadłam do auta i jechałam już do swojego domu. No tak prawdę mówiąc to nie do swojego, ale do domu mojego męża. Dwa lata temu wyszłam za mąż za Stefana i z osoby biednej, walczącej o codzienne przetrwanie, stałam się nagle osobą zamożną. Właściwie to wygrałam los na loterii. Mam bardzo przystojnego, dobrze zarabiającego męża, mieszkam wraz ze swoją córką w pięknym domu nad jeziorem, dostałam porządny samochód tylko dla siebie i mam pracę, którą lubię. No wszystko super. Jednak jakieś wewnętrzne przeczucie nie pozwalało mi cieszyć się do końca z tego wszystkiego. Prześladował mnie jakiś głupi strach, że jeśli na coś nie zapracowałam a przyszło do mnie tak łatwo, to równie łatwo może mnie opuścić. Po kilku minutach jazdy byłam w domu. Cieszyłam się, że mam parę godzin tylko dla siebie. Dom na pewno będzie pusty. Stefan miał wrócić dzisiaj później. Jednak dom był otwarty. Drzwi były lekko uchylone. Bardzo mnie to zaniepokoiło. Nigdy, przenigdy tak nie robiliśmy. Nawet jak ktoś był w domu to zawsze zamykaliśmy drzwi. Wystraszyłam się nie na żarty. Bałam się, że spłoszę złodzieja i stanę się jego ofiarą. Najciszej jak tylko umiałam, na palcach, weszłam do środka. Usłyszałam dziwny hałas wiedziałam, że w domu ktoś jest. To były jakby jęki i nieznany mi głos oraz odgłosy szamotaniny. Dźwięk narastał i dochodził z naszej sypialni. Podeszłam pod drzwi i zrozu- miałam co właściwie słyszę. Otworzyłam je cicho. To co zobaczyłam sprawiło, że cały świat stanął mi przed oczyma. Zrozumiałam, że przeczucie mnie nie zawodziło, że oto całe moje szczęście, całe moje życie wali się w tej jednej chwili a ja z raju jestem z powrotem w piekle. Co właściwie zobaczyłam? Nasze małżeńskie łóżko a w nim długie zgrabne uda i łydki laluni, którą znałam i której nie raz robiłam gębę. Uda były szeroko rozchylone, a pomiędzy nimi, rytmicznie i dynamicznie podrygiwały zgrabne pośladki mojego męża. Rżnął tą dziwkę o buźce lalki Barbie, która w istocie była jedną z młodych aktoreczek pracujących razem z moim mężem, jak napalony młody ogier pierwszy raz dostawiony do klaczy. Pierwsze co pomyślałam to dlaczego skur....nie, mnie nie rżniesz z takim zapałem. Byli tak zajęci sobą, że nawet nie zauważyli, że na nich patrzę a lolitka przeszła z cyklicznych pisków do ciągłego wycia. Rzuciłam jej w twarz poduszką z całej siły i rozpętało się piekło. Wszystkie przekleństwa jakie znałam, przypomniały mi się natychmiast. Darłam się aż do bólu gardła, przyrównując męża i lolitkę do najróżniejszych części wstydliwej anatomii ludzkiej. Innych epitetów też nie żałowałam. Barbie w locie połapała buty i ubranie i zbiegła po schodach w tempie, w jakim ucieka się przed trzęsieniem ziemi. Okazało się, że oboje zaparkowali w bocznej ulicy przy ogrodzeniu, żeby nie zwracać uwagi sąsiadów. Dlatego nie zauważyłam ich samochodów. Stefan stał goły ze sterczącym fiutem i po chwili, jak wróciło mu mowę, zaczął się na mnie wydzierać. Dlaczego robię sceny, jestem przecież w jego domu, o tej porze nie powinno mnie tu być, a artyści muszą od czasu do czasu “skoczyć w bok” i ja powinnam o tym wiedzieć. Następnie szybko się ubrał i pobiegł za lolitką. Znowu zostałam sama. Zostałam sama w domu i sama w życiu. Zeszłam na dół do salonu i opadłam na fotel. Rozbeczałam się. Złe czasy powróciły. Trzeba zacząć wszystko od początku w bardzo złej sytuacji. Gorzej już być nie może, pomyślałam, płakałam i czułam, że nie mam już siły dalej o siebie walczyć. I wtedy zadzwonił telefon. Dzwoniła lekarka z przychodni, zdziwiłam się, że tak szybko. Odebrałam i usłyszałam: - Proszę przyjechać z Petią do przychodni. Wyniki są złe, Petia jest chora. ***** Miasto w dużym państwie Ameryki Północnej, korytarz szkolny. - Masz to, co ci kazałam? - Tak proszę pani. Zamówiłem w internecie i wczoraj przyszło. - Zrozumiałeś, jak masz zainstalować? - Tak proszę pani, tak jak pani kazała, żeby było widać wyraźnie wszystko co jest między nogami i twarz jednocześnie. - W tym kiblu dla młodszych. - Zrozumiałem. 12-latek zwracał się do o trzy lata starszej od niego Emily, trzymając w rękach opakowanie z małym urządzeniem elektronicznym, które zmuszony był kupić za swoje oszczędności i to tak kupić, żeby rodzice niczego się nie domyślili i nie zauważyli. To maleńka kamerka do nagrywania filmów, przeznaczona właściwie dla jakiś detektywów albo państwowych służb. Za drobne pieniądze, da się już kupić przez internet takie rzeczy. Emily nienawidzili niemal wszyscy, tolerowała ją własna matka a lubił ją tylko Logan. Nienawidzili ją nauczyciele za bezczelność, chamstwo, deprawację uczniów, branie narkotyków i brak postępów w nauce. Nienawidzili ją wszyscy uczniowie, wszystkich szkół do jakich uczęszczała, a były ich już trzy. W tej była już dość długo tylko ze względu na bogatych rodziców. Gdyby nie dobre stosunki ojca ze zwierzchnikami dyrektora szkoły to już dawno by ją wyrzucono, tak samo jak ze szkół poprzednich. W jednym przypadku za próbę samobójczą jednej z uczennic, którą powiązano z Emily. Nienawidzono ją ze zwykłego, pierwo- tnego strachu. Strachu o własne zdrowie, a nawet życie. Nienawidziła jej cała rodzina włącznie z własnym ojcem. Szczególnie od czasu, kiedy porysowała ze złości nowo kupiony samochód. Nienawidziła jej własna siostra Lily, młodsza od niej o 6 lat. Nienawidzili jej nawet niektórzy członkowie własnego gangu, który zorganizowała w szkole, za to, że to co wyprawiała przerastało ich pojęcie bycia złym. Oni chcieli być źli i budzić strach u rówieśników, ale nie chcieli być tak źli, jak wymagała tego od nich Emily. Oni nie wiedzieli, że dziecięce zło może być aż tak złe, dopóki jej nie poznali. Może częściowo ją podziwiali, ale przede wszystkim oni również jej się bali. Gang Emily którym zarządzała dopuszczał się rozbojów i aktów przemocy na uczniach szkoły do której chodziła, nawet tych o dwa lata starszych, z najstarszej klasy. Emily z pomocą swoich kompanów zabierała rówieśnikom pieniądze, nawet z użyciem noża, który własnoręcznie przykładała do brzucha swoich ofiar. No może nie zaraz noża, małego nożyka z trzy-centymetrowym ostrzem. Przecież Emily była jeszcze dzieckiem więc używała malutkiego “dziecięcego” nożyka. Poniżała i biła rówieśników ze szczególną dbałością o dokumentowanie swoich zbrodni za pomocą telefonu komórkowego. Jednak szczególnie wyrafinowanym złem, które preferowała 15-letnia Emily, było szantażowanie swoich szkolnych kompanów. Emily zbierała kompromitujące informacje wszystkiego rodzaju o uczniach, których obrała sobie za swoje ofiary. Wybierając najczęściej tych z bogatszych domów. Interesowało ją wszystko, preferencje seksualne, przeszłość rodziców i rodzeństwa, wszystko co dotyczyło sfery intymnej młodych, dorastających właśnie ludzi. W szczególności wszelkie szczegóły pierwszych eksperymentów seksualnych najstarszych uczniów szkoły. Emily żądała wiedzy o tym kto z kim i co próbowali robić i kto w kim się podkochuje. Zdobywała tą wiedzę brutalną siłą własną od dziewcząt oraz brutalną siłą swoich kompanów od chłopców, zwłaszcza brutalną siłą Logana. Emily umiała i lubiła bić innych. Po zdobyciu już “haków” na swoje ofiary mechanizm był prosty i powtarzalny. Emily informowała ich o tym co o nich wie i żądała pieniędzy za to, że informacje te nie trafią do internetu. Nie ważne czy był to filmik na którym klęczący o dwa lata starszy chłopak dostawał w pysk od Emily a potem całował jej buty czy też zdjęcie wyciągniętej z kibla, pierwszej w życiu zużytej podpaski szkolnej koleżanki. Emily instynktownie wiedziała co zaboli najbardziej. Emily potrzebowała pieniędzy i pieniądze miała. Ofiary zmuszane były do opłacania się regularnie, jednorazowe wpłaty nie załatwiały sprawy. Zawartości portfela mogłaby już pozazdrościć Emily niejedna matka ucznia z jej szkoły. Emily dzieliła kasę pomiędzy członków gangu. Ci najstarsi i najbardziej brutalni dostawali najwięcej. Na pierwszym miejscu był Logan. Chodził do najstarszej klasy i