Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 20.02.2022 w Odpowiedzi

  1. kiedyś pisanie wierszy będzie zabronione będą donosić na poetów wsadzać do więzienia im lepszy i celniejszy tekst-tym mniejsza cela niech nie chodzi-niech stoi-może się pozbiera może dojdzie do siebie-nie będzie pisał po co mu to pisanie skoro mało kto czyta łatwo jest przegapić dobry wiersz i życie trudniej przeżyć życie w miarę przyzwoicie jeśli miałbym wybierać-pisać czy nie pisać wybrałbym pisanie-nie lubię bzdur czytać
    8 punktów
  2. Przeglądam mój bardzo stary zeszyt z bardzo starymi wierszami :))) Oto jeden z nich: Wieść taką wiatr niesie: Chodzą Lesie po lesie. Lesio pierwszy jest mały, bo ledwie wyrosły. To gna za motylkiem, to włazi na sosny lub rudą wiewiórkę śledzi, co po pniu pnie się. Ten drugi, już starszy, Lesi szuka w lesie, bo dla Lesia bez Lesi okropne jest życie, więc co dzień tak myśli, gdy wstaje o świcie, że jest gdzieś w lesie Lesia, co tęskni za Lesiem. Ten ostatni jest mądry, lecz niezbyt rozumny. Niepewnie się trzyma sękatego patyka, idzie na oślep, o źdźbła traw się potyka, nieustannie szuka w lesie gwoździa do trumny.
    6 punktów
  3. wannabe mógłbym wyssać filozofię z dupy amazońskiej żaby. wieszak w kapeluszu i płaszczu nazywać poetą. przeliczać liczbę życzliwych liczbą polubień w sieci. przyjąć, że religia powstała w efekcie Istnienia stworzyciela nie strachu przed nieistnieniem po śmierci. przejechać pół świata, by zdeptać dach świata, sycąc się poczuciem podboju, kochać miraże, mieć znów siedemnaście lat, gdybym tylko potrafił kłamać samemu sobie.
    4 punkty
  4. Nie licząc wędki, wędkarz z Rytra zabrał przynętę i pół litra. Powiódł w lebiodę dwie nimfy młode; trocie nie brały, złapał trypra.
    4 punkty
  5. Dorobkiewiczówna lubiła malować innym kolorowe życie. Pod tęczą na końcu, której chowała drogocenny klejnot. Powiadają z dawna mity ustami jej szeptane, iż ów skarb nocą otwiera, rozkładając miękkie mchy między rosłymi pniami. Wojowników wielu było, żeńskich, męskich i nijakich. Strawiła ich chełpliwie koronując siebie samą. Królowa niemych wrzasków, tak o niej dziś stare pnie mawiają. Dosiadała szalonym galopem bez siodła, przecierając skórę, przekrwione członki ich własnej ułudy. Żal mi tych pięknych, młodych, rojnych. Pegazów nie ma. Prawdziwej, odwzajemnionej realnej, uskrzydlonej, prawie też. Królowo, uwiodłaś na skazanie. Podbiłaś królestwa wielu, upadniesz pod najcięższą batutą, największych myśli. Nieprawdą jesteś. autor wiersza: a-b autor zdjęcia:pexels-alexander-krivitskiy-7616114 https://atypowab.blogspot.com/ kobieta fatalna – związek frazeologiczny oznaczający kobietę przynoszącą mężczyźnie porażkę i zgubę
    3 punkty
  6. Ana ukryła list z armii izba za mało żeby wytrzymać ich dwoje Oleh chcesz umrzeć w lesie będzie okazja wypić z kolegami z niskiej gałęzi patrzę co noc zaplatam związany rzemieniem ukraiński warkocz w prostej modlitwie nie puść w ruch tej wojny płyną Dnieprem Waregowie Hroerikr* ciągnie straż pod prąd od czarownic Saamów po lechickie plemiona świat na nowo zaczął może wojna potrzebna zagęści krew bo aktorki coraz ładniejsze nic nie potrafią na Kremlu karzeł skrzesał iskry byle zapalnik i brat mierzy do brata nie dość już głodu czarnej marchwi nowa granica cierpienia Hroerikr - staronord. Ruryk, legendarny założyciel państwa ruskiego.
    3 punkty
  7. Niektóre zwierzęta i niektórzy ludzie Zdarza się oglądam na You Tube filmy widzę ludzi, bawią się z oswojonymi tygrysami jakby to były pluszowe maskotki a i tygrysy bawią się z ludźmi jakby to były pluszowe maskotki widzę ludzi, wkładają głowę prosto do paszczy niedźwiedzia jakby to była papierowa torba od McDonald's drapią za uszami psa o wiernym i oddanym spojrzeniu całują śmieszne pyski śmiesznych, małych małpek głaszczą małe i puszyste chomiki. wracam do domu w środku nocy ulice miasta w pulsujących, pomarańczowych światłach kroplach deszczu, pojedynczo przemykające samochody potęgują wrażenie pustki. tak sobie myślę niektóre zwierzęta jak niektórzy ludzie w ogóle nie są kochane i przytulane nie spełniają warunków nie mają miękkiego puszystego futra nie są dostatecznie duże i groźne z wyglądu albo dostatecznie małe i niegroźne nie mają wyjątkowo ładnego albo wyjątkowo brzydkiego pyska oddanego spojrzenia odstających uszu. nie mają w sobie nic podręcznego stworzonego do miłości, kochania przytulenia; do samotności. Łódź, 18. 02. 2022.
    3 punkty
  8. miliardy miast na miliardach planet jarzą się jak złota mrugawica tłusta langusta wpadła mi w usta pachnie czeremcha i ciecierzyca terraformowanie Marsa to czasem cierpienie trzech birbantów pije piwo a na dębie dwa lenie i gołębie gruchają a jeden nie grucha bo to był wiewiórek gajowy Marucha rozwiązuje logarytmy i całki Mars. Jowisz. Saturn. jestem nie z tej bajki... Atest. Aproksymacja. Apogeum!
    3 punkty
  9. nie moi drodzy tak nie można świat nie może bać sie miłości tak moi drodzy wstyd mi że ktoś inny boi sie kochania nie moi mili nie można pozwolić by świat fajnych chwil się bał przecież miłośc to galaktyczny skarb nawet gwiazdy się kochają
    2 punkty
  10. Mówili, że przejść nie da się. Przeszła. Uśmiech powrócił, jeszcze bardziej odwzajemniał. Miała ciężko, karmiła suchym chlebem, łzami spojrzenia wygłodniałe. W albumie kolorowe papierki po cukierkach. Święte obrazy na ścianie. Po nich cienie, a do nich, jeszcze kilka kroków. Choć trudno, po schodach targać torby, trzyma wytrwale w garści powietrze. Wymyślając zakończenie boi się, czy jej kot śpiący na parapecie zamruczy pod dłonią, kiedy ona odjedzie w trumnie.
    2 punkty
  11. Żeby komuś o sobie przypomnieć Musiałby ten ktoś zapomnieć A co? Jak ktoś nie zapomina A co? Jak mu w głowie ta dziewczyna Cóż z tego, że daleko Między górą, a rzeką Albo nad jakimś morzem Być może W głowie zadra, w sercu rana Dzień czy noc i do śniadania Nieustanny obraz widzę Okiem wyobraźni wstydzę Wciąż jest piękna I ta buzia uśmiechnięta Okiem bada Wzrok się skrada Się spotyka już w pół drogi Tylko swojej przejść nie mogę Aż drżą ręce Wciąż chcą więcej Spotykania, dotykania I tych słówek poganiania Siedzi zadra w mej pamięci Siedzi i się kręci Trudno komuś o sobie przypomnieć Jak ktoś nie stara się zapomnieć
    2 punkty
  12. nie potrafię jak inni myśleć szybko i zwięźle pomimo badawczej precyzji nie trafiam myślą w sedno odwracam sens prostych wyrażeń i nie pojmuję dlaczego najprostsze rozwiązania są właściwe miewam pozbawione impulsów zaćmienia w sytuacjach na wskroś logicznych nie jestem w żaden sposób wybitna nie wiem nawet czy moje IQ mieści się w normalnym rozkładzie wierzę tylko że może gdzieś poza ciałem poczeka na mnie boska mądrość która nie odrzuci moich ułomności i wchłonie mnie w siebie ofiarowując oświecenie
    2 punkty
  13. Dziobała sikorka ziarenka w karmniku i właśnie zachciało jej się bardzo siku ale tu niestety nie ma toalety więc musi to zrobić na starym nocniku
    2 punkty
  14. niech sobie ludzie piszą co chcą, ich sprawa.
