Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ranking

Popularna zawartość

Treść z najwyższą reputacją w 16.02.2019 uwzględniając wszystkie działy

  1. za oknem życie wzbija się do lotu przeciska przez zamarznięte spękane szczeliny ziemi tchnienie Biel nie jest już biała nawet szara może pora ustąpić pamiętam majowe zaspy Sylwia Błeńska 15.2.2019
    4 punkty
  2. obcięła włosy dla wygody chciała układać według marzeń wtedy się potknęła szukała badała prosiła wybrano dla niej towarzysza choć go nienawidziła jadali razem wszystkie posiłki z trudem układał ją do snu potem budził w nocy kiedy patrzyli na siebie zastygali on bo taka natura ona ze strachu pewnego razu uciekła do innego obłędu
    3 punkty
  3. proszę przepraszam dziękujekażde z powyższych słówtak samo smakujeproszę przepraszam dziękujekażde z tych prostych słównadziej w nas budujeproszę przepraszam dziękujekażde z tych słów nicnie kosztujea mimo to często nam teniby łatwe słowagardło blokują
    3 punkty
  4. śmierć jest ciszą historią tą najprawdziwszą nie zachwyca drogą w dół nie przeistacza mroku w światło jest chwilą przeznaczeniem niepokonana na dnie sekundy
    2 punkty
  5. Korponiebo Najpierw powoli, jak żółw ociężale, Ciężkie powieki podnoszą ospale. Patrzą na budzik, pora niestety Już się szykować. Mężczyźni, kobiety. Szybko pod prysznic, orzeźwić się trzeba, By być gotowym do korponieba. Które wymaga, ale i płaci. Spieszą tam biedni, także bogaci. I zaraz kawa. Bez niej rodacy Nie zaczynają żadnej już pracy. Śniadania jedzą też jak szaleni, Nie chcą do firmy przybyć spóźnieni. Korpo wymaga, lecz dobrze płaci, Przecież Polacy chcą być bogaci. Chcą mieć mieszkania i samochody, Ciuchy z najnowszej paryskiej mody. Chcą na wakacje jechać w tropiki, Mogą, gdy mają dobre wyniki. Wtedy też limit jest kredytowy, Karta w portfelu i problem z głowy. Jesteśmy ważni, my to elita, Nieraz dyrektor się z nami wita. Rękę podaje na przywitanie, Czasami pyta o nasze zdanie. Lecz warto wiedzieć, co mówić trzeba, Aby się dostać do korponieba. Bo jedno słowo zanadto szczere Może nam zniszczyć całą karierę. A gdy wieczorem wracają z pracy Upierdzieleni całkiem rodacy. Wiedzą, że wcale nie było miło, I że nie o to w życiu chodziło.
    1 punkt
  6. Wielu nazywa bielą barwę szarą, gdy patrzą na czerń.
    1 punkt
  7. Osobliwość Czy kiedyś Cię odwiedzę w mej przyszłości dalszej By móc podziwiać piękno i potęgę Twoją, Co czasu i przestrzeni są zakryte zbroją, I nie ma we wszechświecie zagadki wspanialszej? Nie umknie nawet światło spod Twego władania, Bo Słońc martwe oblicza w horyzoncie zdarzeń Zostają już na wieki pozbawione marzeń I mrok odtąd świadectwem śmierci panowania. Gdy długo tak rozmyślam nad gwiazdą upadłą, I wiem, że żywot iskrą, podpalonym lontem, Co prędko się wypala gonitwą zajadłą, To wiem, że me pragnienie wielkim jest afrontem. Lecz wzniosę w chwili śmierci kurtynę opadłą, I ujrzę świat przykryty zdarzeń horyzontem. ---
    1 punkt
  8. ...przeorana bólem i zwilżona łzą jestem znów glebą więc wypieść mnie słońcem i zasiej a obrodzę.