był jej chłopakiem a jednocześnie prawą ręką w gangu. Logan był prawie tak zły jak Emily i prawie tak ważny w gangu jak ona. Był silny, brutalny i bezwzględny, dodatkowo sprytny i inteligentny. O związku Logana i Emily wiedzieli wszyscy. Emily miała swoją tajemnicę i potrzebowała Logana. Emily brała tabletki. Nie takie z apteki, ale takie które on jej dostarczał. To on pokazał Emily jej tabletki i to dzięki niemu czuła się choć trochę szczęśliwa, mogąc je zażywać. Za te tabletki Logan drogo płacił i musiał dostawać od niej pieniądze, bo inaczej nie miałby za co ich kupować. Logan tabletki brał czasami, ale Emily bardzo się do nich przyzwyczaiła i musiała brać je codziennie. Dopiero po zażyciu czuła się dobrze. Logan jeździł na motocyklu i często woził Emily co świadczyło, że są parą. Jednak ich związku koleżanki i koledzy nie musieli się domyślać, doświadczyli go expressis verbis, wtedy gdy w czasie przerwy zażyli swoje tabletki razem a następnie Logan wziął Emily na stojąco, dociskając ją do filara szkolnego korytarza. Korytarza pełnego uczniów, tych starszych i tych najmłodszych. Emily miała już pomysły na podniesienie swojej bandyckiej działalności na wyższy poziom. Planowała sama zająć się rozprowadzaniem dragów w szkole oraz myślała o sfilmowaniu gwałtu. Miała już upatrzoną ofiarę, to miała być Ava, najlepsza uczennica z jej klasy. - Proszę pani czy mogę już iść? Zrobiłem co pani kazała. - Tak na razie dam ci spokój, ale chcę mieć wszystkie nagrania. Masz to tak ustawić, żeby wyraźnie było widać co jest między nogami i chcę wiedzieć czyje to krocze. - Dobrze proszę pani. Emily była zła, bardzo zła. ***** Dotyk Amani, Tajemnica Pluszowego Misia, Spisek Duchów ......... www. Ebookowo.pl1 punkt
-
Miasto w małym państwie europejskim. Szpital z oddziałem onkologicznym. - Ale ciepły dzień, już jesień a takie słońce. - No, super, aż się chce żyć. - Siana powiedz, że fajny ten młody lekarz co nas rano badał. Aż przyjemnie było być badaną. - Co ty Petia gadasz? On fajny? - No, a nie? Co mu brakuje? - No jak to co? Przecież z obrączką, pewnie żonaty. - To jak żonaty to nie może być fajny? - Iiii... używany, brak mu potencjału. Poza tym stary dziad, ma już pewnie ze dwadzieścia siedem albo może nawet dwadzieścia osiem! Dziewczyny spojrzały na siebie i zaczęły się śmiać. - Całego świata i tak nie dostaniesz. - Zawsze można się łudzić, że jednak coś, czego z wierzchu nie widać, jednak mu brakuje. - O czym myślisz? Petia spojrzała na Sianę z chytrym uśmiechem. - No wiesz. - No nie wiem, brak mu kultury czy mało czuły? Może dzieci nie lubi? - Ty dobrze wiesz tylko głupa udajesz. - To co w końcu masz na myśli? - Natura rzadko daje wszystko, tym ładnym zawsze coś brakuje. Dziewczyny znowu się roześmiały. Petia i Siana siedziały na leżakach sporego szpitalnego tarasu. Obie były pacjentkami oddziału onkologicznego. Poznały się i zaprzyjaźniły, bo były w tym samym wieku i cierpiały na tę samą chorobę. Obie były po przeszczepach szpiku i u obu leczenie nie przyniosło zamierzonego rezultatu. Utrzymywano je w dobrej kondycji dzięki lekom, ale obie musiały regularnie co kilka tygodni być badane przez kilka dni w szpitalu. Ponieważ personel je już znał, to tak dobierano terminy badań aby mogły się razem spotykać. Petia i Siana lepiej znosiły pobyt w szpitalu i badania, będąc razem. Dzięki przyjmowaniu leków i regularnych badaniach, udawało się lekarzom na razie utrzymywać je w dobrej kondycji, jednak zdawano sobie sprawę, że przyszłość dziewczyn jest niepewna. Na taras przyszła do nich ordynatorka oddziału. - No panienki jak tam z wami? - No coraz lepiej pani profesor, niedługo to chyba w ogóle nie będziemy musiały tu jeździć? Prawda??? - Gdyby udało mi się wyleczyć wszystkich pacjentów toby mi oddział zamknięto, pomyślcie też o mojej przyszłości. A poza tym, gdzie wam będzie lepiej niż tutaj, ze mną? - Och tak, bardzo nam tu dobrze. - No właśnie, słuchajcie, chciałabym porozmawiać z waszymi rodzicami, mam do nich ważną sprawę dotyczącą waszego leczenia. - Oj, to chyba źle z nami, coś nam się pogarsza? - Nic takiego, będziecie zdrowe jak rybki tylko jeszcze trochę to musi potrwać. Jeśli umiałybyście to tak skoordynować, żeby wasze mamy przyszły do mnie na przykład jutro, o godzinie trzeciej po południu, to byłabym wam wdzięczna, bo nie musiałabym dwa razy powtarzać im tego, co mam im do przekazania. - Ok, podzwonimy i spróbujemy je umówić na jutro. - Nie siedźcie tu za długo, opalanie męczy i może wam wiatr zaszkodzić, a ja muszę was mieć w jak najlepszej formie. A i jeszcze jedno, nasz nowy pan doktor którego rano Poznałyście, jest już żonaty. Obie dziewczyny się roześmiały. Nazajutrz o godzinie 15. - Dobrze, że panie przyszły. Lekarka zwróciła się do matek obu dziewczyn. Elena wystraszyła się nie na żarty, co takiego się wydarzyło, że ordynatorka chciała z nimi pilnie rozmawiać. - Porozmawiam z wami razem ponieważ obie dziewczyny chorują na to samo i są leczone podobnie. Chodzi o to, że te leki które teraz Siana i Petia przyjmują, nie gwarantują wyleczenia. Rokowania są niepewne a stan obu dziewcząt może pogorszyć się z dnia na dzień. Zresztą rozmawiałyśmy już o tym nie raz i panie dobrze wiecie jak wygląda sytuacja. W związku z tym chciałam panie poinformować, że na rynku pojawił się nowy, eksperymentalny jeszcze lek, jednego ze znanych koncernów farmaceutycznych. Lek jest już stosowany w wiodących klinikach onkologicznych na świecie i wyniki badań z nim związanych są bardzo obiecujące. Ten lek byłby idealny do włączenia go do leczenia obu dziewczyn. Zaprosiłam panie razem, bo nie chciałabym być posądzona o lobbing farmaceutyków. Ten lek naprawdę wydaje się skuteczniejszy, znacznie lepszy od tego, co podajemy dziewczynom do tej pory. Jednak problem polega na tym, że jest bardzo drogi i nie jest na razie refundowany. W naszym kraju nie przeprowadzono jeszcze szczegółowych badań tego specyfiku i można go stosować tylko wtedy, jeśli klinika zakupi go u producenta. Nie są u nas na razie prowadzone żadne programy badawcze, dzięki którym można by dostać ten lek za darmo albo dostać zwrot zakupu od państwa. - Ile kosztuje? - To zastrzyki które podaje się raz na tydzień. Trzeba kupić minimum kurację jednomiesięczną czyli cztery zastrzyki i wtedy cena takiej jednomiesięcznej kuracji wynosi 1800€. Można również zakupić od razu całą kurację, którą producent przewidział do stosowania, czyli dawkę na dziesięć miesięcy i wtedy można ją kupić za 15000€ czyli taniej. Ja rozumiem, że to bardzo drogo i chciałabym żebyście panie spokojnie przemyślały czy macie za co kupić tak drogi lek. Ja niestety nie jestem w stanie wam pomóc na razie w żaden sposób. Gdybyście panie się zdecydowały to proszę dać mi znać, bo tylko nasza klinika może go tutaj zamówić. Nie możecie same kupować tego leku, bo go u nas nie podamy. Wymaga specjalnego przechowywania, czyli po prostu musi być cały czas w lodówce i przesłany przez producenta w określony sposób. Siana pochodziła z zamożnej rodziny i matka Siany od razu zadeklarowała, że chce kupić dla córki całą kurację i nie ma się nad czym zastanawiać. Elena poprosiła, aby zamówić kurację na miesiąc, a potem zobaczy, jak będzie dalej. Dwa dni później, nadal w szpitalu. Petia znudzona siedziała w świetlicy na oddziale szpitalnym i oglądała telewizor. Z obojętnością wpatrywała się w ekran, będąc myślami zupełnie gdzie indziej. Martwiła się bardzo tym, co powiedziała jej matka na temat nowych leków. Wiedziała, że mama i tak wydała już dużo pieniędzy na jej leczenie i że na kolejne, bardzo duże wydatki jej nie stać. Jednocześnie wiedziała, że ona zrobi wszystko żeby ją ratować. Zaczęto nadawać wiadomości. Petię wybudził z telewizyjnego letargu przejęty głos prezenterki i zaczęła z uwagą przysłuchiwać się podawanym wiadomościom. - Siana, chodź no prędko, posłuchaj co oni gadają o Albanii. - Co, co? Co się dzieje? Dziewczyny zamilkły wpatrzone w telewizor. ***** Miejsce