    2 punkty
  15. Prolog –– Przecież wiecie, że nie lubię dużo mówić. –– Tak. Wiemy. Często to powtarzasz. * Czesio Klunker był człowiekiem wielce poukładanym w czesiowym odczuciu, pomimo, że jedno sznurowadło w bucie miał zwyczajowo rozwiązane. Nigdy nie zdradził, czy celowo, czy tak po prostu. Wielu z nas przypuszczało, że ma to jakieś ukryte znaczenie socjologiczne, ale że był jaki był, zagadka ugrzęzła w sferze spekulacji i już taką pozostała. Wspomniane: „Przecież wiecie, że nie lubię dużo mówić” wypowiedział w całości, tylko na początku działalności charytatywnej. Później owszem powtarzał, lecz używał skrótu „Nie” Skąd nagle do nas zawitał, pozostaje do końca w poświacie tajemnicy. Co prawda stara Papilotowa trzyma w zielonej komodzie, bibliotekę miejską i przysięgała, że w jednej z ksiąg jest napisane, że nawiedzi nas człowiek z niezawiązanym butem i nagle wszystko pójdzie ku lepszemu, lecz gdy wielu z nas chciało przeczytać owe proroctwo, to tłumaczyła, że wolumin gdzieś się zapodział, ale jak tylko znajdzie, to udowodni. Tradycyjnie wspomniany sznurek, zawsze wystawał spod przydługich, pomarszczonych nogawek, szorując końcem po ziemi lub po czym akurat Czesio szedł. Dziwne, lecz nigdy się nie potknął, przydeptując drugim butem, wystawkę z pierwszego. Kiedyś – tylko raz – naszło go na dłuższy monolog filozoficzny i wytłumaczył, że zawsze idzie na jednej nodze, żeby nie męczyć dwóch naraz, gdyż nigdy obydwie równocześnie nie dotykają podłoża. Tak po prawdzie, niewiele nas obchodziło na wielu idzie, lecz ochoczo żeśmy przytaknęli na tego typu, czesiowe rozważania rzeczonej kwestii, tym bardziej, iż było to najdłuższe zdanie, jakie wypowiedział w czasie swojej kadencji, więc też po trochu ze zdziwienia. Poza tym mieliśmy w tym ukryty cel. Zresztą Czesia, trudno było nie lubić. Miał co prawda lekkiego zeza i nigdy nie było wiadomo, gdzie konkretnie okiem rzuca, czy w mówiącego, czy gdzieś w dowolnym kierunku… o właśnie, mówiącego. Przypadkowo doszedłem do meritum sprawy. Umiał wysłuchiwać ludzi, jak żaden inny człowiek. Komukolwiek potoku słów nie przerywał dłuższym wtrąceniem, co nie było dla nas zjawiskiem zaskakującym. Nigdy żeśmy się nie dowiedzieli, czemu. Czy dlatego, że miał za wiele do powiedzenia, czy przeciwnie, za mało, lub wcale, a może z wrodzonego szacunku, dla adwersarza. Ta jego miłosierna cierpliwość, zawsze nas podnosiła na duchu, gdyż mogliśmy się chociaż przed kim wygadać. Przykład działalności dobroczynnej, Czesia Klunkra. –– Czesio, tak tobie powiem, że krowa mi padła. Stała i nagle bum. Leży nieżywa. Cholernie przykro z tego powodu. –– O! –– Na dodatek cielak też padł, bo krowa padła na cielaka. Normalnie, mówię ci. Zgroza. Chyba Pan Bóg mnie pokarał. –– Hmm. –– Na domiar złego, koza też padła, bo to wszystko padło na nią. –– Ech. –– Ale żona nie padła. Stała na obrzeżu katastrofy. Ma tylko zgniecioną stopę. Miała więcej szczęścia niż rozumu. –– Ach tak. –– Czesio! Dzięki! Widzę, że mi współczujesz, a tym samym podniosłeś na duchu, skoro aż tak się dla mnie rozgadałeś, dwoma wyrazami. –– No. Wiele by można takich dobrych uczynków konwersacyjnych wymienić, dających wiarę we własne siły do przezwyciężania przeciwności, ale wszystkie mają jedną wspólną cechę, której łatwo się domyślić, więc poprzestanę na tym, że kiedyś Czesio Klunker nagle zmarł, w przerwie między: hmm, a ech. Mówiący miał wtedy pecha. Odszedł niepokrzepiony, przed końcem… rozmowy. Zaiste z tej to przyczyny, w czasie pochówku, miał miejsce pewien niestosowny proceder słowno – przeciwny. Otóż w czasie wypowiedzenia kwestii: „niech spoczywa w pokoju” ktoś ze zgromadzonych, nieznośnie krzyknął: „byle nie w moim”, aż się echo poobijało o głowy i różne inne członki żałobników. Jakiś czas wcześniej, też doszło do bulwersującego wydarzenia, mającego w sobie pewne symptomy profanacji zwłok, a było ono związane ze związanymi sznurowadłami u węzgłowia trumny. Widocznie ktoś nie obeznany z tradycją, włożył zmarłego w zasznurowanej parze. Przecież Czesio nie mógł być schowany w wieczny spoczynek, bez uwzględnienia drugiej, jakże istotnej cechy jestestwa. W ten sposób została by nadwyrężona tożsamość zmarłego. Nie pamiętaliśmy jednak, który but miał zwyczajowo rozwiązany. Zatem nastąpiło sprawne losowanie. A gdy zjeżdżał do czeluści grobu, to wszyscy, co byli po temu obuci, rozwiązali i tak z szacunkiem stali, aż do pierwszego rzutu ziemi, łopatą. Na grobie Czesiowym daliśmy nieco ironiczny wierszyk, gdyż doszliśmy do wniosku, że zapewne sam zainteresowany, by się nie pogniewał. Nie stoi w nim, że będziemy tęsknić, gdyż jest to oczywistą oczywistością. Może by nawet sam adresat skwitował nasze dzieło, aż dwuwyrazowym komentarzem: „no tak.’’ Czesio zamilkłeś na dobre. To do Ciebie zupełnie niepodobne.
    2 punkty
  16. Kiedyś tak się pisało ?. Aż trudno uwierzyć. Co nie? Był też taki czas, że nawet z toaletowym papierem był problem, ale wtedy gazety miały większą poczytność ???. Kolejki do kiosków Ruchu ustawiały się od samego rana. Z takiej gazety można było zrobić kapelusz na głowę, stateczek, samolocik, ale można również w nią było zapakować kanapki na drugie śniadanie lub wykorzystać ją jako papier toaletowy właśnie. Przy okazji tego ostatniego, z reguły dochodziło również do kolejnego jej czytania. Najpopularniejsze tytuły, to Trybuna Ludu i Głos Robotniczy. Było kilka innych, które spotykał podobny los. Spośród wtedy dostępnych, tylko Kraj Rad nie nadawał się do powyższego celu, ponieważ był wydawany na wysokiej jakości papierze kredowym, który był sztywny i śliski, więc sam rozumiesz... ? Pozdrawiam ? Dziękuję. Właśnie mi przypomniałaś, że w tamtym czasie pisałem również dziennik. Obawiam się, że chyba zaginął... Serdeczności ?
    2 punkty
  17. @Sylwester_Lasota Fotografia z rękopisem Twojego wiersza przypomniała mi czasy w Polsce, gdy będąc nastolatkiem, zamiast uganiać się za krasawicami zabawiałem się w redaktora miesięcznika (mojego, 1 egzemplarz na miesiąc - MŁODA POEZJA) tylko do domowego użytku (tutaj uśmiecham się), ale była to fajna zabawa jak dla mnie. Niestety, nie mogę znaleźć tych kilkunastu egzemplarzy (tak, bawiłem się w redaktora przez parę lat). Posiadam kilka tomików (również 1 egzemplarz na tomik), których "wydałem" 11 i takowe dalej są w moim posiadaniu oraz dwa tomiki prozy (krótkie opowiadanka.) Wszystkie datują się od roku 1977 do 1985.
    2 punkty
  18. Wzrok męczy podróż - pobocza stepu, wilgoć sawanny Droga pokręcona prostotą, zdystansowane przybliżenia... - czekaj, wezmę tylko lunetę! Apatia pobudzona do tego stopnia, że nie chce się zrobić przewrotu ani w tył, ani w bok, ani w poprzek... Obawy zadeptują własne buty, otwieram na oścież okna, by wpuścić trochę zimy, szczyptę mrozu do tego targu staroci, na którym handluję sobą Choć kupców nie ma, to całkiem nieźle sobie radzę: pakuję się w walizki i kartonowe pudła Owijam - w noworoczne girlandy i satynowe wnyki Omijam wszystko to, co nie jest zachwyceniem się, załamaniem światła w kolorze twoich oczu Nikt nie przychodzi mi na myśl, kiedy myślę ... o sobie. Kiedy zmieniam zdanie, wiem, że jestem ... na nic. Rozłączyłeś się już? I tak nie dzwoniłam do ciebie. Śpij! Sen przyniesie imbir i porto. Świat dopowie "kocham" i przyniesie cynamonowe ciasteczka z przepowiednią w środku Jedyne, co możesz mi przywieźć z Chin, to ten słynny mur! Potrzebny mi dokładnie takie parawan, kiedy niebieskie ciało przyodziewam w międzygalaktyczne fatałaszki ... Tak, tak, kupię ci i ciabattę i dobry seks i kolorowy magazyn. Broni. Tylko najpierw muszę cię zastrzelić...
    1 punkt
  19. A BABA MA, TO - KAREL - BUDŹ DUBLERA. KOTA MA BABA. I NA TO KAREL; BUDŹ DUBLERA. - - - KOT ANI? NO, MI - KOCIEJU - DUBELT W TLE BUDUJE. I CO - KIM ON?
