Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Wszystko zaczeło się od śmierci


Krzysztof Gri

Rekomendowane odpowiedzi

Wszystko zaczęło się od śmierci…
…z którą widywałem się nie raz. Za każdym razem patrzeliśmy sobie głęboko w oczy. I zawsze gdy tylko się do niej uśmiechałem, ona kierowała wzrok w zupełnie inne miejsce. Można by pomyśleć, że mówiąc tak postradałem zmysły, ale Śmierć to takie zjawisko, które otacza człowieka w całości, zarazem przenika i łamie wszystko, co ludzkie w nim pozostało i tylko dzięki odrobinie szaleństwa można pozwolić, aby zwierzyła się ze swych tajemnic. Tym razem było zupełnie inaczej. Przyszła po mnie. Niestety zrozumiałem, to dopiero wtedy, gdy odpowiedziała lustrzanym uśmiechem. Ruszyła na mnie, nie dając żadnych oznak przygotowań do ataku. No tak, co miała zrobić, powiedzieć, że na mnie już czas? Ona nigdy nie przemawia. A jednak otulając mnie czarnym płaszczem, który w mgnieniu oka zasłonił wszelkie perspektywy ujrzenia jeszcze czegokolwiek w moim życiu, przytuliła, do skostniałej piersi moją głowę, tak mocno, jakby chciała ją rozgnieść tak, jak z obrzydzeniem mali chłopcy rozgniatają pod dziurawą podeszwą swojego trampka każdego napotkanego insekta. Zdążyłem tylko pomyśleć, że już więcej nie zobaczę miejsc tak znienawidzonych i ukochanych zarazem, jak dworzec kolejowy w moim rodzinnym mieście. Obudziłem się kilka godzin później. Zalewająca lodowatymi hektolitrami trawę, moje włosy, twarz, uszy i ubrania rosa pozwoliła mi czuć się tak świeżo jak jeszcze nigdy w życiu. Po dłuższej chwili zastanowienia, zaczynam przypuszczać, ze takie uczucie może nam towarzyszyć w życiu płodowym…

-Nie przypominam sobie abyśmy znali się na tyle, by mógł Pan spać na samym środku mojego trawnika!- Jegomość, z ust którego wylatywały niczym rozjuszone pszczoły słowa, wydał mi się nieco dziwny. Stał ubrany jedynie w pękających na szwach slipy, ukrywając bose stopy w mokrej trawie. A mnie tak bolała głowa… Nie wiem czy spowodowane to było uściskiem śmierci, który najwyraźniej udało mi się w jakiś sposób przetrwać, czy zwyczajne przemęczenie.

- Śmierć szykowała mnie do wiecznego snu, a ja jednak przeżyłem! - chciałbym Ci przy tym powiedzieć jak szczęśliwym jestem człowiekiem i jakie noszę imię. Zrobiłbym to z pewnością gdybym tylko mógł sobie przypomnieć… Wybacz, że tak krótko opisuję zdarzenia z kwietniowego wieczoru tamtego roku, ale od razu chciałbym zabrać Cię do dnia dzisiejszego. Wyobraź sobie, ze siedzisz teraz obok mnie na zwykłej parkowej ławce zawieszonej twardo w powietrzu na żeliwnych, majestatycznych, czarnych nogach, pięknie kontrastujących z widmową bielą drewnianych Siedziska i Oparcia, ustawionej pod gałęziami Klonu, wyrastającego soczyście z Ziemi pokrytej Morzem trawy o zielonych kroplach tak gęsto stłoczonych, jak piasek na pustyni. Gdy spojrzysz kawałek dalej przez lewe ramię, ujrzysz zawsze spokojną i wyniosłą Rzekę wpadającą wprost w szerokie obejmujące ją w całości ramiona olbrzymiego Jeziora. A gdy, tak jak i mnie, znuży Cię ten widok...

-Wznieśmy razem wzrok, by ujrzeć majestatyczne, wszędobylskie, wścibskie i zalewające cały ten widok Niebo.