    1 punkt
  9. byłem czysty kiedy przychodziłem do nich witali mnie pocałunkami biblijnymi i scenicznymi gestami rąk byłem czysty i schludnie ubrany ale brudny byłem dla nich miałem pył księżycowy pod paznokciami w kącikach ust resztki tęczy jadłem ją zachłannie bo obfitość posiadam która mi niepotrzebna jest i niedosyt odwieczny tego co nie ma polewali wódki mówili pij wódka jest dobra ukradkiem wydłubywałem ze swetra sierść pegaza polewali wódki mówili pij wódka jest zimna a ja piłem wódkę z nimi bo jestem tym kim jestem ufałem że oni byli tym którym jestem ja poetą kobietom z pleców nie spadały białe pióra nie słyszałem pieśni przymilnych że pragnąłbym zapamiętać mówili pij wódkę jest dobra mówiły pieprz mnie a ja miałem pył księżycowy pod paznokciami i w kącikach ust resztki tęczy
    1 punkt
  10. wciąż te same ścieżki naczyń ciasne niewygodne komórki trzymają w uścisku twarde kości pętają mięśnie szarpią emocje kawalkada myśli kręci się w koło półkule rozdzielone próbuję wyjść z wydechem lecz wdech przypiera do wejścia potrzebny mi klucz a właściwie Klucznik bo zamek mój daleko
    1 punkt
  11. Wdzięczność W wiadrze napełnionym wodą, pływał robal, prawie tonął. Zobaczyła go dziewczyna, zaraz wiadro opróżniła. Tak uratowała zwierzę. Ono rzekło: - Ja nie wierzę. żyję, skrzydełkami macham, i mam nawet suchy kaftan bezpieczeństwa grant od ciebie. Dziewczę było zadziwione, Ociupinkę przestraszone Powiedziało do robala: - Może teraz mocna kawa? - Nie odmówię i wypiję. Poszli razem do mieszkanka, Czajnik, Sido, także grzanka. Rozmawiali do północy, wreszcie weszli już pod kocyk… Co się działo, to słów mało, robak kąsał gibkie ciało, choć miał kaftan bezpieczeństwa, taki grant za człowieczeństwo. J, A.
    1 punkt
  12. oczy bystre dzięki okularom ;) zdrówka też
    1 punkt
  13. przyznam - jako głupiutka :) że nie znając terminu erotema pomyślałam o ...seksie ;) i że.... Patryk mówi : nie dobrze, że nie było przy tym wykrzyknika … ;) zdrówka
    1 punkt
  14. Dzięki za bystrość oka :)) Poprawione. PozdrawiaM.
    1 punkt
  15. Mieszkam w wiosennym pałacu na górze, w centrum wszechświata zwanego Roztocze. W moim ogrodzie zasadziłam róże, czas, czasoprzestrzeń z obłokami sunie, wszystkie tereny są tutaj urocze. Mieszkam w tęczowym pałacu na górze, tu stawy Echo kołysze jak w półśnie, a wiatr pędzący zahacza o zbocze. Tuż przy pałacu zasadziłam róże, czekam, stoimy -drewniany młyn, strumień- ścieżkami wspomnień wyobraźni kroczę. Moje mieszkanie to Zielone Wzgórze, ukryte w jarze bukowym nie umrze, a mimo wszystko ciągłą walkę toczę, bo zasadziłam najpiękniejsze róże. Kuszą przechodniów milionem pokuszeń, a wiatr po liściach różanych turkocze. Mieszkam w wiosennym pałacu na górze, w centrum wszechświata właśnie kwitną róże.
