Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Każdy z nas w swoim życiu miał kiedyś kogoś takiego,

Nad kim uronił łzę.

Dlaczego jesteśmy skonstruowani w taki sposób,

Że łzy ciekną nam po policzkach, gdy te osoby odchodzą,  

Widzę dziś swoją twarz,

Czy to jestem ja

Czy pozostało lustrzane odbicie?

Zniknął ten wyraz, który niegdyś mnie opisywał,

Stałam się pusta w środku,

Czym jest miłość?

Czy jest to uczucie, które łączy dwoje ludzi,

Czy one w ogóle istnieje?                         

Czy jest ona tymczasowa, czy może trwa wiecznie.

Czy jesteśmy w stanie kochać kogoś mimo wielu wad?

Czy potrafimy być z taką osobą, która nas rani?

Czy jest to zdrowe uczucie czy oznacza toksyczność?

Istnieje słowo „narcyzm”

Czy przynależy one każdemu z nas? Czy tylko po części?

W końcu każdy mówi, najpierw kochaj siebie, wtedy pokochasz kogoś innego.

Nie wiem. Co myśli każdy z was, być może ktoś kto, to przeczyta, odpowie na każde z tych pytań.

Ale czy ja chcę odpowiedzi czy to tylko monolog wewnętrzny.

Pewnie wiecie, jak odpowiedzieć, ale czy dobrze to rozumiecie.

Ja zrozumiałam.

Myślałam o tym, że kocham, lecz im więcej się kłóciliśmy, tym bardziej dochodziło do mnie przekonanie, że to tylko „ślepa miłość”.

Czułam się niedoceniona, niekochana, zakłopotana i sfrustrowana.

Ale może to we mnie tkwił problem?

Może to ja byłam winna wszystkiemu?

Może nie potrafiłam docenić tego co miałam,

Nie potrafiłam docenić tego kogo miałam.

Przeszliśmy przez wszystko,

Przez wzloty i upadki,

Przez kryzysy, które prowadziły do naszej destrukcji.                                 

Oboje byliśmy winni,

W końcu poczułam się niedoceniona,

Poznałam kogoś innego,

Ale czy to była miłość?

Czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia?

Nie, nie istnieje

Może przez chwile mogłam myśleć, że jest to coś pięknego,

W końcu poznałam kogoś, kto poświecił mi swoją całą uwagę,

Poczułam się rozumiana i doceniana,

Postanowiłam zaryzykować,

Położyłam na szali mój długoletni związek,

ZDRADZIŁAM.

Poczułam, że nie mogę w tym dalej tkwić,

Że nie mogę ranić nas obu,

Postanowiłam zakończyć związek, który budowaliśmy, o którego oboje walczyliśmy i pielęgnowaliśmy

(Jak kwiat,

który najpierw się zasiewa, podlewa, chroni przed zewnętrznymi urazami, przed zniszczeniem,

przed wysuszeniem, dba się o niego by rósł i był zdrowy, gdy gnije, robi się wszystko, aby go uzdrowić)

Czy chwila zwątpienia jest warta, chwilowego uniesienia?

Nie jest.

Przestrzegam, nigdy nie popełnijcie takiego błędu,

Jakiego dokonałam ja.

Będziecie żałować.

Teraz już wiem. Straciłam wszystko co miałam,

Co dawało pełnie mnie,

Co sprawiało, że czułam tą pełnie życia.

Wiem, że nigdy nie zapomnę o tym, ile dla mnie znaczył.

Zniszczyłam i siebie, i go.

Kochałam i być może nigdy nie pokocham, tak jak kochałam go.

 

Nie wiem.

 

 

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...