Jak ja uwielbiam odbierać innym ich tożsamość, i zmieniać ich w rzeczy, w zjawiska, tak jak zrobiono to ze mną! Nikt już się dziś ze mną nie liczy.- gdybyś rzeczywiście był tu ze mną, nie widziałbyś Siedziska i Oparcia, tylko dwóch sanitariuszy przyciskających mnie mocno do zimnego, plastikowego krzesła, na które przed chwilą zostałem siłą sprowadzony. Tuż za nimi staliby teraz zawsze nieobecny, z głową pełną myśli ukrytą za pokerową twarzą lekarz i schowana za jego plecami, drobna pielęgniarka. Całe Morze trawy nagle przestałoby dla Ciebie być sobą i w każdym z jego kropel ujrzałbyś takiego samego szaleńca jak ja, czy Ty. Ale pośród tych kropel, dwie na pewno przykułyby Twoją uwagę, spokojna Rzeka i wielkie Jezioro. Mówi się, że trafili tu razem, na długo przed każdym z nas. Spoglądając w górę ujrzałbyś niedawno wymienioną na pancerną, po tym jak kilkukrotnie rozbiłem ją krzesłem, na którym obecnie się znajduję, szybę gabinetu dyrektora. Tak więc znasz już wszystkich moich najbliższych przyjaciół. Tylko oni od lat starają się mi pomóc, co dzień podając mi najróżniejsze specyfiki, kładąc mnie spać, pętając jak dzikie zwierze przygotowywane do okultystycznego złożenia w ofierze, abym czuł się bezpiecznie. Często też obdarzając mnie nader uczciwym uśmiechem zapominają o tym, że byłem kiedyś jednym z nich, ze stałem po ich stronie. Nie byłem jak oni, pazernym, ohydnym stworem czyhającym gdzieś w cieniu, zbierającym siły do zadania ostatecznego ciosu niszczącego czyjeś człowieczeństwo.

- Chyba nigdy nie dowiem się dlaczego tak to uwielbiacie, dlaczego pławicie się w cudzym nieszczęściu, w niszczeniu cudzej duszy, w łamaniu wszelkich zasad i barier ?

-Siedź cicho to nie skończysz jak ostatnio…

Ostatnio skończyłem nie najlepiej. Twarz ociekająca krwią leniwie spływającą z czoła, zakrywając oczy karmazynową stygnącą, dającą dziwne poczucie bezpieczeństwa kotarą. Gdy tylko pojawiała się krew, przestawali okładać i nie zaczynali na nowo dopóty, dopóki starych ran nie zmazał czas. Dziś zasnę spokojnie na swoim królewskim łożu, królewskim, bo przecież jest miękkie, przyzwyczaiłem się do niego na tyle że potrafię się na nim wyspać. Choć wiem, że nie jestem i nie będę królem, na pewno nie tutaj…

-Czy wiesz czym się różni żółty liść od zielonego?

Znów obudziły mnie te same słowa. Jak zawsze rozejrzałem się wkoło. W pokoju nie było nikogo oprócz mnie, królewskiego łoża, szafki, radia i drugiego mnie, ukrytego i cicho to raz chichoczącego to znów szlochającego, za taflą szkła.

-Skoro to żaden z nas nie zadał mi tak absurdalnego pytania musiałeś to być Ty, prawda?
Zaczynasz znać mnie lepiej niż ja sam, znasz moje myśli, sam wiele Ci w nich opowiadam, wiesz o wszystkim, co mówię a na dodatek możesz do każdego słowa i każdej myśli wracać tysiące razy. Wątpię, abyś tego chciał i tak właśnie robił, ale to jedyne na czym jestem teraz w stanie skupić mój umysł.

-Czy wiesz, że wcale mi nie pomagasz, że sprowadzasz przez to na mnie kłopoty, że mącisz mi w głowie sama swoją bytnością?

I znów nie wiem, czy sam zapędziłem się za daleko z moimi przemyśleniami, czy to może Ty podsuwasz mi do głowy wciąż nowe i nowe pomysły.

-I chociaż jeszcze nie mieliśmy okazji się oficjalnie poznać, to ja wiem że jesteś gdzieś tam we wszechświecie próbując ogarnąć umysłem mój mały drukowany czarno-biały świat. Nie wiem czy jesteś mi przyjacielem, dlatego nie mówię wszystkiego otwarcie, musisz się trochę postarać i czasem czytać w moich myślach. Czy może uważasz, że znasz mnie już na tyle żeby przewidzieć mój kolejny ruch.

-Ach, gdyby tak sufit nad moją głową był stropem białej budowli kartek tego przedziwnego świata, chciałbym abyś pomógł mi go zburzyć, spalić, sprowadzić do nieistnienia!

- Tym razem przesadziłeś!- ryknął wściekle jeden z pracowników szpitala, nie wiem nawet który, z resztą wszyscy wyglądają tak samo. W ruch poszły różne narzędzia z grupy uspokajaczy, od pasów i leków po kaftan. Już niedługo nadejdzie nowy dzień. Wybacz, iż tak lekko oddałem głos bohaterowi, ale jakby to powiedzieć, znamy się nie od dziś i jesteśmy trochę zżyci ze sobą, sporo sobie zawdzięczamy i wiem, że nie mógł zrobić nic złego.