    1 punkt
  16. Okruch szukam korelacji między czasem i ciemnością kłębki wspomnień płyną ponad snami z fali kryptomarzeń próbuje urodzić się dzień nachalnie powtarzalny obraz dramatu
    1 punkt
  17. Do poetów jutra Czy zdolna jeszcze pisać martwa dłoń poety Stalówką zardzewiałą co papier kaleczy, Zwilżając kartek rany w szafirowej cieczy, Zgorzkniałe swego życia spisując wersety? Natchnienia zmarnowane ojca już nie znajdą I pragnąć będą serca jak głodne sieroty, Co przyszłość układają z upiornej taroty, I płaczem się zanoszą za chlebową pajdą. A my, poeci jutra, ileż sierot mamy? Ileż to wielkich przesłań nie skutych w atrament, Na wieki zapomnianych – czy się domyślamy? Dlatego pisz poeto, nieba twórz firmament I Słońca rozpalając niszcz goryczy ramy, By został po Twej śmierci nie popiół lecz diament. --- Do napisania powyższego utworu zainspirował mnie ten oto wiersz: https://poezja.org/utwor/166948-nie/
    1 punkt
  18. Najbardziej podoba mi się tytul:)))
    1 punkt
  19. Dobry wiersz. Tęsknię za spękaną od mrozu ziemią. U mnie na podwórzu jak w chlewie. Maź na stopę głęboka. Metaforycznie - ta zima była jedną z trudniejszych zim. Spękana, szara właśnie, choć nie była zimna, to w pewnym sensie najzimniejsza ze wszystkich pozostałych zim. Oby maj się wiosennił.
    1 punkt
  20. Zakończenie b. niezwykłe. Zresztą cały wiersz mi się podoba, choć, np, nie bardzo mi pasuje: To mi nie koreluje jakoś z pierwszym mym cytatem, brak trochę spójności. I jeszcze Tego nie pojmuję za bardzo. J. Powróciłam do wiersza, bo nie dawał mi spkoju.
    1 punkt
  21. Cześć Silver, tytuł znakomity. Wiersz - wspomnienie, człowiek żyje i teraźniejszością, i przeszłością, i przyszłością. Tu jest wszystko. A wersy: no, znakomite. J.
    1 punkt
  22. @Deonix_ bardzo dziękuję :)) zmieniłam "głos krwi" na "zew krwi", ale nie jestem przekonana. @Kobra wyrzuciłam "mej", zgodnie z zasada im mniej tym lepiej, chyba jest lepiej :)
    1 punkt
  23. Dziwne osiadło na mnie zmęczenie. Nocą był dzisiejszy dzień bardziej niż dniem. I senna jakaś nienawiść do świata, choć niejawna, a skryta we mnie narosła. Pielęgnowałem w sobie tę nienawiść. Kołysałem w sobie tę nienawiść myślą gorejącą. Myślą o tym wszystkim, co zaszło. Dokąd mnie zaprowadziło wszystko to, co zaszło, do jakich bezdroży, do pustkowia jakiego. Że mogłem stanąć pośrodku tego pustkowia, ale już bez tego tego wszystkiego, co mnie tu wywiodło, bo tego już nie było, i zacząć krzyczeć i wołać do tego wszystkiego, ale wiedziałem, że krzyk byłby to próżny. Wydarłbym z siebie jedynie te drobne okruszyny, jakie jeszcze były mną, co stanowiły resztkę mnie. Te drobiny, które wczoraj, gdy szedłem, rzuciły się na płyty chodnikowe cieniem. I pomyślałem sobie wówczas, tą odrobiną siebie wciąż żywą, że cień ten zmaterializował się bardziej mną niż ja sam mną byłem. Znalazłem w tej myśli dobroć, bo dobroć jest prawdziwością. Wszystko, co prawdziwe musi być dobre, a więc i moja myśl, jeśli prawdziwa była, była dobra. Cieszyło mnie to niezmiernie i prawdziwie i dobrze. Naraz uczułem w sobie rosnącą sprawiedliwość, sprawiedliwość niezmiernie prawdziwej dobroci, której pozbawiło