    1 punkt
  20. Wędkarka młoda ze wsi Kłoda patrzyła sobie jak wokół woda faluje, chlusta na brwi i usta rzeźby w fontannie co była goła
    1 punkt
  21. @Klip Zaś stary wędkarz z Rabki chciał złowić młode dzierlatki wędkę zarzucił lecz się zasmucił bo złowił, ale stulatki
    1 punkt
  22. @Sylwester_Lasota Pomyślałam o Rurkach, przybyszach ze Skandynawii i o tym, że Ruś Kijowska jest kolebką bratnich narodów. A reszta to życie, zmroziła mnie wiadomość, że żona mojego znajomego ukryła jego powołanie do wojska i zaplatam warkocz, bo przeraża mnie dźwięk nisko przelatujących samolotów... Dziękuję ? za odwiedziny...
    1 punkt
  23. Dokładnie to chciałem napisać :))), dodając jedynie, że nie zawsze liczy się tylko ta, dla której zawsze 2+2=4. Co do testów, to wydaje mi się,że można się ich wyuczyć i przechodząc je kolejny raz zwyczajnie oszukać. W ten sposób osoby, które przechodziły takie testy wielokrotnie, lub zostały do nich odpowiednio przygotowane, będą miały wyższy wynik od osób nie przygotowanych, mających pierwszy raz z nimi do czynienia. Ale jak trafnie zauważasz, to wszystko staje się niczym w obliczu Transcendencji. Bardzo dobry tekst, na wysokim poziomie intelektualnym :) Pozdrawiam.
    1 punkt
  24. @OloBolozebranych prosi się o zachowanie spokoju, sprawa w toku ;-)
    1 punkt
  25. Może dlatego nie brakuje mi tematów:). Dzięki za wpis.
    1 punkt
  26. Fortece oblega czas.
    1 punkt
  27. @Czarek Płatak Nie , to taki Wenus z Botticellego ;-) miał być , mała prowokacja @Czarek Płatak Aaaaa dzięki ;-)
    1 punkt
  28. @Sylwester_Lasota Zaiste, trudno uwierzyć. Kto wie, mam piękny zeszyt w domu... Pozdrawiam ?
    1 punkt
  29. I Nazywam się Maksym Kriwonienko. Mam 35 lat i służę w tajnej jednostce wojskowej. Dokonujemy dekontaminacji terenów po testach jądrowych. Przekopujemy łopatami cały ten napromieniowany chłam, zdzierając wierzchnią, najbardziej skażoną, zeskorupiałą warstwę. Jej nieopatrzne dotknięcie gołą ręką ― grozi niechybną śmiercią. Wielu chłopaków już umarło, po tym, jak ponapychali sobie kieszenie odłupanymi, zielonkawymi kawałkami trynitytu, chcąc podarować je potem swoim kobietom. Nie zdążyli. Nie przypuszczali, że miały w sobie aż tak bardzo śmiertelną dawkę plutonu. Wydaje się, że ma to związek z próbą zacierania śladów dokonanego dopiero, co ― okrutnego przestępstwa. Mieszkam z żoną Marią, i naszą pięcioletnią córeczką Iriną, w polarnej mieścinie Biełuszja Guba, w obwodzie archangielskim na Nowej Ziemi, pomiędzy morzami: Barentsa i Karskim. Dodam, że wschodni brzeg tego arktycznego archipelagu wytycza umowną granicę Europy i Azji, rozciągniętą przez całą długość masywu Uralskiego, natomiast archipelag jest jego górzystym przedłużeniem. Oprócz pobliskiego, wojskowego lotniska Rogaczewo, z kilkunastoosobową obsługą oraz niewielkiej, rdzennej populacji Nieńców, prowadzącej w tej niegościnnej, okołobiegunowej krainie półkoczowniczy tryb życia ― jako myśliwi i rybacy ― nie ma tu nikogo więcej. Biełuszja Guba ― to niewielka osada typu miejskiego z około dwoma tysiącami mieszkańców, głównie personelem wojskowym i badawczym, i ich rodzinami. Założona w 1954 roku w związku z poligonami atomowymi: ― Czornaja Guba ― oddalonym 150 kilometrów na południe (Wyspa Południowa). I powstałym niedawno, wysuniętym z kolei 250 kilometrów na północ (Wyspa Północna) poligonem ― Suchoj Nos (nazwa półwyspu o charakterystycznym ostrym kształcie.) Obie wyspy przedziela wąska cieśnina Matoczkin Szar, a raczej fiord, który po prostu przeszedł przez całą szerokość wyspy. Mamy tutaj klimat biegunowy. Gdzie nie ma lodu ― występują jedynie: rośliny tundrowe i ― szaro-brunatne skały. W miasteczku dość częstymi gośćmi są niedźwiedzie polarne. Włażą wtedy z jakimś jęczącym rykiem do kubłów na odpadki, wystawiając swoje opasłe zady. Uciekają tak przed wybuchami nuklearnymi ― rozświetlającymi najczęściej jednolicie szare niebo. Dobiega koniec października 1959 roku i pada mokry śnieg. Za chwilę wpadniemy w bezlitosne objęcia mroźnej i długiej zimy. W ponury czas chmurnego nieba i zacinającego, gwiżdżącego wiatru. Dzisiaj mam ostatni dzień urlopu. Jutro wracam do jednostki. Wsiądę do ciężarówki i pojadę na północ. Do miejsca, w którym będę sprzątał razem z kolegami z jednostki po-atomowe odpady, gdzie znowu powstanie jakiś nowy ― trzystumetrowej średnicy krater. Amerykanie robią podobnie, więc ― musimy być od nich lepsi, bo człowiek radziecki jest zdolny do wszystkiego. Jeśli oni wyrąbią w ziemi krater o czterystumetrowej średnicy, to my ― pięćsetmetrowej itd. Robimy te dziury w imię pokoju, bo człowiek radziecki kocha pokój ponad wszystko i będzie o niego walczył do ostatniej kropli krwi. Mieszkamy z żoną w czteropiętrowym bloku. Jest ich tutaj sześć. Z lokalnego radiowęzła, nadającego przez uliczne głośniki, płyną na okrągło przemówienia członków jedynie słusznej partii. Nie można już tego słuchać. Nie mamy telewizji ani telefonu. Mają to podobno założyć w przyszłym roku, podobno. Ale mamy w mieszkaniu prąd, ciepłą wodę i gaz z butli. Wszelkie potrzebne rzeczy dowożone są tutaj statkami albo samolotami. Nie ma innej drogi. W miasteczku mamy cerkiew, szkołę podstawową, przedszkole, szpital wojskowy, zakład fryzjerski, studio fotograficzne i trzy sklepy spożywcze. W przyszłym roku mają zacząć budować kino i dwa hotele. Będzie dobrze. Musi być dobrze. Budzi nas o 7 rano mleczarz, zostawiając pod drzwiami butelkę mleka. Zawsze przychodzi do nas mleczarz i zawsze mamy na śniadanie mleko. Irina bardzo lubi mleko, takie gorące z dodatkiem margaryny. Bo u nas w miasteczku nie ma masła, jest tylko margaryna w takim opakowaniu z żółtym i uśmiechniętym słońcem i to chyba jest jedyny uśmiech w tym miejscu, bo wszystko jest wokół szare. Szare niebo, blokowce, szare ubrania ludzi (w większości są to mundury żołnierzy) i szare samochody ― terenowe łaziki ― należące do wojska. Nikt inny tutaj nie jeździ samochodem osobowym. Nie ma też autobusów, czy trolejbusów. Nasze miasteczko jest bardzo małe i nie potrzeba komunikacji miejskiej. W następnych latach ma być rozbudowywane. Ma być pięknie. Musi być pięknie. Jak każdego dnia o 8 rano wychodzimy z Marią, odprowadzając Irinę do przedszkola, a potem idziemy do zakładu fryzjerskiego, bo Maria pracuje jako fryzjerka. Maria przed wyjściem z domu miała bardzo smutne oczy, chyba płakała. Nie wie, co będzie dalej. Uspokajam ją, że będzie dobrze. Musi być dobrze. Pod zakładem fryzjerskim prosi mnie, abym kupił kilka podstawowych artykułów żywnościowych takich jak: ziemniaki, słonina i cebula. Bardzo lubimy ziemniaki ze słoniną i cebulą. Maria często robi z tego obiad. Czasami jemy kaszę, a czasami makaron. Ale najbardziej lubimy ziemniaki ze słoniną i cebulą, czasami z samą cebulą. Żegna mnie ze smutkiem w oczach. Maria pracuje do 17. Potem wychodzę po nią i idziemy po Irinę, do przedszkola. Idziemy wtedy, kiedy mam urlop, ale najczęściej Maria sama wychodzi po Irinę i robi zakupy. Wtedy, kiedy muszę być na północy i lać beton albo zbierać te cholerne po-atomowe odpady. Wyrzucamy je potem do pobliskiej zatoki. Od zeszłego lata nie pokazują się w niej, białuchy ― czyli gatunek ssaka blisko spokrewnionego z delfinowatymi o barwie arktycznego lodu. Zatoka jest chyba zatruta. Pewnie od tych odpadów. Ale musimy to robić dla światowego pokoju, bo Związek Radziecki przecież kocha pokój ponad wszystko. Nie to, co Amerykanie, oni by tylko niszczyli, a my ― musimy bronić świat przed zniszczeniem, nawet, jeśli padnie kilka białych waleni. Idę do sklepu spożywczego po ziemniaki, słoninę i cebulę. Kupię też margarynę ze słońcem. Bardzo