Wróćmy teraz do czasów w których życie naszego bohatera wyglądało zgoła inaczej. Chciałbym Ci zdradzić jego imię, lecz niestety mam dziwne odczucie, tak jakby nie tylko on został tej feralnej nocy uderzony w potylicę. Zacznijmy go zatem nazywać B.
Otóż kiedyś B. prowadził całkiem zwyczajne życie, na tyle zwyczajne na ile zwyczajnym mu się być zdawało. Pomimo trudności w swoim życiu udało mu się osiągnąć parę rzeczy. Zapytany o sukcesy w życiu odpowiadał zawsze, że ma trzy:

-Córkę, żonę i to, że jak ślepiec zostałem przez los doprowadzony do miejsca w którym teraz jestem.

Mówiąc o miejscu na myśli miał swój zawód, otóż był psychologiem klinicznym w wieku na tyle młodzieńczym i na tyle średnim, aby czuć się silnie związanym z własną córką a zarazem móc dokonywać dojrzałych wyborów i aby być odpowiedzialnym za kogoś. Dlatego był kiedyś jednym z nich, jednym z niszczycieli, jak zwykł ich ostatnio nazywać. Życie B. układało się dotychczas znakomicie, rozwijał swoją karierę, wspinał się po kolejnych szczeblach, a przy tym znajdował odpowiednią ilość wolnego czasu na poświęcanie go rodzinie z efektem idealnego wręcz równoważenia tych rzeczy, które w rodzinach się udają z tymi, które pomagają budować pewne przeszkody na drodze do szczęścia. Niestety B. miał tą jedną jedyną złą przypadłość, nie potrafił czerpać szczęścia z życia na tyle ile powinien był to robić. Z czasem widział i brał z niego coraz mniej, aż w końcu pojawiła się ona. Pojawiła się wraz z trupem numer 1 w jego karierze.
Jak zawsze był w pracy chwilę przed planowana godziną wejścia na piętro na którym urzędował. Był dość czujnym i dobrym obserwatorem, więc nie wiele czasu zajęło mu odkrycie, iż pacjent, którego zazwyczaj o tej porze zawsze było pełno na korytarzu zaginął. Postanowił po cichu wybadać sytuację prze delikatnie otwarte drzwi do pokoju trupa. Nie zdążył jeszcze dobrze wściubić nosa w tą cholerną szczelinę a był już pewien tego co się stało. Szarpnął mocno za klamkę i drzwi otworzyły się na oścież a ku jego zdziwieniu, mimo iż spodziewał się takiego widoku, ujrzał pierwszego jak dynda melancholijnie i flegmatycznie na sznurku, który wziął nie wiadomo skąd, powieszony na haku wystającym z sufitu, który zapewne nie został zauważony przez nikogo przy okazji ostatniego remontu pomieszczenia. Trup nie zdał mu się być niczym nadzwyczajnym, za to skupił się na małej dziewczynce z pięknymi blond lokami szturchającą patykiem z zielonym listkiem na końcu nogę pierwszego. Dziewczynka zdała się również go zauważyć i wypowiadając słowa

-Jeszcze będziemy się widywać z nimi, z Tobą i z tymi, którzy wejdą do Twojej głowy.

Modrozielony listek z końca gałązki zaczął żółknąć a dziewczynka w mgnieniu oka stawać się piękną kobietą, ostatnią, której B. spojrzał w oczy. a gdy liść był już stary i pomarszczony z kobiety pozostały już tylko kości bielejące pod zdartymi szatami podszywanymi czernią nocy i pustynnym zabójczym blaskiem poranka. Od tej chwili B. nie wiedział już w jakim jest miejscu, zagubił gdzieś równowagę. Przez jedenaście lat pracy ani razu nie widział trupa. A od pierwszego rozpoczął się na nich istny sezon. Śmierć coraz gęściej tkała nici swej intrygi, owijając B. coraz ciaśniej i ciaśniej, aż do momentu w którym mogła na niego naskoczyć z wykorzystaniem innego zbłąkanego szaleńca w ludzkiej skórze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Karb udała Rada. Bobu, bo wisi Bob! O, bis! I w obu Boba dar, a ładu brak.    
    • Czy myślisz że ciebie prowadzę? Szanuję od zawsze twą wolę. Wybierasz kierunki wydarzeń, zaliczasz wykroty z mozołem.   A drodze wygodnej i gładkiej, takowej przenigdy nie ufaj. Lecz pozwój, by Bóg twój od teraz, prowadził i nie dał ci upaść. :)  
    • Dokąd prowadzisz mnie drogo, zanim spod nóg się usuniesz? czy w wiekiem będziesz mi bliższą, abym cię mogła zrozumieć? Ile masz w sobie zakrętów, za którym już cisza głucha? Czy mogę z jasnym spojrzeniem, bardziej niż sobie zaufać?  
    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...