główne. Miasteczko w górach Albanii. Dziesięć dni po błysku. Zakład pogrzebowy. - I co? - Drogi szefie, nie ma. - Jak ku..a nie ma!? - No nie ma i dziękuję panu. - Sprawdzałeś wszędzie? - Sprawdzałem wszędzie, dzwoniłem do szpitala i na policję, sprawdzałem telefon firmowy i swój prywatny, nie ma, ciągle nie ma denata. - Ramiz to niemożliwe, ktoś kradnie nam nieboszczyków. - Stawiam na sycylijską mafię, pewnie przylatują w nocy helikopterami i wywożą nam denatów. - Nie rób sobie żartów, głód zagląda nam w oczy, przecież to dramat, nie dostaniesz wypłaty w tym miesiącu. - O sorry, szef, ja tu tylko pracuję, mam umowę, codziennie melduję się w robocie i muszę mieć za to zapłacone a relacje z klientami, czyli relationships to sprawa kierownictwa firmy, czyli drogi szefie twoja, ja się tam nie wtrącam. - Ramiz w tym miasteczku żyje 15 tys. ludzi. Statystycznie człowiek żyje około 25 tysięcy dni, czyli statystycznie co drugi dzień musi tu ktoś umrzeć albo inaczej w tygodniu mamy prawie zawsze dwóch lub trzech nieboszczyków. Tą firmę prowadził mój dziadek i mój ojciec i ja i zawsze tak było. Nie zdarzyło się nigdy, żeby przez dwa tygodnie tutaj nikt nie umarł! - Szef co mam ci powiedzieć? Skomentuję to w ten sposób, jeśli żona piekarza zdradza go regularnie dwa razy w miesiącu, a żona fryzjera jest mu wierna, to statystycznie, w ujęciu miesięcznym, obie są dziwkami. Krzywa Gausa zamiast w kształt dzwonu ułożyła ci się w taki sposób. Ramiz pokazał środkowy palec. - Ale chyba mam rozwiązanie aby ratować biznes. - Jakie? - Zabijemy moją starą. - Hmm? Pomysł drogi Ramizie całkiem dobry, ale trzeba go doprecyzować, nie twoją tylko moją. - O nie drogi szefie, to ja pierwszy wpadłem na ten pomysł! - Ok, załatwimy obie, profit będzie podwójny i biznes jakoś przetrwa. - Szefie, no tak, ale to przecież żaden zysk. Sami będziemy musieli sobie za nie zapłacić. Na twarzach obu pojawiły się banany znacznie przekraczające krzywizną dopuszczalne normy unii europejskiej. W końcu obaj dobrze się rozumieli. Często razem żartowali. Relacje szef i podwładny były tylko formalne, obaj razem pracowali wykonując wspólnie tą ciężką i niewdzięczną pracę. Do tej roboty było tylko ich dwóch w tym małym miasteczku. Wiedzieli o tym i tak naprawdę byli przyjaciółmi. Szpital w miasteczku w tym samym czasie. Ordynator z dwójką młodych lekarzy, przeprowadził obchód i wrócił z nimi do pokoju lekarskiego. - Co na to wszystko powiecie? - Noooo, szefie jesteśmy coraz lepsi, gdzie popatrzeć tam regres choroby. - Nie wydaje wam się to dziwne? - Hmm? Czy ja wiem, w końcu szpital jest po to żeby leczyć ludzi, więc co w tym dziwnego, że zdrowieją? - Dobrześ to młody kolego ujął, szpital jest po to żeby ludzi leczyć, ale to nie znaczy, że wszystkich trzeba wyleczyć. Choroby wyleczalne powinny być wyleczone, ale choroby nieuleczalne powinny postępować i w końcu powodować zejście nawet najbardziej prawidłowo leczonego pacjenta. O tym wie każdy lekarz. To principia naszej pracy. Powiedziałbym nawet, że podstawa naszego autorytetu. A u nas co? Nam wszyscy zdrowieją. Nawet babcia z onkologii, ta z niebieskim różańcem, dla której już kazałem trumnę grabarzom szykować, została przeniesiona na salę ogólną i siedzi teraz z innymi pacjentami, radośnie opowiadając im historię swojego długiego życia. A jaka się żywotna zrobiła, miała takiego Alzheimera, że trudno było z nią o kontakt, a dzisiaj słyszałem jak wymieniała z imienia i nazwiska wszystkich, z którymi do podstawówki chodziła. A jaki ma apetyt. Zawieźliście ją na tomografię? - Tak, są już wyniki. - Patrzcie, po guzach wielkości śliwki zostały ślady wielkości główki od szpilki, gdybym nie wiedział gdzie mam ich szukać to pewnie bym je przeoczył. - I jeszcze jedno panie ordynatorze. Uczył nas pan, że u pacjentów zamożniejszych leczenie zawsze powinno być dłuższe, a u nas wszyscy szybko zdrowieją, nawet ci najbogatsi. - Ty se młody tu żartów nie rób i mnie nie wkurzaj, przecież właśnie o tym mówię, wszystkim się poprawia i to nie jest chwilowa poprawa stanu zdrowia, gdzie popatrzeć tam całkowite wyleczenie, a właściwie uzdrowienie, naprawdę dziwne. Za niedługo nie będziemy mieli kogo leczyć. Przynajmniej od tygodnia nie przyjęliśmy nikogo nowego, nawet ja się lepiej czuję. - Dobrze że anestezjolog miał dyżur w innym szpitalu, bo byśmy niepotrzebnie operowali pacjentów. - Tymi pacjentami z onkologii, których wozimy na naświetlania już zaczęto się interesować, miałem dzisiaj dwa telefony, pytano mnie czy prowadzimy jakiś program eksperymentalny z nowymi lekami. Przestańcie ich wozić w ogóle i tak wszyscy zdrowieją. Macie jakieś pomysły co się u nas zmieniło, że nagle mamy takie dobre wyniki? No bo chyba wszyscy rozumiemy, że to nie nasze leki. Co mam im mówić? Po dłuższej chwili ciszy: - Słyszałem, że te starsze pacjentki spod czwórki mówiły do siebie szeptem, że to przez ten błysk dziesięć dni temu. ..................... Dotyk Amani, Tajemnica Pluszowego Misia, Spisek Duchów ......... www. Ebookowo.pl1 punkt
-
1 punkt
-
- I za chwilę - kapitan Nemo rozpoczął opowieść - go wam zaprezentuję. Podeszli po złotoszarym piasku do linii brzegu, obmywanej przez drobniutkie fale. Brat dziesiętnika objął wzrokiem wodną połać, zdjął sandały i zanurzył w niej stopy. - Inna niż ta wokół Sycylii - powiedział powoli - i inna niż u wybrzeża Judei. - Inna - zgodził się kapitan - chociaż wciąż jest to woda. - Jak się dostaniemy ad navem vestram, do waszego statku? - zapytał drugi z legionistów. Swoim zwyczajem zapatrzył się i zamyślił, spoglądając wprawdzie na przycumowaną w pobliżu łódkę, lecz jakby jej nie widząc. - Przecież przed chwilą spojrzałeś na łódź - dziesiętnik nie omieszkał lekko zeń zadrwić. - A, tak... no, to cały ja - zmieszany żołnierz popatrzył na kapitana. Ale w jego wzroku dostrzegł zrozumienie. Zamiast spodziewanej ironii. - Właśnie: dostaniemy się tam łodzią - dowódca Nautilusa wskazał wyciągnięty na piasek kształt, spoczywający kilkanaście metrów od nich. - Tą właśnie, lekką i nietonącą* - dodał. - Powiosłujemy wszyscy, będzie szybciej i wygodniej - zdecydował kapitan, rozdając wiosła. - Tam, panowie legioniści - pierwszy raz skorzystał z używanego przez nich samookreślenia, wskazując kołyszący się miarowo statek. - Dziwny on jakiś... - z niejakim niepokojem spojrzał żołnierz, często zatrzymujący się przy swoich myślach. Na szczęście dla siebie nie czynił już tego w walce, nauczony jednym i drugim doświadczeniem. Gdy życie uratował mu walczący tuż przy nim legionista, sam niemal tracąc swoje. Ni stąd, ni zowąd przypomniał sobie tamte gniew i przekleństwa. - Dziwny... takiego jeszcze nie widziałem. - Twoi towarzysze też nie widzieli - dopowiedział wiosłujący obok niego kapitan. - I prawdę mówiąc, poza mną, moją załogą, profesorem Aronnaxem i jego przyjaciółmi mało kto widział. Przez dobrych rozmówca kapitana wiosłował w milczeniu. Jego współtowarzysze również się nie odzywali. - Tak więc dopłynęliśmy - przerwał ciszę kapitana Nemo, moment później przywołując jednego z podwładnych, aby zrzucił im drabinkę sznurową. - Idźcie za mną - polecił, gdy wszyscy czterej znaleźli się na statku, a dwóch marynarzy wciągnęło łódź na górę i umieściło ją w specjalnym zagłębieniu, przykrywając ją fragmentem pokładu.