mnie wszystko to, co zaszło. Nastąpił jednakże dzień dzisiejszy. Dzień ciemniejszej niż noc najciemniejsza melancholii. Dzień dzisiejszy, który dniem był zupełnie odmiennym od sprawiedliwego cieniorzucania dnia wczorajszego. Czarna rzeka wystąpiła z brzegów dnia dzisiejszego i poczęła topić łąki, co domostwami były żółtych kaczeńców, które tak umiłowałem dla siebie, podczas jednej pieszej wędrówki tegorocznej, gdy będąc sierotą porzuconym wśród pól i sadów, usynowiony zostałem przez kwietniowe poranki słońcem obmyte. Synem kwietnia się stałem słonecznym wznoszeniem się ponad horyzont. Wezbrała jednakże rzeka i wystąpiła z brzegów dnia dzisiejszego i potopiła kaczeńce i nurtem szalonym porwała mnie wodą spienioną i nurtem szalonym. Spałem. I spałem długo. Przebudzałem się. I znów spałem aż się przebudziłem i znów spać usnąłem aż przebudziłem się i zobaczyłem, że rzeka, cofnąwszy się do swojego koryta, płynęła cicho i spokojnie, choć już nie było na łąkach żółtości kaczeńcowej, którą tak dla siebie umiłowałem. Leżałem jeszcze długo po tym przebudzeniu ostatecznym, które nastąpiło po przedprzebudzeniach licznych. I zachciało mi się chodzić, bo mnie to chodzenie od prehistorycznych czasów moich koi, bo jest mi chodzeniem dla chodzenia - nie ma celu w tym chodzeniu, jest tylko droga, jaką trzeba wychodzić. Chodzić, chodzić i chodzić dla samego chodzenia, dla bycia w drodze, dla uciekania przed tym wszystkim, co zaszło, czego już nie ma, ale co wciąż jest - zawsze jest, choć go nie ma. Czai się za każdym rogiem, czyhając na nieopatrzny mój krok, żeby dopaść mnie, rzucić mi się do gardła, jak potknięty nieostrożnym stąpaniem leżeć będę w kałuży jakiej, ubrudzony błotem i pozbawiony godności, tych okruszyn godności pozostałych, które są mną, którymi jestem ja, ale bardziej niż ja sobą jestem, jest mną mój cień. Zebrałem się w sobie by iść. Chodzeniem wychodzić wszystko to, co zaszło. Szkoda mi jedynie było butów, bo buty mam dziś nieodpowiednie do chodzenia-wychodzenia w pogodę słotną, kiedy od wilgotności powietrza wilgotnieje nawet dusza. Dobre mam te buty. Ze skórcy licowej. Przypominają mi one swoim wyglądem obuwie, noszone w czasach odległych, jakie niekiedy można zobaczyć na starych fotografiach - bo ja lubię też stare fotografie. I myślę, że wielu je lubi. I jeszcze wielu zdąży je polubić. Nasze fotografie kiedyś również się zestarzeją i jestem dalece o tym przekonany, że i one będą przez kogoś lubiane. Niepokoi mnie jedynie, że aktualnie jest ocean fotografii - trudno byłoby w tym oceanie odnaleźć te do polubienia, bo wszystkich polubić przecież nie można będzie. Pocieszam się jedynie myślą, że nie wszystkie przetrwają do tego momentu, kiedy będą mogły być polubiane jako stare. Zebrałem się w sobie by iść. Udało mi się odnaleźć inną parę butów, które były godne tego, żeby przyjąć na siebie wszystko to, czego nie mogły tamte. To także były skórzane buty, aczkolwiek znoszone nieco - i nawet te buty przydały mi się. Dawno już chciałem je wyrzucić, ale one pozostały przy mnie i kiedy stały się potrzebne były wciąż obok i okazały się być butami w sam raz do tego chodzenia bez celu, do chodzenia dla