lubię to słońce. Mija mnie po nieutwardzonej drodze kilka rozkołysanych, wojskowych ciężarówek ze spuszczonymi na pakach szaro-zielonymi, ubłoconymi brezentami. Wpadają, co jakiś czas w wypełnione brunatną breją koleiny, rozchlapując ją we wszystkie strony. Jadą na północ, zawsze tam jadą. Ja też tam pojadę. Idę główną ulicą, między blokowcami z wilgotnymi frontami i z gdzieniegdzie odpadającym tynkiem, pod którym widać czerwone cegły. Dawno ich nie remontowano. W przyszłym roku mają je załatać i odmalować, tak obiecał nam jeden z partyjnych notabli, który odwiedził nasze miasteczko miesiąc temu. Będzie ładnie. Musi być ładnie. Poza przejeżdżającymi od czasu do czasu terenowymi UAZ-ami i przemykającymi tu i ówdzie żołnierzami ― nie ma nikogo. Jest pusto, wietrznie i zimno. Pada coraz większy śnieg. Taki mokry śnieg. Lubię obserwować te płatki, jak wszystko równo pokrywają. Nieczęsto tu świeci słońce, więc idę do sklepu po margarynę, żeby zobaczyć ten uśmiech, jakże rzadki w naszym miasteczku. Wracam z zakupami do domu. Po drodze spotykam dwóch żołnierzy, których znam z widzenia. Mieszkają w bloku naprzeciwko. Stoją przy wejściu do klatki i palą papierosy. Machnęli mi na powitanie, zrobiłem to samo. Tutaj w zasadzie wszyscy jesteśmy kolegami, ale bez jakichś większych zażyłości. Każdy robi tylko to, co należy do jego obowiązków. Praca ― dom, praca ― dom… ― I tak w kółko. Czasami mam już tego wszystkiego dosyć. Marzę o ucieczce… Zbiec ― jak najdalej stąd… jak najdalej… Wchodzę do swojego bloku. Idę po schodach… Drugie piętro. ― Wyciągam z ociąganiem klucz z kieszeni i wsuwam do zamka. Nawet zgrzyt zasuwy brzmi jakoś bez przekonania. W przedpokoju odkładam torbę z zakupami. Zdejmuję płaszcz i zaczepiam o hak wieszaka. ― Spada. ― Niech leży. Czapkę i szalik rzucam obok niego. Biorę zakupy. Idę do kuchni. Wyjmuję z torby margarynę... Krążę chwilę palcem wokół słońca… Wstawiam wodę… ― Czekam, rozmyślając o jutrzejszym dniu… Głęboką apatię przerywa pisk czajnika. Wsypuję do szklanki herbatę i zalewam wrzącą wodą. Nie mamy w domu cukru. W sklepie też go nie mieli. Ale lubię herbatę bez cukru. Maria tak samo nie słodzi. Co innego, Irina. Dla niej jest specjalny przydział na cukier. Dzieci lubią cukier. Lubią słodycze. Idę z herbatą do pokoju i siadam przy stoliku w fotelu. Poczekam aż trochę ostygnie. Odchylam głowę, przylegając całym ciałem do głębokiego oparcia… Spoglądam w bok… Za szybą płyną szare chmury… Ciemnieje, ale nie chcę zapalać światła. Mam jeszcze kilka godzin, aby pójść do zakładu fryzjerskiego po Marię. Potem pójdziemy razem po Irinę. Zawsze tak robimy, jeśli mam tylko kilka wolnych dni, jeśli mam urlop. Pada mokry śnieg… Słychać, co chwila chlupiący szmer przejeżdżających pod oknami ciężarówek albo terenowych łazików. Wszystko powoli usypia… Wszystko zaczyna jakoś dziwnie majaczyć, nawet wzory tapety na ścianach... Jestem tak bardzo śpiący… Tak bardzo… Wyrywa mnie ze snu warkot przelatującego nisko śmigłowca. W pokoju jest już niemal całkowicie ciemno. Zapalam światło. Piję kilka łyków herbaty. Jest już zupełnie zimna. Pojedynczy gong ściennego zegara wybija 16.30. Muszę iść po Marię. Zakładam płaszcz, szalik i czapkę. Gaszę światło. Zamykam za sobą drzwi. Na dworze ogarnia mnie przejmujący chłód. Śnieg zdążył już wszystko przysypać i skrzypi teraz pod nogami. Stawiam wysoko kołnierz. Otacza mnie tuman gęstego mroku, tylko gdzieniegdzie rozjaśnianego przez słabe, uliczne latarnie. Maria już czeka przed zakładem. Upewnia się czy kupiłem ziemniaki, cebulę i słoninę. Uspokojona, bierze mnie pod rękę. Idziemy do przedszkola. Przebiegamy ulicę w żółtawych smugach samochodowych świateł. Jeszcze pięćdziesiąt metrów… Irina podbiega w holu do Marii, do mnie… Bierzemy ją za ręce… Wracamy przez coraz bardziej sypiący śnieg, przez coraz bardziej skrzypiący pod nogami mróz… W domu Maria szybko przygotowuje obiad. Jemy ziemniaki ze słoniną, popijając herbatą. Jemy w milczeniu. Tylko Irina trochę grymasi. Po obiedzie zmywam naczynia, a Maria czyta Irinie bajkę. Jeszcze trochę i pójdziemy spać. Wstajemy bardzo wcześnie. Ja, o trzeciej nad ranem, aby o czwartej być już w brudnej, ubłoconej ciężarówce z kompanijnymi kolegami. Maria przywiera do mnie. Ma w oczach przejmujący smutek. Dzień kończy powoli swój żywot. Za klika godzin znowu będziemy od siebie daleko. Tym razem ― aż na cały miesiąc. Ale musimy wytrzymać. Zawsze wytrzymywaliśmy, przynajmniej do tej pory. Wtulamy się w siebie jeszcze bardziej. Maria płacze. Ja też płaczę. Zmęczeni, zasypiamy w końcu w swoich ramionach. Budzik dzwoni od dobrych kilku minut, lecz dopiero teraz uświadamiam to sobie, przyduszając go ręką, aby zamilkł. Nie pamiętam, żebym miał sen. Obok leży Maria, skulona i okryta kołdrą po samą szyję. Nie będę jej budził, niech śpi. Idę do kuchni i robię sobie herbatę i kanapkę z uśmiechniętą margaryną. Słyszę, jak Maria mówi coś przez sen. Wywołuje moje imię i Iriny. Maria często mówi przez sen. Zawsze przed czymś ucieka, a potem szuka schronienia w moich ramionach. Jest wtedy taka bezbronna, rozedrgana, wystraszona. Zaglądam do pokoju Iriny. Przykrywam ją kołdrą. Całuję w policzek. Obserwuję przez dłuższą chwilę jej równy oddech… Dochodzi czwarta. Wkładam polowy mundur. Przeglądam dokładnie swój żołnierski ekwipunek. Zaraz przyjadą. Dopijam herbatę. Marię całuję delikatnie w spierzchnięte usta, gładzę po policzku… Już słyszę pod blokiem warkot silnika i pisk zjechanych hamulców oraz natarczywy, nieprzyjemny dźwięk klaksonu. Jeszcze jedno spojrzenie... ― Wychodzę, zamykając za sobą cicho drzwi. Witam chłopaków. Są jacyś niewyraźni, przygaszeni. Ruszamy. Rzuca nami, trzęsie…― I tak przez kilka godzin. Jedziemy na północ. Zawsze tam jedziemy… Mijamy blokowce, zakład fryzjerski, szpital i sklep. Jest cicho, biało i mroźnie. Wyjmuję z kieszeni zdjęcie Marii i Iriny. Wodzę palcem po ich twarzach. Wyjeżdżamy główną ulicą z miasta. Nikniemy powoli w sino-szarym mroku. Docieramy wreszcie do celu. Czuję pod stopami spaloną ziemię. Niczyją ziemię. Gdzie okiem sięgnąć, tylko bezkres i beznadziejność. Wszelkie wskaźniki wybiegają poza skalę. Wczoraj rano miał miejsce kolejny test nuklearny. Ponoć wg. najwyższych rangą oficjeli ― wypadł wyśmienicie. Cała wierchuszka piła z tego powodu do samego rana. I można się tylko domyślać: czy z powodu militarnego sukcesu, czy raczej mogłaby to być próba zakamuflowania winy, rozterek i czego tam jeszcze. Znowu będziemy zbierać te po-atomowe świństwa, mierzyć je, robić im zdjęcia. Jest tego wokół bez liku. Potem wrzucimy je do pobliskiej zatoki, aby jeszcze bardziej świeciła, choć i tak już świeci niczym latarnia morska. Inne zakopiemy i przykryjemy betonowymi płytami. Musimy przygotować umęczoną ziemię pod kolejny przecież test, ale przedtem trzeba to wszystko opisać i skatalogować. Dla dobra nauki… Dla dobra ― Związku Radzieckiego! Jednemu z nas prześwietlił się z powodu silnego promieniowania film w aparacie fotograficznym. Innemu stanęła kamera. Opadające powoli płatki śniegu połyskują wszystkimi minerałami, całą tablicą Mendelejewa. Słychać jedynie nasze kroki i przyśpieszone, chrapliwe oddechy. Blednący, pochmurny świt ukazuje stopniowo nas wszystkich, nas ― ze specjalnego oddziału czyścicieli. Idziemy tyralierą, my ― ludzie-duchy. Idziemy, stąpając wolno i ciężko, przytłoczeni ciężkimi ołowianymi osłonami antyradiacyjnymi, którymi opasaliśmy swoje szare i poprzecierane już żołnierskie uniformy. Milczymy. Każdy wie, co ma robić. A mroźny wiatr roznosi pył destrukcji coraz dalej i dalej… Mijamy po drodze powykręcane od nuklearnego żaru rozmaite