** - To ma na celu, aby wystając nie przeszkadzała w pływaniu - wyjaśnił kapitan Nemo, widząc zdziwione żołnierskie spojrzenia. - Ale jak to? - jeden z legionistów, w oczywisty sposób wiadomo który, uzewnętrznił zaciekawienie. - Bo jest to niezwykły statek w waszym rozumieniu hoc verbum, tego słowa. Mogący zanurzyć się et navigare, i żeglować - a właściwie natare, pływać - pod powierzchnią wody. Wasze statki tego nie potrafią. - Ale potrafiłyby - ciągnął dalej kapitan, korzystając z ich milczącego zdziwienia - gdyby budować je w odpowiedni sposób. -A jak to możliwe? - tym razem brat dziesiętnika, pasjonat technologii, powtórzył pytanie towarzysza ex legione, z legionu. - Byłoby to możliwe, gdyby konstruować je ze stali. To materiał podobny do tego, z którego wykuwacie wasze miecze. I gdyby, co ważniejsze, projektować je w nieco inny sposób. Z przeznaczeniem do pływania pod wodą właśnie - wyjaśniał dalej kapitan Nemo. - Zresztą zobaczycie sami - zakończył. - Ale jak to?? - zaciekawiony coraz bardziej, ale i coraz bardziej przestraszony żołnierz stawał się coraz bledszy. - Czy to znaczy, że nos natabimus sub aqua, popłyniemy pod wodą? Znaczy, w głębinie?? Ale tam monstra sunt, są potwory! - wykrzyknął. - Non possumus, nie możemy! - odwrócił się, chcąc wybiec na pokład. - Ależ spokojnie, nos possumus. Możemy - kapitan przytrzymał go silnie za ramię. - Na tym statku - dodał uspokajającym tonem, wciąż trzymając w uścisku ramię legionisty - naprawdę niczego nie potrzebujecie się obawiać. Z mebla, który żołnierzom wyglądał na nietypowy stół, dowódca Nautilusa wziął rulon papieru. Rozwiązał trzymający go w zwinięciu jedwabny sznurek i rozwinął, przyciskając rogi połyskliwymi kamieniami. - Widać służą specjalnie do tego celu - pomyślał znów zamyślony legionista. - Tak, do tego - kapitan Nemo odgadł jego myśli. - To kawałki minerałów wydobyte z głębin waszego Mare Internum, Wewnętrznego Morza. Dokładnie mówiąc - tu dodatkowo zadziwił słuchaczy - z podwodnych jaskiń pod Sycylią właśnie. - Oto są*** - wskazał rysunek gestem pełnym zdecydowania, by pozyskać całą uwagę słuchaczy - szczegółowe dane statku, którym**** popłyniecie. Cdn. Pisałem nad brzegiem Morza Czerwonego, Hurghada, 08.04.2022 * Użyte w tym zdaniu dwa ostatnie słowa są cytatem z "20000 mil podmorskiej żeglugi" Juliusza Verne'a. ** Ten techniczny szczegół również zaczerpnąłem ze wspomnianej powieści. *** i **** - zaznaczone wyrazy są początkiem rozmowy kapitana Nemo z profesorem Aronnaxem, gdy ów pierwszy zaczął rozmówcy przedstawiać techniczne plany swojego dzieła. .1 punkt
-
Dni robią się dłuższe. A co dzień - to równonoc Ludzki plac zabaw jakby opustoszały: sztylety, piasek, szrapnele i serca przebite strzałą Nagle zauważasz, że nie ma korzystnych przesiadek na zatłoczonym dworcu zwanym życiem Wszystkie pociągi opóźnione i nikt nie czeka na odbiór paczki z twoim szczęściem, nieszczęściem i odczuwaniem Nagle wiesz, że możesz spakować się do plastikowej walizki, papierowej torby, albo - do pustej dłoni ... Bez znaczenia. Zawracasz kijem ocean błędów, zrzucasz na siebie wierzchołek lodowej góry, nie płaczesz, bo łzy nie generują sensu - są zbyt niestałe i chłoną wszystko - z przypatrującej się im twarzy ... Nagle - proporcje w asymetrii, miekkość najtwardszej skały, śpiew dziecka i " regulowanie zaległych płatności" - widzisz przez pryzmat tonącego nie potrzebującego brzytwy Być może nawet widzisz w tym wieczność, której zwyczajnie nie chciało się być Zrezygnowała przed czasem. Też rezygnujesz z siebie ... ? Można tylko czasem, można - całym życiem. Najbardziej lubię budynki i samotność. Budynki muszą być ze starej jasnej cegły, zmruszałe i zatęchłe, na ciemnych, brązowych ulicach górniczych miast. Zanim je znajdę, odszukam, czekam na jakikolwiek ślad ziemskiej kuli. Moja, nieziemska planeta odmawia mi kształtu i koloru Jest pozbawiona atmosfery i zimna, niespokojność czyni na niej wojną - z powierzchownego pokoju ... Niepokoju? Ale nam błogo ... Rozsiądź się i poczuj wygodnie, nie ma potrzeby zaglądać złudzeniom prosto w oczy w nadziei, że odkryjesz prawdę. One muszą trwać, jak kolorowe kokardki latawca, muszą iść - jak pielgrzymi bez celu. Być dla bycia - i po co więcej? Wystarczy się spakować do skórzanej sakiewki i modlić - o nieprzemakalne buty. ... Dlaczego płaczesz?1 punkt
-
Okolice miasteczka w tym samym czasie. Fidan i Kaltrina to nastolatkowie którzy chodzą do jednej szkoły. Oboje mieszkają w miasteczku, choć na dwóch jego końcach, co wcale nie znaczy, że daleko od siebie. Oboje mają po osiemnaście lat, nawzajem bardzo się lubią i spędzają ze sobą coraz więcej czasu. Trudno powiedzieć na ile świadomie, ale zakochują się w sobie, coraz bardziej, bardziej i bardziej. Jak już będzie jeszcze bardziej, to będą zakochaną parą. Spotykają się najczęściej i najchętniej właśnie tutaj gdzie teraz siedzą, to znaczy na zboczu wzgórza oddalonego od miasteczka o jakieś półtora kilometra. Żeby się tu znaleźć, każde z nich musi wspinać się ze swojego miejsca zamieszkania, około 30 minut. Jakoś przychodzi im to coraz łatwiej. Jakby wzgórze z każdym spotkaniem robiło się mniej strome. Z “ich” miejsca jest bardzo dobry widok na całe miasteczko i jego okolice. Śmieją się i rozmawiają. Kaltrina przekomarza się z Fidanem tłumacząc mu, że właściwie nie wie po co tu do niego przychodzi i że może być to dla niej niebezpieczne, bo nie wiadomo jakie Fidan ma w stosunku do niej zamiary i właściwie to nie rozumie, dlaczego chce się z nią spotykać i to coraz częściej. Zaczyna podejrzewać, że może ona mu się podoba, ale ponieważ on nic na ten temat nie wspomina, tylko gada z nią o jakiś bzdurach, to pewnie nie po to, ale w jakiś innych, niecnych celach. Fidan słuchając tych wywodów wyjaśnia Kaltrinie, że już dawno planował udusić jakąś dziewczynę, tylko na razie nie był zdecydowany którą, no ale skoro ona już tu się z nim spotyka, to pewnie to będzie ona. I tak sobie przygadywali siedząc obok siebie i utrzymując bezpieczny dystans. Pletli bzdury o szkole, o wspólnych znajomych, o rodzinie, czasem poruszając jakieś poważniejsze tematy, zwykle dotyczące przyszłości. Tak naprawdę oboje byli nieśmiali i oboje byli pierwszymi dla siebie a śmiechem i kiepsko udawaną śmiałością próbowali kamuflować swoją nieśmiałość. Najtrudniejsze było pierwsze spotkanie a potem to już tak jakoś idzie od kilku tygodni. Fidanowi, który w istocie był przystojnym, atrakcyjnym, młodym dorastającym mężczyzną, trudno było uwierzyć w to, że to było takie proste. Że dziewczyna o której marzył i podobała mu się już od kilku lat, tak łatwo dała się namówić, żeby się z nim spotkać. Wyobrażał sobie, że przecież ona musi mieć już przynajmniej z tuzin innych chłopaków, bardziej śmiałych i lepszych od niego i pewnie wybierze albo już wybrała sobie któregoś z nich, a on próbując się z nią umówić na pierwsze spotkanie, spotka się tylko z wielkim zdziwieniem i zażenowaniem. W końcu podszedł do niej i zaryzykował wieszcząc koniec świata: - Kaltrina, pogadasz ze mną trochę? Spojrzała na niego z ciekawością i odpowiedziała czy ma do niej jakąś sprawę. On zmieszany powiedział, że tak tylko chciał pogadać i zaczął się wycofywać. A ona uśmiechnęła się i powiedziała pogadam, tylko powiedz gdzie i kiedy. Fidan zdezorientowany i zaskoczony zaproponował wzgórze. Znał to miejsce i czasem tam chodził. Wiedział gdzie mieszka Kaltrina i że wzgórze przedziela ich miejsca zamieszkania. Ona jakby się trochę wystraszyła, ale się zgodziła. Jeszcze w tym samym dniu po lekcjach, zamiast jeść w domu obiad, siedzieli tam i uśmiechali się do siebie. Tak to się zaczęło. Potem było już coraz łatwiej, a właściwie to od razu było bardzo łatwo. Kaltrina miała swój sekret, którym z nikim się nie dzieliła. Podobało jej się kilku chłopców w szkole, a Fidan był pierwszy na tej liście. On oczywiście nic o tym nie wiedział. Kaltrina nie wiedziała jak zwrócić na siebie uwagę chłopaka. Ani rodzice w domu ani nauczyciele w szkole tego nie uczyli. Dzisiejsze spotkanie odbywa się w wyjątkowo malowniczej atmosferze. Słońce chyli się ku zachodowi a ciepły, kończący się leniwie dzień, wprowadza nostalgiczny nastrój. Stylowa zabudowa zabytkowego miasteczka czaruje architektonicznym ładem, odcinając się od zielonych łąk i złotych prostokątów pól uprawnych. Widok był wręcz nierzeczywisty, przypominał kolorowy obrazek lub pocztówkę. Zachodzące słońce stopniowo stawało się mniej jaskrawe, a na tle niebieskiego nieba i kilku białych obłoków pojawiły się pierwsze odcienie różu i czerwieni. Przyroda wyświetlała kolorowy film specjalnie dla Fidana i Kaltriny, którzy