Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

O życiowej nieprzystawalności


Gość

Rekomendowane odpowiedzi

Wstęp, czyli com był czynił, zanim się oddał pisaniu niniejszego.

O tym muszę przede wszystkim we wstępie wspomnieć, że się dziś osobliwie wcześnie zbudziłem, bo o godzinie szóstej. Rzecz to tym więcej dziwaczna, że podobnie dziać mi się zwykło tylko w Warszawie, gdzie za łoże służy mi podłogowe podłoże, bo posłania gdziebądź dla mnie nie staje. Nie sarkam jednak na takowe przyjezdnego impedimenta. 
Powstałem przeto wybitnie porannie i już to sumptem rodzinnym, już to własnym przemysłem dostałem się na warszawską Wolę, zrywając wydeptane kwadraty betonu. Gdy nie bez prostokątnego trudu, zwieszającego mi się skórzaną czernią z prawej ręki, osiągnąłem wreszcie cieniste wnijście mieszkania, drzwi doń odkryłem zamknięte. Począłem tedy energicznym, acz dokładnie sprecyzowanym ruchem zadawać kciuk dzwonkowi drzwiowemu, na próżno jednak (jako podówczas i w mym żołądku, bo dania mi jeszcze żadnego nie było dane spożyć). Ponieważ godzinę przybycia ustaliłem na kwadrans po ósmej, folgować zaś ściśniętym wątpiom zwykłem o równej godzinie, zniecierpliwienie me nad obelżywy wyraz wzrosło, podniecone tyle podłym głodem, co szlachetniejszym odeń wzburzeniem z powodu nieumyślnego gwałtu na własnych obyczajach. Uderzyłem teraz we drzwi, barbarzyńskim tym aktem próbując wywołać usłuch, samemu pilnie słuchając, czy akcja spotka reakcję. Poszedłem, nikt bowiem nie wołał.
Niechybnie skierowałem kroki ku chatce na kurzej stopie, to jest pobliskiemu KFC, lecz nie w celu uciszenia grających marsza trzewi. Nie stołuję się w podobnych zbytkach, niestrawnym bowiem jest dla mnie spożywanie czegokolwiek poza ogniskiem domowym. Złożyłem przeto kurczętom na rożnie rozpiętym wizytę, ażeby odebrać klucze do mieszkania. Posiadał go ten, który został niegdyś klucznikiem, Petrus Pinguis, Lord of the Lard, z uwagi na swą śliską profesję zwany przeze mnie Smalcołożnikiem. 
Genezę tegoż kulinarnego zatrudnienia łacno odkryje ten, komu spodoba się czasem mocno dopiec lub tylko wywołać rumieniec. Takoż i drób niewolny jest od procesu smażenia, żeby być zjadliwym.  Za czym klucz od rzeczonego Piotra otrzymałem i powróciłem do mieszkania. 
W środku przyłapałem in flagranti delicto (czyt. in żałosni bałagano) zwyczajny temu miejscu nieporządek:  w mrocznej sieni walały się toboły o zróżnicowanej konfiguracji przestrzennej, których mamy tutaj z moim powyższym współlokatorem wielką obfitość. W wyglądającej oknem na podwórze kuchni po lewej piętrzyła się niebezpiecznie mieszanina garnków, talerzy i sztućców, porosłych zresztą okalające zlew szafki i blaty tak, że łatwo mógłbyś, zacny gospodarzu, dojść po stopniu ich zabrudzenia, w jakim porządku zostały użyte dla zaspokojenia głodu oraz kiedy dokładnie odbyła się za ich pośrednictwem konsumpcja. Nie zaprzątnąłem sobie (oraz nie sprzątnąłem) jednak głowy ową, jakkolwiek interesującą, indagacją i wszedłem do pokoju na prawo. Tu biło obszerne serce mieszkania, tu było centrum dowodzenia swoich racji i kwatera główna. Oto wtulone w rogi ścian łóżka, jedno większe dla dwojga, drugie – kulawy i poplamiony tapczan. Każdy z owych przybytków wywczasu zbrojny był w biurko, nad każdym zaś biurkiem sępiła długoszyjna lampa. Wśród nich, w połowie drogi pomiędzy snem a jawą,  trzymał wartę stół niewielkich rozmiarów, beneficjent awansu z prozy kuchennej ku pokojowej poetyczności. Stół ów należał do mnie i wielką darzyłem estymą wszelkie rysy i obtłuczenia na jego drewnianym obliczu. Jeślibyś jednak wypominał mi, marmurowy luksusie, że najgorzej wyszedłem z mieszkańców, ponieważ takiego wybrałem sobie kompana do dusznych i umysłowych wzruszeń, zabrzmiałbyś miedzianie. Nie mam pola do popisu, lecz jestem panem pór roku, słońca i księżyca. W zimie oplatają mnie miłujące objęcia dobrego sąsiada – grzejnika. Latem obserwuję nagie niebo i naszyte na nie twory niebieskie oraz chłonę kobiece w swych zapachowych humorach powietrze, ilekroć podniosę oblicze znad drewnej płaszczyzny. Wspaniałości te daje mi mój drugi gościnny sąsiad, czyli okno, przycupnięte na mocnych żebrach grzejnika. Czy nadal uważasz mnie za człowieka nieszczęśliwego z powodu złego wyboru? 
Widok wszystkich sprzętów w pomieszczeniu, ten sam od pół roku, był mi powszednio obojętny. Szybko pozbyłem się przywleczonego z innego świata ciężaru, który ciągnął mnie ku dołowi, odrzucając precz w kąt czarną walizkę.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...