stalowe konstrukcje, bądź poprzewracane i leżące w nieładzie fragmenty żelbetonowych schronów. Teraz już okryte białym pyłem. Im dalej, tym jest ich coraz mniej… Coraz mniej… Wchodzimy w obszar całkowicie wyjałowionej pustyni o niemal księżycowym charakterze. Ledwie widoczne linie, od podmuchu fali uderzeniowej, odchodzą symetrycznie od czarnych krawędzi ogromnego krateru. Leżąca na jego dnie cienka warstwa śniegu wygląda z tej wysokości jak jakaś szarawa pleśń. Niemalże półkilometrowa dziura o prawie sześćdziesięciu metrach głębokości ― rozwiera się lejowato ― tuż przed nami. Po co to wszystko? Jaki jest w tym wszystkim sens? I w tym właśnie momencie ziemia ucieka mi spod nóg. Słabnę. Boli mnie głowa i brzuch. Dostaję wymiotów i skrętu kiszek. Ktoś narzuca mi na głowę, jakby czarny całun. Zaczynam tracić orientację. Czuję, że odpływa ze mnie świadomość. Spadam w jakąś nieskończoną otchłań, mając w ustach kwaśny smak nuklearnego rozszczepienia. I niczym błyskawica ― przebiega jeszcze w moim mózgu ostatnia myśl: Czyżbym właśnie ― smakował śmierć? II Pokonuję niewyobrażalnie wielką przestrzeń, płynę... Jestem raczej tchnieniem, zagubionym i skłębionym obłokiem, wiatrem ― nie-wiatrem, mgłą bez określenia, molekularnym strumieniem… Mój pęd jest tajemnicą, tak jak wszelki ruch jest tajemnicą i tak jak tajemnicą jest doskonała czerń, bądź oślepiający błysk stworzenia. Na granicy widzialności i tuż przy mnie ― płoną ogromne gwiazdy, te pierwsze, powstałe zaraz po Wielkim Wybuchu, jakże jaśniejsze od swoich następczyń z drugiego, trzeciego czy czwartego pokolenia. Migoczące i drżące, spalające w ułamku sekundy miliardy ton wodoru. Eksplodowałyby w potoku światła, gdyby nie grawitacyjna siła, trzymająca je w straszliwym uścisku. Coś się ze mną dzieje dziwnego, ponieważ przyspieszam, to znowu zwalniam. Ciągnę za sobą warkocz skotłowanej kipieli, jakby to była wzruszana przez śruby oceanicznego statku niebieskawa toń. Następują przeskoki atomów, bozonów, kwarków i całej tej subatomowej, niepojętej menażerii. Będąc pomiędzy czymś a czymś, wytrącam ze swoich orbit połyskujące w nikłym świetle kryształy lodu, lub mknące w pierścieniach gazowych olbrzymów prawie niewidoczne bryły meteorów. Wystawiam ramiona, wirując dokoła własnej osi ― jak galaktyka, która otula spiralnie swoje pulsujące, rozpalone do białości wnętrze… Moje oddziaływanie sprawia, że spowalniają wskazówki i wahadła zegarów, zgrzytają zębate koła i przekładnie mechanizmów. Nachodzą na siebie enigmatyczne obrazy, półsenne, zatrzymane widma. Nie podlegam wpływowi czasu. Nie mam prawa istnieć, a jednak istnieję, mimo że przerażająco zimny, że gdyby być w moim pobliżu, to momentalnie zamarzłaby krew, a gałki oczne ― przybrałyby formę ostrych, ślepych kamieni. Ulegam wciąż metamorfozie, tak, jak pełgający cień, rzucany na ścianę przez oświetlany rozedrganym płomieniem świecy przedmiot i zarazem jak ― nie-cień, jak niewyraźne odbicie kształtu w popękanym, zaparowanym lustrze. Albo znowu jestem niewidzialny i martwy, jak coś, co chce dopiero być, albo coś, co już dawno było i rozpadło się z powrotem w nic. Już prawie rozumiem, lecz zostaję odrzucony w tył. Nie wiem, co to za miejsce, nie wiem, kim jestem albo, czym. Wokół ― jedynie skłębiony mrok… Stoję leżę, przybieram jakąś formę embrionalną? Lewituję, nie znając pozycji… Żadnego punktu zaczepienia, absolutnie nic… Zmierzam do przodu, do tyłu, w bok, a może ― ciągle spadam? Totalna dezorientacja. Jakbym był zupełnie obcą i przedwieczną istotą, która trwa przyczajona w odmętach wszechświata. Nachodzi wyobrażenie jakiegoś czarnego ptaka z rozpostartymi, ogromnymi skrzydłami, który kołuje w głębinach nieba bardzo powoli, poszukując ofiar. Ale nie jestem ptakiem, raczej ― przed-materialną pustką… Co ma oznaczać to jaskrawe światło? Czy to nowy rodzaj życia? Jakiś rodzaj kontaktu istot wyższych z… ― no właśnie…, ― z kim? Światło rozsyła wokół jaskrawe igły. Dotyka mnie nimi w absolutnej ciszy. Wygląda to jak rodzaj jakiegoś bąbla z pomarańczowo-żółtymi ziarnami, ale nie jest to też wybuch. Zaczynam dostrzegać coraz więcej, rozróżniać poszczególne kształty, choć zamazane i mgliste. Ogromnieją, to znów nikną. Coś najwidoczniej zmienia swój stan materialnego skupienia. Powstaje nowa forma jakiegoś bytu na zupełnie odmiennych prawach fizyki ― albo, być może ― następuje w którymś miejscu nieoczekiwane zderzenie przeciwstawnych wszechświatów? Wizję chorobowo-narkotycznej maligny coraz bardziej przecinają ostre i wyraziste fragmenty, bądź enigmatyczne widma o rozmazanych konturach… I oto zaczynają się wyłaniać niezgłębione oczy obserwatorów. Spoglądają na mnie bez wyrazu. Niczego nie rozumiem, jestem zbyt otępiały. Obserwatorzy dziwnie zmieniają swoje ciała. Są niczym ameby, skłębione chmury. Wszystko ulega ciągłym zakłóceniom, wraca do poprzedniego stanu… Jakbym podpływał tuż pod rozświetloną słońcem powierzchnię wody i z powrotem spadał. Obserwatorzy znowu są blisko. Dotykają mnie swoimi wypustkami. Na ich końcach mają małe kulki, które roztaczają błękitne światła. Zaglądają mi do źrenic, nosa i ust. Nie mogę dłużej tego znieść, jestem już tak blisko zrozumienia! Postanawiam chwycić obserwatorów za maski, zedrzeć je z ich twarzy, nie-twarzy. Lecz zostaję ponownie odrzucony w tył… III Czuję, że świadomość powoli wraca. Mam zamknięte oczy. Nie wiem, gdzie jestem, ale słyszę przytłumione głosy i cichy kobiecy płacz. Coś nieustannie pika w pobliżu. Nie mogę rozewrzeć powiek. Mimo wysiłku, szczelnie do siebie przylegają. Odgłos płaczu zmienia naraz swoje miejsce. Jest bliżej. Coś ugniata moją rękę, sprawiając mi piekący ból. Przez wąskie szparki zaczyna wpadać blada poświata. W ustach czuję okropny kwaśno-żelazisty smak. Zaczynam rozróżniać przedmioty i kształty. Widzę teraz nad sobą biały sufit z dwiema nieświecącymi jarzeniówkami i połączony przewodami z moją klatką piersiową kardiomonitor. Przechylam z wysiłkiem głowę. Tuż przy mnie stoi biały metalowy stoliczek z butelką wody i kubkiem ze słomką. Ból prawej ręki wciąż narasta. Wodzę powoli oczami po pomieszczeniu. Ktoś siedzi na krzesełku obok… Poznaję! ― To Maria! ― Czule gładzi mnie po głowie. Nie mogę wydobyć z gardła niczego ― prócz charkotu pomieszanego z jękiem. ― Już dobrze, Maksym. Jestem przy tobie ― mówi ściszonym głosem. Po chwili dodaje nieco głośniej. ― Jesteś w szpitalu. Byłeś nieprzytomny trzy dni. ― Mario… ― szepczę, ale przychodzi mi to z wielkim trudem. ― Ciii. Nic nie mów. Musisz nabrać sił. ― Widzę, że oczy ma czerwone od płaczu. Jest blada. Na twarzy odmalowany wielki strach. Po chwili dodaje ― Iriny, niestety nie wpuścili na oddział. Jest on zamknięty. Ja dostałam pozwolenie dopiero po długiej batalii z dyrektorem szpitala. Ale jak mogłabym nie być przy tobie w takiej właśnie chwili. ― Chcę ją pocieszyć, ale straszliwy piekący ból powoduje, że zaczynam wyć, rzucać głową na boki. Spływają ze mnie strużki zimnego potu... Ból trochę ustaje. ― Zostałeś bardzo poważnie napromieniowany ― wypowiada te słowa przez łzy, niemal szlochając. ― Posłali was tam zbyt wcześnie. Po co to wszystko, po co! ― Płacze, padając twarzą na kołdrę. Jej jasne włosy rozrzucają się półokręgiem. Dłonie zaciska w pięści, aż bieleją jej kostki. Piekący ból znowu narasta. Maria wybiega z pokoju, wołając lekarza. Widzę potwornie obrzękniętą rękę aż po bark. W niektórych miejscach skóra jest popękana, jakby ją coś rozsadzało od wewnątrz. Widnieją w niej czarne, ropiejące bąble. Wychodzą z nich jakieś rurki. Spływa nimi do pojemnika obok łóżka czerwonawo-brunatna, cuchnąca ciecz. Prawa noga również jest potwornie