samego chodzenia i chodzenia bez celu. Myślę czasami o butach właśnie. Chciałbym móc o nich porozmawiać z kimś, dla kogo są ważne. Ale nie ze sprzedawczyniami ze sklepu obuwniczego - dla tych buty nie są istotne i niewiele o nich wiedzą, a poza tym nie potrafią mówić tak, jakbym chciał by mówiły o obuwiu. Ich sens leży gdzie indziej, o ile w ogóle, ale na pewno nie pośród butów, które sprzedają. Jest to dla mnie niezwykle smutne, że rozmowy o butach nie udaje się znaleźć w sklepie obuwniczym, co zmusza mnie do poszukiwania upragnionej rozmowy w miejscach innych, odległych od sklepów obuwniczych. Nie sądzę, aby dane mi ją było odnaleźć w fabryce butów jakiejś. Teraz wszystko tam jest zmechanizowane i zautomatyzowane i inne z-m, co stanowi o jeszcze większym braku sensu niż w przypadku sprzedawczyń ze sklepu. Zakładów szewskich w okolicy nie ma, a takie miejsca, wydaje mi się, byłyby odpowiednie dla moich poszukiwań. Jeśli kiedykolwiek w trakcie mojego chodzenia znajdę się obok zakładu szewskiego, to zajrzę do środka i spróbuję z szewcem mieć tę rozmowę, której tak bardzo potrzebuję. Zebrałem się w sobie by iść. Zebrałem się w sobie by iść i poszedłem. Towarzyszył mi mój cień, który zmaterializował się mną bardziej niż ja sam mną byłem. Szedłem prosto przed siebie i mój cień szedł prosto przed siebie. Chciałem iść po asfaltowym chodniku, który znałem ze swojej prehistorii, ale ktoś sprzątnął asfaltowy chodnik. A piękny to był chodnik asfaltowy: popękany cały, podziurawiony, pofałdowany, garbaty - ale przecież o tym można inaczej jeszcze pisać. Ktoś nie asfalt zabrał z chodnika, a dziur dodał i popękań i pofałdowań i garbów, tak że nic już z chodnika nie pozostało, co byłoby asfaltowym chodnikiem. Sprzątnięte zostało, zabrane zostało, to, co mnie się trzydziestoleciło w tym miejscu. Zasmucony byłem, ale wnet pomyślałem, że przecież inny powstanie chodnik, który kiedyś komuś również będzie się dziesięciolecił, piętnastolecił, wiecznolecił - tak samo jak mnie się tamten trzydziestolecił. I wesołość mnie ogarnęła, że nie wszystko kończy się, co skończone i poszedłem dalej, bo zebrałem się w sobie by iść. Spotkałem dwie stare, co stały na przystanku autobusowym i czekały przyjazdu jedynego autobusu, co odjeżdża z tego przystanku. Nie nie ma innych autobusów, które odjeżdżałyby z tego przystanku poza tym jednym, którego one czekały. Mimo to jedna spoglądała na rozkład jazdy, a druga rękaw płaszcza podciągnęła by spytać zegarka jak się mają sprawy czasu. Widocznie sprawy czasu miały się na tyle dobrze, że kontynuowały stanie na przystanku i oczekiwanie na jedyny autobus, który z niego odjeżdża. Coś rozmawiały między sobą. Chciałem podejść do nich, życzyć im wszystkiego miłego i zapytać dlaczego sprawdzają godzinę odjazdu jedynego autobusu, ale nie podszedłem i nie zapytałem, bo poza zadaniem pytania nic, żadna odpowiedź, nie miałyby znaczenia, choćby wszystko było prawdziwe, a więc dobre i sprawiedliwe. Jest w sprawdzaniu godziny odjazdu jedynego autobusu coś z donkiszoterii. Mnie to się jawi jako próżna walka z nieuniknionym - jakieś niepojęte przeciwstawianie się wieczności. Ale zapewne i tego nie