mieli najlepsze miejscówki na tym spektaklu. Długie cienie zachodu oraz widok z góry, uplastyczniły z dużą wyrazistością wszelkie szczegóły zabytkowej zabudowy. Widać było cały rynek z niewielkim ratuszem oraz stosunkowo duży, murowany meczet z wysokim minaretem, niewielki biały katolicki kościół z ostrą wieżą zwieńczoną krzyżem, a nawet szkołę do której chodzili. W centralnej części starówki, tuż za rynkiem, widoczny był wyraźnie duży zabytkowy budynek szpitala z jego stromym dachem z czerwonej dachówki. Pomimo sporej odległości, wszystkie szczegóły można było wyraźnie rozróżniać. Fidan i Kaltrina siedzieli obok siebie bezpośrednio na trawiastej ziemi, oddaleni o kilkadziesiąt centymetrów. Akurat oboje milczeli wpatrując się w dal. Kaltrina nagle przechyliła się lekko w jego stronę, podpierając się lewą ręką, żeby się na niego nie przewrócić. Potem przechyliła się odrobinę mocniej i jej ręka znowu przesunęła się o kilka centymetrów w stronę chłopaka i potem znowu nieco mocniej i jej ręka, którą cały czas się podpierała, znowu lekko się przesunęła w stronę Fidana. Kaltrina ciągle patrzyła w dal, nie na niego. Fidan na początku lekko zdezorientowany zarumienił się, ale nareszcie zrozumiał co właściwie miał zrobić. Zrozumiał, że to, co za chwile się wydarzy, jest tym o czym marzył od lat. Że właśnie jego znajomość z Kaltriną za moment zmieni zupełnie swój status. Że być może zbliża się najważniejsza i najpiękniejsza chwila jego życia, której nigdy się nie zapomina. Fidan podparł się swoją prawą ręką, otwartą dłonią do góry, tuż przy ręce dziewczyny w ten sposób, że następny “kroczek” podpierania się, nie trafi już na trawę, ale na dłoń Fidana. W przyrodzie stało się coś dziwnego. Wszystko nagle ucichło. Ucichł szum lekkiego wiatru, ucichł daleki odgłos ptaków i ciche brzęczenie owadów. Nastała absolutna cisza. Dziwna, niespotykana cisza. Właśnie wtedy Kaltrina nasunęła swoją dłoń na dłoń Fidana. Oboje zacisnęli dłonie, łącząc je razem. Kaltrina i Fidan byli już parą. Tego, co stało się w dalszej części tej nadzwyczajnej chwili, nikt nie byłby w stanie przewidzieć. Oboje znieruchomieli ze strachu i zaskoczenia. Bezwiednie ścisnęli swoje dłonie aż do bólu palców. Nad miasteczkiem pojawił się błysk. Błysk niebieskiego światła, tak silny, że cały krajobraz, aż po horyzont, został objęty błękitną poświatą. Przez moment świat stał się monochromatyczny. Nic nie miało innego koloru niż odcień błękitu. Od bardzo jasnego, przechodzącego w zimną biel, aż do ciemnobłękitnych cieni. Absolutnie wszystko co widzieli oboje, włącznie ze słońcem i chmurami było niebieskie. Nienaturalne barwy całego otoczenia sprawiły reakcję organizmu taką, jak przy nagłym zagrożeniu. Ich mózgi nie potrafiły znaleźć wzorca, który pozwoliłby zrozumieć co się stało, błysk nie wydał żadnego dźwięku, był bezgłośny. Wszystko trwało nie więcej niż sekundę i zniknęło bez śladu. Znowu zachodziło różowe słońce a brzęczenie owadów rozwiało ciszę. - Fidan... coooo toooo było ??!! - Skąd mam wiedzieć? Może piorun? - Piorun? Jaki piorun? Gdzie błyskawica? Gdzie grom? Przecież jest piękna pogoda? - Jakieś zwarcie elektryczne? - Fidan, to było wszędzie, aż po horyzont. - Może jakaś bomba? Atomowa? - Bomba? Może, ale nic się dzieje. - Raczej jakieś eksperymenty... ja pierniczę, co to było? Chodźmy do domu. Może coś tam się stało? - Przecież widzisz, że nic się nie stało. Fidan ochłonął już z wrażenia i poczuł się bezpiecznej. - Kaltrina wiesz co? - Co? - To mógł być wybuch moich uczuć do ciebie? Kaltrina się uśmiechnęła i dała mu buziaka w policzek. - Jaja sobie robisz, a nie wiadomo co to było. Schodzimy na dół, trzeba to sprawdzić. - Wydaje mi się, że źródło błysku było nad szpitalem. Schodzili na dół trzymając się za ręce. Kaltrina i Fidan byli już razem. ***** Miasto w małym państwie europejskim c.d. Opowieść Eleny: Z trudem powstrzymywałam łzy. Starałam się jakoś zapanować nad emocjami. Pomyślałam, że najważniejsza jest Petia, a potem będę martwić się dalej, co zrobić ze sobą i swoim życiem. Bo to, że coś będę musiała zrobić, wydawało mi się oczywiste. Podjechałam pod szkołę, znowu odebrałam Petię i pojechałyśmy do przychodni. Inteligentna Petia, po pierwszym spojrzeniu na mnie od razu zapytała: - Mamo, co się stało? - Jedźmy do lekarza, potem wszystko ci opowiem. - Stefan? - Tak. Nie pytała o nic więcej. Wszystko rozumiała. Moje przeczucie, że moje szczęście w tym związku nie będzie trwałe, dla inteligentnej Petii było oczywistością. Potem, po czasie, opowiedziała mi, że już dawno miała swoje zdanie o ojczymie. Nie eksponowała go, bo nie chciała robić mi przykrości. Była przekonana, że coś wkrótce złego się wydarzy. Instynktownie nie przywiązywała się ani do luksusu bogatego domu, a tym bardziej do nieodpowiedzialnego i de facto infantylnego ojczyma. Petia przewidywała problemy, ale była gotowa, gotowa do dalszej drogi, do pokonywania trudności swojego życia. Jednak nie mogła przewidzieć, że ta droga przez którą przyjdzie jej iść przez następne kilkanaście miesięcy, to nie przedzieranie się przez zarośniętą przeszkodami dżunglę, której się spodziewała, ale raczej droga pionową granią na najwyższe szczyty. Nikt nie był w stanie przewidzieć tego co się wydarzy. - Jak właściwie się czujesz? - Wszystko ok, znacznie lepiej niż rano. - Jedziemy, bo lekarka dzwoniła dziwnie wystraszona. - Spokojnie, na pewno przesadza. - No nie wiem, zobaczymy. Podjechałyśmy pod przychodnię. Lekarka już na nas czekała. Była przejęta sytuacją. Powiedziała nam bez ogródek, że wyniki badania krwi są bardzo złe i świadczą o jakiejś poważnej chorobie. Podejrzewała białaczkę, wypisała skierowanie i poleciła od razu, wprost z przychodni, jechać do szpitala. - Niech od razu ustalą dokładnie co jej jest i bez zwłoki rozpoczną leczenie. Niezbędne rzeczy dowiezie jej pani później. Pojechałyśmy do szpitala. Petia w nim została. ***** Jeszcze tego samego dnia spakowałam rzeczy swoje i swojej córki i wyprowadziłam się do rodziców. Wiedziałam, że zawsze mogę liczyć na ich wsparcie. W pracy niemal od razu wszyscy wiedzieli co stało się z moim małżeńskim życiem. Barbie natychmiast wszystko rozgadała a wieści, zwłaszcza takie, w tym aktorskim środowisku roznoszą się niezwłocznie. Zresztą ukrywanie czegokolwiek nie miało sensu. Oschła i obojętna szefowa ku mojemu zdziwieniu stała się dla mnie bardzo miła i wyrozumiała. Nie dopytywała się o nic i czułam, że chciałaby mi jakoś pomóc. Wraz z innymi pracownicami charakteryzatorni tak kierowała jej pracą, że ani Barbie ani Stefan nigdy już nie trafili w “moje ręce”. Kiedyś żartowała, że nie może dopuścić do tego żebym pracowała przy ich buźkach, ponieważ na wyposażeniu pracowni jest także brzytwa. Tak naprawdę oszczędzano mi przykrości. Zresztą potrzeby Barbie po kilku tygodniach zaspakajał już inny młody aktor. Mieszkałam u rodziców a Petia ciągle się leczyła. Stwierdzono u niej lekooporną białaczkę. Trzy razy była w szpitalu i za każdym razem po poprawie, jej stan zdrowia znowu się pogarszał. Musiała przerwać szkołę. Niezbędny okazał się przeszczep szpiku. Mój się nie nadawał, próbowano szukać dawcy niespokrewnionego. I wtedy, właściwie nie wiadomo skąd, zjawił się Kristian, ojciec Petii. Tak naprawdę to niezupełnie, nie wiadomo skąd. Znaleźli go moi rodzice, znali wszystkie szczegóły przebiegu leczenia. Krystian związany był z inną kobietą, od czasu do czasu spotykał się jednak z Petią. W czasie tych spotkań był dla niej bardzo miły i przynajmniej starał się robić wrażenie, że Petia nie jest mu obojętna. Wiedziałam, że dla niej ma to znaczenie. Płacił również na nią niewielkie alimenty. Kristian nie zastanawiał się ani minuty. Był gotowy zrobić wszystko co mógł, żeby ratować własną córkę. Miał tylko pretensje, że nie poinformowaliśmy go od razu o tym, że Petia jest tak ciężko chora. Lekarze stwierdzili, że może być dawcą szpiku. Przeprowadzono zabieg. Przeszczep się udał i Petia wyszła