nabrzmiała, ale jej kompletnie nie czuję. Naraz wpada do pokoju lekarz w białym, rozpiętym kitlu. Tuż za nim, Maria. Lekarz, jeszcze biegnąc, wciąga do strzykawki przezroczysty płyn z małej buteleczki. Po chwili wbija igłę w moją lewą, zdrową rękę. Prawie momentalnie odczuwam błogą senność i rozluźnienie. Ból powoli ustępuje. ― Zaraz powinien usnąć ― mówi półszeptem do Marii. Po chwili chwyta ją za ramię i wyprowadza na korytarz. Przez niedomknięte drzwi docierają do mnie jego przytłumione słowa. ― Niestety, pani mąż umiera. To nie potrwa długo. Może z godzinę, najwyżej dwie. Jego stan jest beznadziejny. Promieniowanie jonizujące zrobiło w jego organizmie zbyt wielkie spustoszenie. Środek, który mu wstrzyknąłem sprawi, że uśnie i nie będzie cierpiał. To wszystko, co mogę dla niego zrobić. Maria zarzuca się szlochem. Krzyczy: ― Wysłaliście ich na pewną śmierć! To się musi wreszcie skończyć. Te wasze zabawy w atom! Nienawidzę was! Nienawidzę!!! Ból całkowicie ustępuje. Widzę pod sobą studnię bez dna. Krzyk Marii powraca do mnie, niczym górskie echo.... IV Odzyskuję świadomość nie wiadomo, po jakim czasie. Spałem? Byłem nieprzytomny? Chcę otworzyć szerzej oczy, lecz powieki są pozlepiane jak u człowieka po długim i głębokim śnie. Przez nikłe szparki, widzę tylko ciemno-szary, zamglony obraz. Znowu nic nie rozumiem. Nie znam swojego położenia, ani miejsca. Pulsuje mi w głowie. Nie wiem, kim jestem. Usiłuję sobie przypomnieć cokolwiek. Nic. Czuję mrowienie w plecach. Prawa ręka jest całkowicie odrętwiała. Spoczywająca tuż obok ręka ― jest kompletnie bez czucia, jakby należała do kogoś innego. A więc paraliż? Co, u licha? Próbuję wykonać jakiś ruch. Nic. Próbuję jeszcze raz. Znowu nic. Totalna bezsilność. Mogę jedynie równomiernie oddychać. Pomimo trupiej, zatęchłej woni nabieram głęboko powietrze do płuc… Powoli go wypuszczam… Robię to jeszcze raz i jeszcze… ― I znowu… Słyszę w uszach pulsujący szum, podobny do szumu płynącej rzeki, która przyśpiesza w regularnych odstępach czasu, to znów zwalnia. Miliardy igieł nakłuwają moje ciało… Wydaję z siebie jedynie przepełniony bólem przeciągły jęk... Trwa to nie wiadomo jak długo. Niemiłosierne kłucie powoli ustępuje, a jego miejsce zastępuje stopniowo normalne czucie. Leżę na czymś twardym i zimnym. Nad sobą widzę szary, obdrapany sufit. Odnoszę wrażenie, że coś z niego miejscami zwisa, coś nieokreślonego… Próbuję poruszyć ręką, nogą… Odczekuję chwilę… ― i z wysiłkiem przekręcam się na bok, stękając przy tym i kaszląc. Latają mi przed oczami jakieś plamy, lecz mimo półmroku zaczynam rozróżniać coraz więcej szczegółów. Srebrna smuga światła rozświetla betonową posadzkę. Wirują powoli drobinki kurzu. Wystawiam w jej kierunku drżącą i słabą jeszcze rękę… ― o dziwo, nie jest już spuchnięta… Rzuca rozedrgany cień na zagraconą podłogę i przeciwległą, obdrapaną tak samo jak sufit ścianę. Zwisają zewsząd resztki obdartej tapety z falującymi w nikłym powiewie płótnami pajęczyn. W prostokątnym otworze o poszarpanych konturach jaśnieje w głębokościach rozgwieżdżonego nieba ogromny księżyc. Jest to prawdopodobnie okno albo raczej to, co po nim zostało. Futryny najwidoczniej wyrwano razem z kawałkami muru. Całe pomieszczenie zawalają resztki drewna, betonu i potłuczonego szkła. Wszystko zdążył już pokryć szary cementowy pył. Co to za przeklęte miejsce? Gdzie ja jestem, u licha? Przeszywa mnie chłód. Po długiej walce z niemocą ― staję w końcu na miękkich, niepewnych nogach. Jestem bardzo zmęczony, jakbym był po wielogodzinnym maratonie. Chwieję się jak pijany i lecę do przodu, amortyzując zderzenie ze ścianą rozwartymi dłońmi. Przywierając do niej rozbitym czołem, nie wykonuję chwilowo żadnego ruchu… Wdycham zatęchły, piwniczny zapach pyłu, kurzu i pleśni. Zamykam oczy, otwieram szeroko… i znowu… Po skroniach i karku ciekną mi zimne strużki potu… Liczę do dziesięciu… ― Robię kilka kroków w tył. Chrzęści mi pod stopami. W samym środku srebrnej poświaty rozkładam szeroko ramiona, aby złapać równowagę… Oświetla mnie ogromna, księżycowa twarz… Tylko ja i ona, i bezkresna pustka nieprzeniknionej nocy… Przekręcam głowę, nasłuchuję… Otaczają mnie ciche trzaski jakichś magnetycznych oddziaływań, ginące w milczeniu straszliwej samotności sprzężenia i szepty… Spoglądam za siebie… ― Na podłodze i ścianie ― czernieje wydłużony, cienisty krzyż. Pierwsze kroki są niepewne, chwiejne. Przywieram do ścian. Co jakiś czas trafiam dłonią w zwisające resztki, które spadają z cichym plaśnięciem. Podchodzę do prostokątnej okiennej pozostałości. Staję w niej, oparłszy ręce o jej powykruszane krawędzie. Owiewa mnie zimny wiatr. Głowa opada mi coraz bardziej z osłabienia. Podnoszę ją jednak ― i znowu patrzę prosto w ogromną tarczę księżyca. Jak okiem sięgnąć, tylko bezkresna równina… Majaczą niewyraźnie jakieś wyrastające z ziemnych nasypów konstrukcje. Nie są to budynki, raczej jakieś pościnane z jednej strony betonowe fragmenty murów, kominów albo kratownicowych wież. Wychylam się na zewnątrz i stwierdzam, że jestem na wysokości około 10 metrów. Dostrzegam wiele czarnych prostokątów nad sobą, po bokach i niżej. ― Budynek? Odnajduję w mroku pomieszczenia ledwie widoczny zarys drzwi… Ruszam ku nim, rozdeptując z chrzęstem resztki porozrzucanego szkła… Wchodzę do kolejnego... Z sufitu i ścian zwisają jakieś kable… Podłogę zawalają całe ich zwoje. W kącie stoi coś, jakby elektryczne urządzenie, mające ze trzy metry wysokości i metr szerokości, lecz wskazówki zegarów, które są rozmieszczone rzędami na przednim panelu, już od dawna niczego nie odmierzają. Krawędzie potłuczonych szybek połyskują nikłym, odbitym od czegoś blaskiem... Przechodzę wolno, niknąc w mrowiu szalejących, ciemnych pikseli… Jestem w długim korytarzu. Ledwie widzę. Idę przed siebie, niemal po omacku, nie wiedząc kompletnie, dokąd. Po wyczerpującym i długim marszu docieram wreszcie do celu. Ogarnia mnie powiew świeżego powietrza. Księżycowy blask przechodzi przez szczeliny ścian. Schodzę po kilku stopniach… Na zewnątrz spoglądam za siebie… Widzę teraz w całej krasie miejsce, w którym doznałem przebudzenia. W obdrapanym froncie zieją czarne, okienne prostokąty. Jakby to były patrzące na mnie puste oczodoły, tkwiące w czaszce jakiegoś martwego od milionów lat, wielookiego, prehistorycznego gada, co rozwiera na samym dole paszczę wejściowych drzwi… Ukośna smuga księżyca omiata ścianę, wpadając gdzieniegdzie do wnętrza... Migoczą nade mną ostre jak igły gwiazdy. Są ich miliardy… Obsypują sobą żałosne szczątki jakiegoś dawnego życia… Gdzie okiem sięgnąć, tylko nieskończona równina porośnięta rzadką trawą. Żadnych ludzkich głosów, szczekania psów czy śpiewu ptaków. Zamiast tego, tylko świstanie wiatru. I ten świst miesza się z szumem i dzwonieniem w moich uszach. Pulsuje mi w żyłach krew, rozsadza skronie na granicy bólu. Teraz już wiem, że jestem w miejscu, w którym mieszka jedynie ― śmierć. Dokąd mam iść? Jaki mam obrać kierunek? Wokół ― absolutnie nic, tylko resztki atomowych schronów i rozmaitych, poskręcanych od żaru nuklearnych eksplozji konstrukcji. Idę przed siebie, nie wiadomo jak długo; godzinę, tydzień, cały wiek? Dochodzę do ogromnego oka… W nieruchomej toni jeziora drga galaktyczny pył. Wygląda to tak, jakby przebił ktoś na wylot zawieszoną w czarnej przestrzeni wszechświata ziemię... Ruszam dalej, nie wiadomo, dokąd. Mijam kolejne oka, obramowane zeszklonym, zielonkawym piaskiem. Pustka i jałowość tego miejsca przyprawia mnie o zawrót głowy. Nawet trawa tutaj nie rośnie. Nic, absolutnie ― nic. Mam wrażenie, że widzę czasami mikroskopijne błyski, przelatujące przez moje ciało... Im bardziej podążam w dal, to płoną coraz intensywniej, migoczą coraz intensywniej, drżą… Epilog Co jest dalej? Co jest takiego w nicości? Wszystko się nieuchronnie rozpływa, rozprasza i zamazuje. Nie ma już wirujących w srebrnym blasku drobinek kurzu… Rozedrganego cienia wystawionej ręki i cienistego krzyża… Splątanych kabli… Obdrapanych ścian ze zwisającą tapetą… Pełnych kurzu pajęczynowych płacht… Zegarowej szafy z potłuczonymi szybkami, stojącej w kącie ciemnego pokoju… Ogromnego księżyca, którego światło padało pod kątem na frontową ścianę, wnikając nieśmiało do wnętrza... Świszczącego cicho wiatru… Drgających gwiazd… A on? ― Zniknął całkowicie... Lecz zanim to nastąpiło, miał przez chwilę wrażenie, że słyszy kogoś, kto wymawia szeptem jego imię... Ów szept przybliżał się, to znów oddalał. Ginął stopniowo, niczym echo, które odbija się od krawędzi księżycowych kraterów. (Włodzimierz Zastawniak, lipiec 2016)