ma w tym sprawdzaniu, bo w tym sprawdzaniu jest jedynie sprawdzanie i poza nim nie ma nic. I bohaterskości żadnej w tym nie dostrzegam, głupiość jedynie jakąś dla mnie niepojętą, bo wszystko nastąpi, co ma nastąpić. Trwaniem jest wieczność. Poszedłem dalej, bo zebrałem się w sobie by iść. Niebo pochmurne było, więc gwiazd nie mogłem liczyć, choć pragnąłem liczeniem tym posiąść niewielką część nieskończoności i zamknąć ją w sobie odliczaniem skończonym. Wobec skrytej obecności słońc wszechwiecznych zacząłem liczyć latarnie, które mnie mijały. Wysokie to były latarnie, strzeliste i wysokie, o różnorodnej ilości masztów. Były wśród nich łodzie z jednym tylko żaglem, ale były też dwużaglowe i większe nawet, a te największe liczyły dziewięć żagli i światłość biła od nich i światłość tę mnie darowały jako temu, co zebrał się w sobie by iść. Różnorodność jest wspaniałością, bo paletą jest barw najróżniejszych i odcieni wszelakich. Wszystko, co jest - jest tym, co jest przez różnorodność, przez nakładanie się barw i kontrast, który czynią między sobą. Różnorodność jest wspaniałością, ale światłość podarowana mi została wyłącznie przez największego żaglowca latarnianego. I tylko dzięki tej światłości mogłem iść dalej - bez niej nie doszedłbym tam, dokąd doszedłem, pomimo tego, że zebrałem się w sobie by iść dla chodzenia. Szedłem więc dalej w światłości wielkiej latarni, która była tym, czym była przez różnorodność do małej światłości innych latarni. Spotkałem dwoje. Brata mojego i ojca brata mojego. I oni szli, ale aby iść nie musieli się zbierać w sobie, bo innym od mojego było ich chodzenie. Ich chodzenie było chodzeniem do celu, a nie drogą samą w sobie. Nie pozdrowiłem ich jednakże, bo wiedziałem, że pozdrowienie moje niewiele dla nich znaczy i być może wcale nie będzie im tak miłym, jakim powinno być, gdy się je komuś wypowiada i kiedy się tego pozdrowienia słucha. Pozdrowienia nasze byłyby nieprawdziwe. Tym samym nie byłyby ani dobre, ani sprawiedliwe. Zamieniliśmy ze sobą kilka, tak zwanych, słów i pożegnaliśmy się, bo jeśli pozdrowienie byłoby nieprawdziwe, to pożegnanie wówczas zawsze jest prawdą, a więc jest dobre i sprawiedliwe. Zapytali mnie dokąd idę. Odpowiedziałem, że donikąd i tam ruszyłem przed siebie, odwracając głowę i żegnając ich powtórnie. Lubię palić papierosy, kiedy tak chodzę. Odnajduję ogromną przyjemność w zaciąganiu się dymem i wypuszczniu go na różne sposoby. Zawiera się w tej czynności pewna niezwykłość i poezja może nawet, jeśli robić to z pasją. Tym razem również wezbrała we mnie ochota, żeby zapalic, ale papierosy skończyły mi się już wcześniej. Zmieniłem więc nieco kierunek swojego chodzenia i zaszedłem na stację benzynową, która niedaleko się znajdowała od miejsca, w którym byłem. Kupiłem paczkę ulubionych miękkich białych marlboro i zamówiłem ciepłą kawę z mlekiem by się zagrzać, bo zmarzłem niewymownie od tego chodzenia. Temperatura powietrza była chyba bliska zeru lub nawet poniżej - idealna do wypicia ciepłej kawy z mlekiem albo wódki. Na wódkę jednakże nie miałem ochoty. Ściągnąłem plecak z ramion i położyłem na blacie, żeby plecom dać trochę wytchnienia od jego