ze szpitala. Myślałam, że wreszcie coś dobrego wydarzy się w moim życiu. Niestety po kilku tygodniach jej stan znowu się pogorszył. Wróciła tam gdzie przebywała, właściwie cały czas od kilku miesięcy, czyli do szpitala. Wezwała mnie ordynatorka na rozmowę, a właściwie na monolog: - Przeszczep jest odrzucany, podamy jej chemię, będziemy leczyć ją silnymi lekami przeciwnowotworowymi. Będziemy utrzymywać ją w jak najlepszej kondycji tak długo jak to możliwe. Jednak życie Petii jest zagrożone. Stoimy na skraju możliwości medycyny. Trzeba liczyć się z tym, że tą walkę przegramy. Świat zawirował mi przed oczami. Po policzkach znowu, jak często ostatnio, popłynęły łzy. ***** Miasto w dużym państwie Ameryki Północnej c.d. - Cześć babciu. - Ava, moja słodka, jak się cieszę. Co tam u ciebie? - Tak jakoś, jakoś leci, szkoła dom, nauka. - Powiedz dziecko, masz już jakiegoś chłopaka? - Babciu, daj spokój przecież ja jeszcze dziecko. Ava spojrzała wesoło na babcię. - Tak dziecko, dobrze mówisz, masz czas na te sprawy. - W szkole jak? - Dobrze, dobrze, daję radę. - Chodź no tu, niech cię przytulę, a czy ty Avuniu jesteś aby grzeczna? - No co ty? Babciu? Ja zawsze. - A to dobrze bo mam chyba dla ciebie prezent? - Prezent? Z jakiej okazji? - No urodzinki, przecież będziesz miała. - Przecież dopiero za pięć miesięcy. - Właśnie pięć miesięcy, dla takich babć to może być sporo czasu. Ava była drobną, szczupłą dziewczyną o dziecięcej urodzie. Wszyscy ją lubili. Rodzice byli z niej dumni bo Ava świetnie się uczyła i nie sprawiała żadnych kłopotów. Koleżanki i koledzy w szkole też ją lubili ponieważ Ava nigdy nie wywyższała się nad innymi pomimo, że z racji postępów w nauce, mogłaby to robić. Ava była zdolna, bardzo zdolna. Zwłaszcza przedmioty ścisłe i te wymagające dobrej pamięci, pochłaniane były przez tą drobną, dziecięcą głowę z nadzwyczajną łatwością. Biegłość w rozwiązywaniu trudnych zagadnień matematycznych i fizycznych nie pasowała do jej drobnej postury. W oczach Avy płonął ogień, ogień inteligencji i przenikliwości. Ava świetnie rozumiała rzeczywistość i swoją obecną i przyszłą w niej rolę. Miała zdolność przewidywania trudnych sytuacji i ich unikała. W klasie była tylko jedna uczennica która Avy nienawidziła. To była Emily. Emily nie potrafiła pogodzić się z tym, że nauka przychodziła Avie z taką łatwością. Czuła się upokorzona inteligencją Avy. Wiedziała, że nigdy nie będzie tak mądra jak ona i nigdy nie osiągnie tego co ona. Tyle, że Emily nie należało upokarzać w żaden sposób, nawet swoją inteligencją, bo to ona była od poniżania a nie od bycia poniżaną. Ava to rozumiała. Unikała kontaktów z Emily jak tylko mogła. Z wszelkich prób zaczepek potrafiła sprytnie się wywijać, tak aby nie urażać chorego ego Emily, a jednocześnie nie umniejszać swojej godności. Emily była na nią coraz bardziej wściekła i w końcu postanowiła ją upokorzyć. Upokorzyć w najgorszy z możliwych sposobów. - Babciu czego ty szukasz? - No zobacz, przeglądałam ostatnio swoje rzeczy i chciałabym ci podarować coś takiego. - Cooo tooo jest? - To bransoletka, dostałam ją bardzo dawno temu od swojej matki, ona dostała ją od swojej. Mama, twoja prababcia, mówiła mi, że ta bransoletka chroniła ją w czasach wojny. Że ma cudowną moc. W czasie wojny była sanitariuszką w Europie i wiele jej przyjaciółek wtedy zginęło, a ona przeżyła. Ava wzięła bransoletkę do ręki. Była dziwna, nigdy takiej nie widziała. To cienki złoty łańcuszek do noszenia na nadgarstku, ale z małym złotym krzyżykiem. Tak małym, że nie przeszkadzał w noszeniu go na nadgarstku ręki. - Babciu to jest śliczne, chcesz mi to podarować? - No pewnie, wiesz w tą cudowną moc to nie bardzo wierzę, zresztą jest mocno znoszona. Ja i tak nie umiałabym jej nosić, bo już dawno jest na mnie za mała. Bierz, będziesz miała na urodzinki, a ja będę miała prezent z głowy. Ava założyła bransoletkę. Pasowała idealnie, krzyżyk zsunął się na wewnętrzną część nadgarstka. - Właśnie tak ją trzeba nosić. - Chyba nigdy jej nie zdejmę, dzięki wielkie. ***** - Trzeba zrobić coś z tą suką. - Z jaką suką? O czym ty gadasz? - Z tą laleczką Avą, nienawidzę jej. - Dlaczego? Przecież nic ci nie robi? - Puszy się ciągle, nie mogę na nią patrzeć! - Emily, weź się ogarnij, to dziewczyna, chcesz ją okraść czy pobić? - Ty ją zgwałcisz, a ja nagram wszystko. Zgnoimy tą sukę, niech ma za swoje. Logan popatrzył na Emily dziwnym wzrokiem. - Chcesz, żebym ja ją gwałcił? Przecież jesteśmy razem. Nie przeszkadzałoby ci to? - Tak, tego chcę, masz to zrobić, masz to zrobić dla mnie, tego chcę. - Odbiło ci zupełnie, nikogo nie będę gwałcił, za to idzie się do więzienia, a poza tym ona jest w porządku. - Nie wiedziałam że taki cykor z ciebie, Rozczarowujesz mnie. Albo to zrobisz, albo koniec z nami. - Mogę ją nastraszyć, udawać, że chcę ją zgwałcić, ale nikogo nie będę gwałcił. Nagrasz swój filmik tak, żeby wyglądało, że była zgwałcona i ją puścimy. Na nic więcej mnie nie namówisz. Jesteś chora z nienawiści. Emily z niechęcią przystała na to. Emily wszystko zaplanowała, Loganowi miał pomóc kolega, czyli jeszcze jeden z członków jej przestępczej grupy. Emily dowiedziała się, że Ava chodzi po południu na zajęcia sportowe i wraca do domu wieczorem. Rozeznała, że w drodze do domu musi przejść kilka bocznych uliczek. Wybrała mały parking, którego nikt nie pilnował i był na uboczu. Prawie nigdy, nikogo tam nie było. Zaczaili się tam. Ava niczego się nie spodziewała. Poczuła nagle silny uścisk za ramiona i jeden z dwóch zamaskowanych, młodych mężczyzn bardzo silnie zamknął jej usta ręką. Zaskoczenie zamieniło się w paniczny strach i niemoc. Ze strachu nie była w stanie nawet się bronić. Zaciągnięto ją w zaułek i rzucono na maskę stojącego tam samochodu. Jeden z napastników trzymał ją za ręce i kneblował usta, a drugi zaczął rozpinać jej spodnie. Emily, z pończochą na twarzy włączyła telefon i stojąc z boku zaczęła filmować. Avie udało się wyrwać na chwilę jedną rękę i Logan chwycił ją z całej siły za nadgarstek. Złoty krzyżyk wbił się przy tym w ciało dziewczyny co spowodowało, że krzyknęła z bólu. Wtedy stało się coś nieprzewidywalnego i dziwnego. Emily upuściła telefon. Stała schylona z wyrazem bólu na twarzy i nie była w stanie go podnieść. Właściwie to nie była w stanie nawet się ruszyć. Napastnicy zgłupieli zaskoczeni sytuacją. W końcu puścili Avę, a ta natychmiast uciekła. Cała akcja bez filmu nie miała przecież sensu. - Emily, co ci jest? - Logan, pomóż mi, nie umiem się ruszyć, Jakby prąd poraził mi kręgosłup, strasznie boli, prawie nie czuję nóg. Posadzono Emily na pobliskim murku. Logan podniósł telefon i wyjął z niego baterie. - Jeśli ona zgłosi to na policję to nie możesz więcej korzystać z tego telefonu. W razie czego masz mówić, że ktoś ci go ukradł. Emily powoli doszła do siebie na tyle, że z pomocą swoich kompanów udało jej się dojść do domu. Na drugi dzień nie było jej w szkole. ***** - Dzień dobry panie dyrektorze. - Dzień dobry, wezwałem panią bo chciałem dowiedzieć się co z Emily? Wiem, że jest chora, ale nie ma jej już w szkole pięć tygodni. - Spotkało nas nieszczęście. Emily nie będzie na razie chodzić do szkoły. W tym roku szkolnym na pewno już nie przyjdzie. - Powie pani coś więcej na jej temat? - Przeszła wiele badań, niektóre z nich były bardzo specjalistyczne. Na początku żaden lekarz nie umiał jej zdiagnozować, dopiero jak przeprowadzono badania genetyczne to okazało się, że cierpi na rzadką chorobę genetyczną, która może ujawniać się właśnie w wieku dorastania. Ta choroba uszkadza układ nerwowy i może stopniowo prowadzić do całkowitego paraliżu, a nawet do śmierci. Nie ma na nią lekarstwa, można leczyć jedynie objawy i utrzymywać pacjentów jak najdłużej w dobrym stanie. Po kilku latach choroba zacznie jednak postępować i jeśli do tego czasu nie wymyślą jakiegoś leczenia, to Emily zostanie inwalidką. - Trzeba być dobrej myśli, przecież jest młoda i silna, na pewno