    1 punkt
  30. ludzie mówią "złość piękności szkodzi" a podobno nie należy ukrywać emocji chłopcu płakać nie wypada bo to przecież nie jest baba uczucia jak widać to podrzędna sprawa
    1 punkt
  31. wyciągam dłoń by chwycić przyszłość jestem już blisko lecz z nóg zwala mnie teraźniejszość gorsza jest jednak przeszłość ona zawsze wraca śmieje mi się w twarz i skręca kark
    1 punkt
  32. Jak pan bóg przykazał z tatą mamusią w jednym stali domu wszyscy na dole miejsca na górze tylko dla gołębi czułymi kopniakami i skórą paska uczeni życia karmieni chlebem tylekroć wymawianym spuchniętym w gardle że tylko ostre słowa przebić się mogą lubią się bawić tylko w chowanego mama zawsze szuka elektron strachu bez swojej orbity ot zwykła historyjka z niebieskiej karty
    1 punkt
  33. Dokładnie. Dziękuję i wzajemnie pozdrawiam. Wystarczy na telefonie rosyjską klawiaturę zainstalować. Resztę pokrywam milczeniem. Również pozdrawiam.
    1 punkt
  34. O! Ten mój jest chyba z osiemdziesiątego piątego. Mniej więcej w tym czasie zacząłem pisać :). Dużo rzeczy też zginęło, nie wszystko mogę odtworzyć. Ostatnio znalazłem ten zeszyt i zacząłem go przeglądać :). Dzięki za podzielenie się wspomnieniami. Pozdrawiam.
    1 punkt
  35. ONA ISKA JEJ, INGO. GNIJE JAK SIANO! O, CELIA, ZA OKNAMI - MANKO. A ZA ILE, CO? TU A KONTO KOT? NOKAUT.
    1 punkt
  36. ALA, FOTKA! JEJU, TORNADO RODAN ROTUJE! JAK TO? FALA! I CEL: O, PORYWA WYRO! POLECI? A TATARA TATA?
    1 punkt
  37. Zdalna chórzystka z Małej Tylchawy pragnęła zaznać światowej sławy nad stawem utwór nagrała gdy potem go odsłuchała usłyszała swojski rechot żaby
    1 punkt
  38. laborant Rysiek z Drożdżowej Góry wlał okowitę do swojej fury pomylił wlewy gdy słyszał śpiewy że mistrzem został znanej formuły
    1 punkt
  39. na ostatniej prostej do mety chcę zawrócić na start niestety za późno karty rozdane nie ma nic w rękawie a tak mnie życie wciągnęło uwierzyłem mu prawie że trwa wiecznie niekoniecznie miałem rację próżne dywagacje gdy statek do portu dobija że naiwny byłem to wiem wina przedawniona został tylko sen bez marzeń nie obejdzie się gdy łza ostatnia jest życie czasem ma gest może to półprosta a pomarzyć można
    1 punkt
  40. Nie zawsze trzymałem fason a także na wodzach nerwy nieprzemyślane mam plany brak mi zapału i werwy. Sens też czasami umyka pomysły nie są najlepsze wystarczy tylko prześledzić to, o czym tu dzisiaj pieprzę. Bezmyślnie dobieram słowa a potem zestawiam je w szyki nie trzymam się ciągu narracji i częściej zdarzają się byki. Tematy dobieram wybiórczo i cykli też nie planuję a cieszę się nawet z tego, że cztery słowa zrymuję. Z podjęciem decyzji trudności co ludzie na to powiedzą bo przecież to, co napiszę niektórzy z was czujnie prześledzą. Stąd pomysł całkiem świeżutki bo wiosna niebawem się zbudzi powróci zapał i wena nie we mnie, ale wśród ludzi. To wam podaję pałeczkę bo pierwszy jestem w sztafecie " Spychówa" - to tytuł wiersza a resztę to wy dopiszecie. Nałogi można porzucić nie robiąc w biegu przerwy z pisaniem jest trochę gorzej bo stres, wątpliwość i nerwy.
    1 punkt
  41. Bałkanica choć nie w moim stylu, to darzę ją dużym sentymentem, w branży w której pracowałem, pozwoliła mi zarobić trochę pieniądzy ;-) A tutaj muzyka elektroniczna inspirowana motywami muzycznymi z gry Morrowind
    1 punkt
  42. Stary diabeł Wacuś Raciczko, pierdnął z uciechy spod ogona oraz beknął oparem siarki. Kolejna paczka polecona, a w niej grzesznik, kategoria 665. Wprawdzie to nie to samo, co 666, ale i tak nieźle. O niebo lepiej niż u konkurencji. Ucieszony nie zgłębia przyczyn. To go zupełnie nie obchodzi. Ważne, że ruch w interesie. Szef pochwali. – Ej ty, nowy! Jestem Wacuś Raciczko. Masz jakieś pytania – pyta świeżego żółtodzioba. – Bo jak masz, to wal śmiało. U nas możesz walić co chcesz. – Jak długo tu zagoszczę – chce wiedzieć przybyły już w pierwszym dniu. – O kłak nie chodzi. – Co najmniej połowę wieczności. – To długo. – Lecz krócej niż cała, więc nie narzekaj – pociesza Raciczko na ile umie, będąc czartem. – A tam? – Gdzie? – No tam. Ta czerwonawa poświata, w chatce? – To czerwony przybytek. – O! – Właśnie – potakuje diabeł prawym rogiem. – Jeżeli zeskrobiesz cały osad grzechów, ze ścianek kotłów, w których się prawie wygotowali grzesznicy… to sobie w owej chatce pobaraszkujesz. – Myślałem, że szanujecie grzechy i was cieszą – dziwi się pytający. – Owszem, cieszą, ale zmniejszają średnice kotła, a tym samym wydajność. Świeżo upieczony nabytek czeluści piekielnych, pieje z radości w duchu spopielonej duszy. Musi koniecznie zadać ważne pytanie. Piekielnie ważne. Najważniejsze. – A długo będę w tym domku? – Jakieś jedną sześćset sześćdziesiątą szóstą wieczności. – Co? A całą wieczność mogę? Chcę, chcę, chcę i muszę! – Zgoda. Jak chcesz. – Czyli umowa stoi? – Łącznie z tym, co tobie w tej chwili stoi. Ale nie musisz się krepować. Nie tu. – Bom już sobie wyobrażam – wrzeszczy wesoło podniecony grzesznik. – Wiem i rozumiem twoją niecierpliwość. Wyszoruj kotły, a później cię zaprowadzę. Zgłębisz tajniki. Póki co, niech ci sflaczeje, bo go jeszcze uszkodzisz osadem grzesznym i bieda będzie. – No. Szorowanie trwa i trwa. Dłużej niż krócej. Tym bardziej, że w wielu kotłach, grzeszny osad jest przypalony do szczątków potępionych ciał, podziurawionych widłami. Szczególnie dupy mają wygląd durszlaków. Lecz po obrządku, grzesznicy odzyskają, co utracili i gotowanie zacznie się od początku, w świeżych ładnych kociołkach. W końcu jednak, spocony jak diabli, warunek spełnia. I od razu mu staje. – No widzę, że kotły aż lśnią. Osadu próżno szukać – zionie zadowolonym ogniem, zleceniodawca. – Oczywiście. Wiedziałem co mnie czeka. To mi ducha do pracy dodawało – Bez takich wulgarnych słów proszę. Tu się takich nie używa. – Wulgarnych? A niby który? – Nie ważne. Idź za mną. Tam gdzie tobie obiecałem – dodaje Wacuś rogiem na migi. W czasie wędrówki, jeszcze zwiększył rozmiar. – Raciczko! Co do chuja pana, ma to wszystko do diabła znaczyć. A gdzie, to co miało być? – Ha ha. To ogromny pojemnik z czerwoną galaretką. Bagno takie, ale słodkie. Całą wieczność, będziesz zgłębiał dno, potwornie się dusił, po chwili wypłyniesz i znowu to samo. I tak do usranej śmierci… oj przepraszam. Jesteś nieśmiertelny. – Ależ kochany czorcie. Przez całe życie starałem się przykładnie grzeszyć, zupełną odwrotnością dziesięciu przykazań. I co? I dupa. Taki afront mnie spotyka. – Afront? Czyżby? A kto się uśmiechnął do małej dziewczynki, gdy płakała i nawet do domu odprowadził. No pytam się, kto? – No ja. Ale takie dobro popełniłem tylko raz w życiu! – O raz za dużo. Na niebo w piekle, trzeba sobie zasłużyć.