ciężaru. Pobrałem kubeczek z dystrybutora, postawiłem jak należy i nacinąłem guzik "kawa z mlekiem". Kawa zaczęła lać się strumieniem, a ja rozglądałem się dokoła, bo lubię patrzeć i widzieć, co mnie otacza. Wtedy go zobaczyłem. Stał oparty o półkę z napojami i spoglądał na mnie. Zrozumiałem, że chce ze mną rozmawiać i ja poczułem tę samą potrzebę. Odezwałem się pierwszy. Zawsze, gdy odzywam się pierwszy odnoszę wrażenie, że mówię od rzeczy, choć wielokrotność tego, co następuje później przeczy temu wrażeniu, co nijak nie wpływa na ponowne jego odczuwanie przy każdym kolejnym nowopoznawaniu, kiedy to ja pierwszy podaję słowo. Często odczuwam podobne wrażenia i na innych płaszczyznach, które stawiają mnie wobec siebie samego w cieniu jakimś, bo światłem tego nie nazywam, tylko cieniem jakimś. Pokochałem go za to jak mówił o tym, o czym mówił. A mowa jego była piękna, bo on sam pełen był rezygnacji, ponieważ pokonany był i dlatego zrezygnowany, ale nie skończony, bo nie wszystko kończy się, co skończone. Mówił niewiele, ale mówiąc niewiele zdołał powiedzieć wystarczająco dużo. Opowiadał mi o tym, jak kupił raz w Wilnie namiot-bagażnik i jak wybrał się z rodziną w podróż samochodem do Budapesztu i jak spali wszyscy w aucie, a on w tym namiocie-bagażniku. I czuć było nostalgię za utraconym. Pozwolił mi zrozumieć, że strata bardziej bolesna jest niż brak. Podaliśmy sobie ręce na pożegnanie, ale nie zapytaliśmy o swoje imiona, żeby nie cierpieć, gdy siebie utracimy. Brak lepszy jest niż strata. Zebrałem się w sobie by iść. Zebrałem się w sobie by iść i poszedłem.
    1 punkt
  24. Iwono, no czasami widoczna, czasami nie... eh, wiersz kosztował mnie, aby sprawczyni nie była na dnie. J.
    1 punkt
  25. Każdy poeta trzyma inne pióro, może się nim okazać różdżka natury.
    1 punkt
  26. zapamiętałam każde słowo wiatr który tulił nasze ciała ptasi śpiew zniewalający obraz wiosennych łąk i my w swoim świecie zapachu różowej wiśni woni fiołków purpurowych zakochani tonący w płatkach róży herbacianej Sylwia Błeńska
    1 punkt
  27. b.plastycznie :) Sprawczyni widoczna...
    1 punkt
  28. To "mej" bym wyrzuciła :-) Jest zbędne.
    1 punkt
  29. Ostatni trójwers wyśmienity. Całość bardzo dobra ze względu na podjęty temat. Pozdrawiam :))
    0 punktów
  30. bardzo w porządku wiersz, a co do ziemniaków no cóż, lotoś obrodzili. Pozdrawiam. wszak schabowy jest już królem tu od dawna zulu-gulę przez czas jakiś krótko mielim lecz skończylim potem ciule nas witano i żegnano zapoznano jeszcze z ofe i jak zwykle wyd***ano lecz to nie ostatnia z ofe-rt ;)
    0 punktów
  31. O, szukałam tego wiersza! W moim odczuciu pretensjonalnie to brzmi, ale nie mam godnych propozycji. Te dwa fragmenty - dla mnie - najbardziej soczyste i odstręczająco-piękne w tym wierszu :) Ogólnie całość dobra - taki romantyczny, może trochę staroświecki horror miłosny :) Na koniec powiem Ci tak - Twój wiersz skopał mi dupę swoimi słowami i świadczy to o nim bardzo dobrze, tak jak o Twoich zdolnościach literackich :) Pozdrowienia najszczersze :) D.
    0 punktów
Ten Ranking jest ustawiony na Warszawa/GMT+01:00


×
×
  • Dodaj nową pozycję...