da się coś poradzić. - Na domiar złego przeprowadziliśmy badania również drugiej naszej córki Lily, młodszej siostry Emily i okazuje się, że ona również jest zagrożona i najprawdopodobniej za parę lat również zachoruje. - To rzeczywiście wielkie nieszczęście. Jak Emily wróci ze szpitala do domu to proszę zadzwonić. Może uda jej się zorganizować indywidualne nauczanie. - Planujemy z mężem wyjechać za granice i szukać gdzieś na świecie specjalistycznego leczenia w prywatnej klinice. Znaleźliśmy już kilka miejsc, gdzie być może mogą pomóc naszym córkom. Emily już raczej tu nie wróci. - Rozumiem, dobrze że jesteście państwo zamożnymi ludźmi i możecie sobie na to pozwolić. - No właśnie. - No to dziękuję pani za informacje. Współczuję państwu. Matka Emily wyszła z gabinetu. Dyrektor opadł na fotel i głęboko się zamyślił. Kilka godzin temu był u niego policjant, którego trochę znał. Czasem przychodził do szkoły bo zajmował się sprawami rodzinnymi. Dyrektor wiedział już wcześniej, że Ava zgłosiła na policji próbę gwałtu, choć jej rodzice prosili aby utrzymać to w tajemnicy. Znajomy policjant poinformował go, że mają pewne podejrzenia, bo w chwili zdarzenia w okolicach incydentu logował się telefon jednej z uczennic jego szkoły. Dyrektor zaproponował mu, że podejmie próbę zgadnięcia, która to uczennica mogłaby być. Policjant z ciekawością słuchał a dyrektor od razu zgadł. Policjant na moment oniemiał ze zdziwienia. Po kilu sekundach zapytał: - Skąd to wiesz? - Po to jest się dyrektorem żeby wiedzieć. - Wiesz o niej coś więcej? - Tak, tak, wiem co nieco. - Niestety nie mamy dowodów, sprawę umorzymy, ona zeznała, że telefon jej ukradli i nic o tym nie wie, a poza tym chyba jest teraz poważnie chora. - Tak, wiem. Dyrektor zaprzestał rozmyślania i wyszedł na korytarz. Kręcił się tam jakiś uczeń. - Widziałeś może sprzątaczkę? Powinna już być. - Tak panie dyrektorze, była piętro wyżej. - Mógłbyś tam pójść i poprosić ją, żeby do mnie przyszła. Po kilku minutach przyszła starsza kobieta do której dyrektor zwracał się po imieniu: - Poświęcisz się dla mnie? - Jak władza każe to chyba nie mam wyjścia, co mam zrobić? - Skocz do sklepu, tego najbliższego, niedaleko szkoły. potrzebuję czegoś. Po kilkunastu minutach dyrektor wszedł do pokoju nauczycielskiego. Nawet nie zapukał tylko od razu wszedł i powiedział: - Wiem, że tu pijecie. W pokoju było kilkunastu nauczycieli, bo właśnie zaczęła się długa przerwa. Wszyscy byli bardzo zdziwieni. Dyrektor prawie nigdy nie wchodził do ich pokoju bez wcześniejszej zapowiedzi. Tam organizowano narady i odprawy i wtedy oczywiście był dyrektor, ale niezapowiedziany nie wchodził tam prawie nigdy. Do tego jeszcze, co za pytanie. - Szefie, to niby co mielibyśmy tu pić? Zapytała matematyczka. - Jak to co? Alkohol. - A, no tak, właśnie się tu razem upijamy, jak co dzień, w końcu co to ma za znaczenie, że prawie wszyscy przyjechaliśmy tu samochodami, o prowadzeniu lekcji nie wspomnę. Za wcześnie pan przyszedł. Na następnej przerwie zawsze uprawiamy seks grupowy. Wszyscy wybuchli śmiechem. Dyrektor zamknął drzwi od środka co jeszcze bardziej wszystkich zdziwiło. - No może akurat teraz wyjątkowo nie pijecie, ale na pewno pijecie tu, jak ktoś ma urodziny. - Hmm? Może to i prawda, ale przecież pan pije wtedy z nami. - Ja się nie liczę, bo jestem wtedy przez was zmobbingowany i nie mam innego wyjścia. Ale koniec gadania, chcę widzieć tu, na tym biurku, natychmiast wasze kieliszki, te większe do wina, wiem że gdzieś tam macie je pochowane. Podejrzliwość ustępowała miejsce rozbawieniu i na biurku zaczęły pojawiać się kieliszki lub szklanki. - Jeszcze jeden dla mnie, i mało mnie interesują wasze samochody, to wasz problem. Dyrektor spod marynarki wyciągnął butelkę szampana. ................. Dotyk Amani, Tajemnica Pluszowego Misia, Spisek Duchów ......... www. Ebookowo.pl1 punkt
-
Pracowite pszczółki, tylko z najlepszych wnętrz wciągały nektar. Dzisiaj, zawsze, jutro! Resztę omijały szerokim łukiem. Dla pana sadownika, miłośnika soku cytrynowego, ów słodki produkt był znakomity. Większość podzielała ową opinię, co do smaku i wartości odżywczych, owianych nieskazitelnym aromatem. Dzień w dzień, zapraszano zdominowanych, na coroczny zlot zauroczonych. Lepkie ślady achów i ochów, zdobiły wniebowzięte usta, przyklejonym uwielbieniem. Ślimaczek kolejny już raz, nie pobiegł na poczęstunek. Nie ze względu na wrodzone predyspozycje. Konsumował najzwyklejszy serek, cuchnąco dojrzewający. Od pamiętnego dnia, kiedy to zwymiotował kwaśny na umór miod, a domek pokryły skwierczące bąbelki, jakoś tak nie miał apetytu, na zachwalany specyfik.1 punkt
-
1 punkt
-
Tym razem podróż przez czas i przestrzeń, chociaż i tak niezwykłe szybka, trwała długo. Przynajmniej w odczuciu podróżników. Z ulgą więc powitali chwilę, gdy poczuli ciepło słońca i lekki wiatr. Zamiast zimna, które docierało do nich pomimo energetycznej osłony, wewnątrz której podróżowali. Ten z legionistów, z którego myślenia żartowano, otworzył oczy, zanim dotknął stopami gruntu. - Fajnie jest móc latać - uśmiechnął się sam do siebie. - Ale wrażenie! Pomyśleć tylko, że ptaki mogą tak na codzień - pomyślał kolejną myśl. - Swobodnie, kiedy i w którą stronę chcą. Daleko albo blisko. Wolne, bez obowiązków i bez narażania vitae, życia. W każdym razie nie tak, jak ja muszę: słuchać rozkazów i drwin, nosić to całe żelastwo i ryzykować życie w bitwach. Ech, one to mają życie... - zdążył jeszcze westchnąć, nim stanął na gorącym piasku nieco od linii, do której docierały drobniutkie fale. - Wydaje ci się, że mają tak łatwo? - zapytał go Jezus, stanąwszy tuż obok. - Żyją o wiele bezpieczniej, to prawda. I same rządzą swoim losem, nikt im nie rozkazuje. Ale "bezpieczniej" nie oznacza, że nic im nie zagraża. Że zdolność i umiejętność latania zapewnia całkowite bezpieczeństwo. Przecież większe ptaki polują na mniejsze. A na większe - ludzie tacy, jak ty. I to nie dla chęci przeżycia, a dla rozrywki, zwanej polowaniem. Albo dla ozdób, jak bransoleta z sokolich pazurów. Sam wiesz coś o tym. Prawda? - Jezus czytelnym gestem wskazał ozdobę na lewym nadgarstku legionisty. Ten zawstydził się i zarumienił. - Domine, Panie... - zaczął wyjaśniać. - Ego... - Zrobiłeś już, co zrobiłeś - Wszechwiedzący kontynuował tok jego myśli. - Stało się. Dusze zabitych przez ciebie wybaczyły ci. Zresztą każde wydarzenie dzieje się w jakimś celu. Wszystkie są powiązane zależnościami. Co się wydarzyło, nie odstanie się. Ale wszystko jest wieloznaczne. Nigdy tylko dwustronne: albo dobre, albo złe. I wszystko w ostatecznej perspektywie prowadzi do światła. - Domine... - powtórzył żołnierz, nadal chcąc się wytłumaczyć. I dodać, że nie rozumie. - Wiem, że teraz nie pojmujesz - odrzekł mu Czytający Myśli. - Kiedyś zrozumiesz. Na pewno.* - A kiedy to będzie? - legionista podążył pytaniem za ostatnimi słowami Jezusa. - Jeszcze decem Incarnationes, dziesięć wcieleń przed tobą na tej planecie i staniesz się na tyle doświadczoną duszą, by móc przejść w inny wymiar. Do innego, bardziej duchowego świata. Ale czy tak będzie na pewno, zależy od ciebie. Od twoich myśli i decyzji, które podejmiesz. Zawsze w ruchu jest przyszłość*, jak to powiedział w odległym świecie pewien mędrzec i wojownik w jednej osobie. Twoja droga może więc potrwać nieco dłużej. Lub krócej. - No dobrze - Przewodnik Po Czasach i Przestrzeniach zwrócił się teraz jednocześnie do wszystkich trzech żołnierzy. - Poznacie zaraz ludzi, którzy będą was długo zadziwiać. Tym, co osiągnęli. Tym, co wymyślili i zbudowali. Poznacie też ich towarzyszy. Tyle wstępu, bo już tu do was idą. - Jak to, Panie? - zdziwił się dziesiętnik. - Skąd wiedzą?... - zaczął odruchowe pytanie. - Jak to, skąd? - Jezus użył słów pytającego, odpowiadając. Pomyśl, żołnierzu. Poszukaj w umyśle, a znajdziesz odpowiedź. - A gdzie dokładnie jesteśmy? - zapytał jego brat. - l który to rok? - Za kilka chwil dowiecie się tego wszystkiego - odpowiedział Jezus. - Ludzie, którzy też są was ciekawi, odpowiedzą na wasze pytania. Znają linguam vostram, wasz język, doskonale. Porozumiecie się zatem sine problemo, bez kłopotu. Zresztą na wszelki wypadek uczyniłem mały cud, tak to nazwijmy - Jezus przymknął prawe oko, uśmiechając się. - Kapitanie, profesorze - Aranżator Wszechświata zwrócił się ku pierwszym nadchodzącym. - To wasi goście z Imperium Romanum, Imperium Rzymskiego, jak wiecie. - Tu wymienił ich imiona. - A to wasi gospodarze - obrócił się do legionistów. - Kapitan Nemo i profesor Piotr Aronnax***. Cdn. Voorhout, 29.03.2022 __________ * Te dwa zdania wypowiedział Mistrz Jedi Qui Gon Jin do małego Anakina Skywalkera w "Mrocznym Widmie", pierwszym epizodzie "Gwiezdnych Wojen". ** Przytoczone zdanie to słowa Mistrza Yody do Luke'a Skywalkera w "Imperium kontratakuje", epizodzie piątym "Star Wars". *** Wprowadzone osoby to bohaterowie "20000 mil podmorskiej żeglugi" Juliusza Verne'a.1 punkt