    1 punkt
  43. Nokaut. Pies liże twarz. Wstaję. Jeść trzeba; Przypudrowane łzy uśmiechem. W pracy popijam kawą. Wyrwane z kalendarza lata. Epilog w zamkniętej książce. Cieszy prolog. Na dyskotece w nowej sukience. Talia w ruchu. Ktoś, może przegrać bez kantu. Stawię va banque. Wnętrze rwie. Następna na moście kłódka.
    1 punkt
  44. - Jedną chwilę - zaciekawił się ten z żołnierzy, który do tej pory tylko słuchał - co dokładnie masz na myśli? Że Mars... mortalis est? - To, ale nie tylko - potaknął Uwszechświatowiony. - Etiam to, że gdyby odebrać mu jego broń i zdolność do wywoływania agresji, zwłaszcza ludzkiej - dla każdego z was stałby się on względnie równym przeciwnikiem. - Czyli, inaczej mówiąc - w tym momencie do dialogu powrócił dowódca - gladio meo dałbym mu radę? I... on też? - wskazał podwładnego, mającego czasem trudności w ćwiczeniach żołnierskich. - Tak, on też - potwierdził Jezus. - Chociaż akurat jemu mogłaby ta walka iść odrobinę trudniej. - Spojrzał w bok, chcąc ukryć, co naprawdę znaczą te słowa. - W każdym razie i on ma szansę vincere w tej walce. Zazdrosnemu o władzę dziesiętnikowi spodobała się ta wizja. Wyobraził sobie, że ze swoimi ludźmi, przy pomocy Niezabitego, zastawiają pułapkę na Marsa, pozbawiają go miecza, zbroi, hełmu i boskich mocy, po czym krępują wedle woli. I oczywiście dzielą się łupem. Zgodnie z obyczajem. Ale zanim jego myśli nabrały konkretnych kształtów i tempa, coś kazało mu spojrzeć na słońce. - Do... Domine - zawahał się, nie będąc pewnym, czy do osoby przynależnej do podbitego narodu akurat jemu wypada - czy właściwie nawet można - tak się zwracać. - Rozmawiamy i rozmawiamy, a przecież Sol... - Porzuć te myśli - Zjednoczony z Wszechświatem odpowiedział na niezadane pytanie. - Walki z kimkolwiek nie mam ani w zamiarach, ani w planach. Przynajmniej nie w najbliższych. I na pewno nie bezpośredniej. Ale tak, czas na religijną rewolucję przyjdzie. Za nieco ponad dwa tysiące lat, kiedy po vestrum imperium zostanie tylko część dróg, niektóre budynki i język. No i pamięć. - Co zaś tyczy się Solis - nadal nie pozwolił żołnierzowi dojść do głosu - tak, to moja zasługa. Czy też opus. Panuję bowiem także nad czasem. I nad wszystkim, co zawiera przestrzeń. Ze słońcem włącznie. Niektóre dzienne chwile - uśmiechnął się, zadowolony z wywołanego wrażenia - dobrze jest zachować nieco dłużej.* * Scena z panowaniem nad czasem stanowi celowe nawiązanie do opisu balu u Wolanda w "Mistrzu i Małgorzacie" Michaiła Bułhakowa. Cdn. Voorhout, 16.02.2022
    1 punkt
  45. * Umysł Jaruy wzruszony doznaniem nagiego, ozdobionego jedynie sutkami, ciała ukochanej cofnął się gwałtownie w niebyt, gdy zamiast Ragny, złotego wspomnienia, odebrał twarzy Gudrun. Przyczynę zrywania sojuszy, przeciągania wojen, co rusz zmieniającego się układu sił na mapie światów i rozlicznego, zwłaszcza ludzkiego cierpienia. Jedna z najsilniejszych Przeznaczonych, niezdolna zupełnie do wielkich czynów, nigdy nie stanęła do walki o wspólne dobro. Zawsze wybierała drogę, w najlepszym razie ucieczki, dbając o własne interesy i pomnażanie bogactwa, przejmowała moce, wykradała talizmany, nie wspominając o zdradach, których się dopuściła przez cztery epoki swego istnienia. Otoczona ślepowronami i gwardią nietoperzyc, skrajnie zachłanna, wnikliwym intelektem potrafiła ubiec wielu władców. Rozpalała namiętności, nawet u tych, co nie mieli ich w naturze, jak u tych, którzy zajęci prawemi i innymi naukami, uważali kobiety za niepotrzebne splątanie myśli i stratę czasu. Zdołała posiąść takie wpływy, że znane światy nie wspominały o niej inaczej, niż o Wielkiej Pani Gudrun. W sidła jej bioder i umysłu wpadali władcy, królowie lub ci, którzy w danym monencie mieli coś, co pragnęła: zdobyć, nauczyć się lub zwyczajnie ukraść. Posyłała krzywdę za krzywdą, najczęściej ludziom, istotom najbardziej bezbronnym o poddatnej na urazy skórze, zgarbionych plecach i umysłach zupełnie niepotrafiących rzucać zaklęć, granicznie odpornych na naukę magii. Kiedyś ukradła ludziom kopalnię krzemienia, w drugiej epoce zamykała igły, kościane i te mozolnie odlane z wydartego ziemi metalu. Znikały wydrążone lub uformowane otwory i ludzie nie mogli łączyć skór zwierzęcych, co znacznie zahamowało i obniżyło ich kulturę. Największym jej osiągnięciem było wyczarowanie magicznej wężowej skóry, w której miała przejść przemianę i zaczekać na czasy, w których Jarua będzie zmuszony do powrotu. Dzisiejszego wieczoru, szara przez ostatnie setki lat skóra, z lekka zaczęła zmieniać się w odcienie zieleni i pojawiły się złote błyski. Gudrun znów była blisko.
    1 punkt
  46. Nieregularne przebłyski prądu świadczą o zderzających się ze sobą subatomowych cząstkach i zawracających swój bieg strumieniach czasu. Przed moimi oczami mozaika przewidzeń, półsenne i senne widma. Przesuwają się coraz szybciej, jakbym patrzył na rozpędzający się fotoplastykon, bądź na okna przejeżdżającego pociągu z przywartymi do nich od wewnątrz twarzami i dłońmi pasażerów. Wszystko się zamazuje i wszystko gaśnie. I znowu rozpala się przeszłość, ale jakaś inna, niejasna. Widzę siebie, obok. Widzę siebie, młodszego o cały wiek i wpadające przez okna pustego korytarza ostre jak nóż promienie słońca. Przerażające, urywane krzyki matki niosą się z głębi domu niczym echo, a pomiędzy ― słychać ciche skrzypienia podłogi i przyśpieszony oddech, i nerwowe bicie mojego serca. Pełznę na czworakach, ja ― mający niewiele ponad miesiąc i niewiele rozumiejący. Falują pajęczyny na suficie i ścianach, wirują drobinki kurzu. Zamykam powieki. Czas przemieszcza się po przekątni i dziwnie zapętla. Pamiętam teraz inną przeszłość, a w niej widzę siebie, leżącego przed domem twarzą do rozpalonej ziemi. Mam rok. Obserwuję skrzące się drobinki kwarcu i odchodzącego powoli w tej poświacie ojca. Zmierza ku odległym wzgórzom, nie oglądając się wcale za siebie. Ojciec utyka na lewą nogę, kiedy idzie po płaskiej jak stół równinie. Wznoszą się za nim tumany pyłu. Kobaltowy błękit nieba kontrastuje z padającymi pod ostrym kątem promieniami słońca. I oto ― rozbłyska na horyzoncie jaskrawe światło, przybierając kształt ogromnej kuli. Ogarnia go momentalnie i zaczyna rozrastać się w kierunku domu, który istnieje jeszcze ― tylko przez chwilę. I topi ziemię, kiedy ― znowu wtapiam się w ziemię. (Włodzimierz Zastawniak, październik 2016)
    1 punkt
  47. Testy IQ nie badają głębokiego, refleksyjnego myślenia jeno sprawności techniczne rozumu. Nie ma się czym przejmować. A boska mądrość na pewno przygarnie :)
    1 punkt
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+02:00


×
×
  • Dodaj nową pozycję...