-
- Pewnie, że mi się spodobało - przyznał żołnierz. - Trudno je zestawić... porównać z czymś, co znam. Co poznałem do tej pory. I... - legionista starał się wypowiadać jak najładniej, w każdym razie w swoim rozumieniu. - l zapewne długo nie poznam. - A to się wkrótce okaże - uśmiechnął się Jezus - bo teraz przyszedł czas na spełnienie Twojego marzenia. Twoi towarzysze już swoje zobaczyli. Jesteś pewien, że chcesz zobaczyć to, co widzę, że chciałbyś? - Aa... - brat dowódcy zawahał się odruchowo - właściwie tak. Podziwiać... technologię... to jedno. Ale... jeszcze bardziej warto poznać kogoś, kto ją wymyśla. Kogoś, kto ma... pomysł. Sic, tak, to odpowiednie słowo. Kto potem tworzy... hm, projekt. A potem go urzeczywistnia. - Czyli chcesz zobaczyć inquisitorem, wynalazcę przy pracy - orzekł Pomysłodawca Wszystkiego. - A kiedy to miałoby być: przeszłość czy przyszłość? - Celowo użył czasowych ogólników, a nie wyrazu "epoka" wiedząc, że określenie tejże nastręczyłoby pytanemu wiadomych trudności. Z wiadomych causis, powodów. Żołnierz tym razem był pewien. - Oglądając naszych bogów zaglądamy właściwie do przeszłości. Bo, jak zrozumiałem, są oni w różnych miejscach naszej planety już od długiego czasu. Tego... astronavis - złożył z dwóch słów poprawne określenie - też na pewno nie zbudowali wczoraj. Ergo... - Zbudowali go dobre kilka twoich saecula, wieków temu - Jezus dokończył myśl wiedząc, że legionista jeszcze się zastanawia. - Nawet więcej niż kilka. Prawie mille annos, tysiąc lat. Długo, prawda? - Prawda - potwierdził żołnierz. - Nie wyobrażam sobie, jak można vivere, żyć tak długo. - Teraz widzisz i wiesz, że można - Wieczny uczynił stosowny ruch dłońmi, uśmiechając się przy tym. - To znów kwestia technologii, która przedłuża trwanie i żywotność ich ciał praktycznie w nieskończoność. - Zawrócił myśli legionisty do decyzji, w którą stronę czasu mają się udać. - Przyszłość, tak? - Tak - zapytany ucieszył się i tym, że przerwano mu ciąg wahań i tym, że spełni marzenie, poznając kogoś naprawdę interesującego. - Zatem będzie to wiek dziewiętnasty tu, na Ziemi. W tym wymiarze. Poznasz kogoś z innego kontynentu. Z kraju, który w tej linii czasowej jeszcze nie powstał. - Wiek dziewiętnasty? - brat dowódcy był pod coraz większym wrażeniem. - Zaczął liczyć stulecia, początkowo na palcach, potem w pamięci. - To prawie tysiąc osiemset lat w przyszłość! Jak to możliwe?? - wyrzucił z siebie pytanie, nie mogąc ochłonąć. - Długo by ci wyjaśniać, jak to możliwe - zaśmiał się Władca Czasu. - Ale dla mnie wszystko jest możliwe. Po prostu szykuj się na efekt. Przywołaj towarzyszy i przyprowadź konie - polecił wciąż nie mogącemu wyjść ze zdumienia Rzymianinowi. - Podróżujemy teraz do dziewiętnastego wieku - wyjaśnił dwu pozostałym legionistom, gdy podeszli. - Ale bądź spokojny, pozostaniemy na tej planecie - dodał ze względu na dowódcę, którego przeraziła myśl o znalezieniu się na innej. Chociaż i jemu nie brakowało przecież ani odwagi, ani wyobraźni. - Jesteście gotowi? - zadał retoryczne pytanie Władca Przestrzeni, wiedząc, że są gotowi. - Uczynił skomplikowany gest dłońmi, dla żołnierskiego wrażenia, aby wyglądało magicznie. Chociaż sam był Magią i nie potrzebował żadnych gestów ani duchowego skupienia, by ją przyzwać. - W drogę zatem! Cdn. Voorhout, 21 marca 20221 punkt
-
Brat dziesiętnika, wciąż z dłonią Obecnego Zarazem Tu I Wszędzie na ramieniu, powoli rozsuwał ręce. Słowa WszechBoga jawiły mu się w umyśle barwami i spokojem. Zielenią, błękitem, złotem. Uśmiechał się. - Tu znajduje się Roma, Rzym - pokazał, gdy świetlista mapa pojawiła się przed nim, jak poprzednio przed Jezusem. - Tutaj wschodnia granica naszego imperium - wiedziony duchowym poleceniem przesunął palec w prawo. I tutaj już in Asia nos sumus, jesteśmy w Azji. A tu, patrzcie - pokazał jeszcze dalej ku wschodowi - sunt, są Chiny. To cały ten obszar - zakreślił nieregularny owal aż do linii brzegowej. - Dalej jest mare, morze, które geografowie nazwą później japońskim. Od tych wysp - położył na chwilę palec wskazujący na ich południowym krańcu. Po czym, widząc w umyśle następne słowa, przesunął go na północ, w górę mapy. - Kończą się tutaj, jak widzicie. Jak widzimy - poprawił się szybko sam z siebie, wywołując uśmiech na twarzy ich Wiecznego Towarzysza. - l tutaj - nakreślił linię wokół przed chwilą wskazanych wysp - mieszkają Japończycy. A tu Chińczycy - przemieścił palec z powrotem na zachód. - Gdybyście ich zobaczyli, uznalibyście że wyglądają dziwnie. Właśnie ze względu na kolor skóry i kształt oczu - żołnierz kontynuował opowieść słowami Jezusa, podczas gdy mapa falowała powoli w powietrzu przed stojącymi w półkręgu legionistami. - l to jest powód, dla którego wydawało się wam, że noszą maski. - Ten pierwszy - Znający Myśli rozpoczął wyjaśnianie wiedząc, że za chwilę brat dowódcy o to zapyta - nazywany jest przez Japończyków Hachiman. Według eorum religio, ich religii, jest on tym samym, co wasz Mars - belli deo, bogiem wojny. Nosi strój, którego na jego planecie używali wojownicy. Miecze zaś, które też wydały wam się dziwne, też pochodzą z jego świata. Dlatego miejscowi wojownicy, w ich języku "samurai", będą nosić dokładnie takie stroje i używać takich mieczy. - Tego długiego do walki - Wszechwiedzący kontynuował wyjaśnienia umysłem i ustami żołnierza - krótkiego zaś do rytualnego samobójstwa i pozbawiania głów zabitych wrogów. Jak więc widzicie, co lud, to inne zwyczaje. Także te wojenne. - Panie, a tych ośmiu idących za tym... Ha... zawstydził się trzeci z legionistów, nie mogąc powtórzyć nietypowego dla wszystkich Rzymian wyrazu. - Hach... - dziwne verbum, doprawdy. O, habeo, mam! - ucieszył się, popróbowawszy w myślach. - Hachimanem! - wypowiedział głośniej. - Tych ośmiu - żołnierz pośpieszył przekazać odpowiedź Jezusa - pochodzi z siostrzanej planety Hachimana. Dlatego są do niego fizycznie podobni, chociaż ich języki różnią się od siebie. W odróżnieniu od Hachimana wylądowali oni i osiedli w Chinach - tu ponownie zakreślił linię wokół ich obszaru. - Zajęli się i poświęcili temu samemu, za co wy oddajecie cześć Minervae vostra, waszej Minerwie - nauką, wiedzą i mądrością. I tym razem Jezus odczekał kilka dłuższych chwil, aby Jego współpodróżnicy przez czas i przestrzeń mogli jeszcze w ciszy pooglądać mapę. Po czym zdjął dłoń z ramienia żołnierza. Unoszący się w powietrzu psychogram* zastygł nieruchomo. Po czym przestał migotać, a zaczął stopniowo tracić kolory. Z minuty na minutę coraz wyraźniej. - Dzięki Ci bardzo - Jezus zwrócił się do żołnierza, kolejny raz zaskakując ich wszystkich bezpośredniością. - Podobało ci się? Cdn. Voorhout, 19 marca 2022 ______ * Ponieważ pojęcie "hologram" jako techniczne jest tu nie całkiem odpowiednie, zamieniłem jego pierwszą część na "psycho".1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00
-
Ostatnio dodane
-
Wiersze znanych
-
Najpopularniejsze utwory
-
Najpopularniejsze zbiory
-
Inne