Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Asesor Woli [1]


Jack  White III

Rekomendowane odpowiedzi

[center]1[/center]



Marylin tonąc w oceanie świadomej nieświadomości podjął decyzję, doszczętnie zmieszany, nie wie czy myśli racjonalnie. Nie ma pojęcia czy to co robi jest skutkiem walki z problemami, które nie odpuszczały mu od najwcześniejszych momentów życia, czy może zbawieniem samego siebie od kolejnych czyhających na niego cierpień rozdzierających jego duszę i ciało.
- Samobójstwo - pomyślał - uważane za okaz ogromnego egoizmu i samolubstwa bądź niewyobrażalnego męstwa by świadomie zgładzić samego siebie jest najlepszym z rozwiązań w mojej sytuacji a nawet jedynym. Każdy przecież cierpi na swój sposób, lepiej wybrać swój krzyż, niż otrzymać niewiadomą od losu.
W jego myślach bez przerwy przewija się obraz sprzed kilku laty, słowa takie jak: przyjemność, radość, nie oddają stanu jego duszy z tamtych czasów. Było to szczere bogate w uczucia, dodające kolorytu każdej chwili szczęście, trwające tylko, bądź aż, parę lat. Nałożone na niego dzięki jedynej osobie rozumiejącej jego skomplikowany ludzki byt, nie różniący się od innych w uczuciach i odczuciach. Problem tkwił w formie, w sposobie, to jak ta sama książka lecz w innej okładce, nie akceptowanej przez chore według rozwoju społeczeństwo. Co gorsza także nie uznawanej przez rodzinę. Była to wadliwa, 'patologiczna' komórka rodziny, która nie spełniła swoich sztandarowych funkcji jako grupa 'wsparcia' bądź 'zrozumienia'.

Czy ten moment musiał nastąpić, czy był mu przeznaczony? Nie wiadomo, ale to tę furtkę wybrał. Nie była to decyzja podjęta w emocjach, w natężeniu chwilowego żalu i cierpienia. Obmyślał to przez długi czas, w chwilach pozornej, ulotnej radości jak i zwijającego go w konwulsjach smutku, doprowadzającego nieustannie do stanu agonalnego. Dokonał świadomych obliczeń, niczym biblijny prorok z namaszczenia Stwórcy studiował możliwe rozwiązania przyszłości swojego życia. Był znacznie częściej obiektywny w swoich rozważaniach aniżeli subiektywny. Nie pozwolił by stany głębokiej depresji zasłaniały możliwości chylące się ku pozytywnym rozwiązaniom, jeśli je za takie można uznać.

Czy uważa się za geniusza? Nie, zdecydowanie nie. Jest świadomy, że ludzie pragną wspominać ludzi zdolniejszych niż reszta społeczeństwa. Wie, że ikony inteligencji uznawane na przestrzeni lat (zazwyczaj po śmierci) były anomaliami, były cudem przypadku, biologicznej deformacji. Świadomy, że jest jedną z nich, ciężko pracował by jego dzieło, niedocenione z pewnością za życia mogło dać coś ludziom przyszłych pokoleń, przyśpieszyć ewolucję ludzi na wyższe poziomy inteligencji.
Nie wierzy w reinkarnację, pewien że życie dane mu jak i każdemu innemu zostało powierzone by je przeżyć w ilości lat które ustalone zostały przez przypadek. Uważa iż każdy ma prawo do decyzji co zrobi z danymi mu latami. Kurczowo trzyma się swojej kuriozalnej, wręcz masochistycznej teorii mówiącej: "Tylko problemy, przeszkody, utrudnienia są czynnikami popychającymi wszystkie gatunki do rozwoju. Ludzie szczęśliwi cofają się w rozwoju, tylko cierpiący są w stanie odkrywać nowe tereny w każdej z kategorii".
Czyż nie ma w tym racji?.

Nagle w środku swoich pomieszanych myśli, zachęcających go jak i zniechęcających do popełnienia tego czynu, chwycił za broń. Nielegalną, bez żadnych atestów bezpieczeństwa, zakupioną parę dni temu na czarnym rynku od przyjemnie wyglądającego grubszego mężczyzny. Odłożył ją, jakby się wahał, jak by nie był pewien co robi.

Marylin siedzi na starym, skrzypiącym przy każdym ruchu, drewnianym krześle. Na okrągłym stoliku w zasięgu ręki leży broń, obok zżółciałej teczki, wypchanej wieloma stronami maszynopisu, dzieła któremu poświęcił ostatnie miesiące, ciężkie miesiące. Obok teczki leży list pożegnalny.
Do wynajmowanego pokoju, z niskim czynszem, wpadają promienie zachodzącego, silnie czerwonego słońca, ukazujące majestatycznego grzyba na ścianach oraz odchodzącą od podłogi klepkę dębową, z pewnością pamiętającą jeszcze pierwszy lot w kosmos. Pokój pusty, z paroma starociami (gdyż aby być antykami musiały by posiadać jakąś wartość). Rozgląda się po zimnym pokoju z połączoną małą kuchnią zawaloną brudnymi naczyniami, widzi dwie pary drzwi, jedne wyjściowe wychodzące na obdrapaną z wątpliwym urokiem klatkę schodową, drugie prowadzące do malutkiej, dosłownie malutkiej łazienki składającej się na cztery ściany sufit i podłogę, małą wannę, klozet oraz umywalkę. Unosi się tam niemiłosierny smród wydobywający się ze starych instalacji hydraulicznych.

Zerwał się w jednych chwili, naprężył mięsnie i sięgnął po broń. Przeładował pistolet. Po pomieszczeniach przeszło głuche, silne echo.
Nacisnął ciężki, zimny w dotyku spust drżącym, spoconym ze strachu palcem wskazującym.



...Strzelba wystrzeliła. Ułamki sekund jakby starały się oszukać Newtona, lub to mózg świadomy rychłego końca wysila się do granic swoich możliwości. Marylin widzi obrazy z dzieciństwa, okresu dorastania jak i te od wyjścia z domu, a dokładniej wyrzucenia aż do teraźniejszych. Przypomina sobie dokładny obraz człowieka do którego żywi najwięcej nienawiści na tym świecie. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w wieku czterdziestu siedmiu lat, ubrany gustownie i odpowiednio do wieku. Włosy gęste, czarne z widocznymi siwymi pasemkami. Mocne rysy twarzy, zadbana skóra, zarost delikatnie zapuszczony, z pewnością można powiedzieć, iż jest to przystojny mężczyzna w średnim wieku, wytwarzający wokół siebie bardzo przyjemną aurę. Czemu jest widziany w ciemnym pokoju z zakrwawionymi ścianami, czemu trzyma sznur w dłoni wyciągniętej ku nam?? To jego ojciec, jego Twórca jak i zdrajca. Pomimo dostojnego wyglądu, który może zwieść, widzi sceny z człowiekiem samolubnym, pozbawionym miłości. Z egoistycznym i chciwym nastawieniem. Ale odsłania się też inna postać, na którą w jego wyobraźni spada snop światła, tak jasnego, tak nierzeczywistego, tak ciepłego. Marylin rozpływa się w zakątku raju swojej wyobraźni. Obraz jego ojca został w tej chwili rozwiany przez Jonatana, jego największą miłość, jego kochanka i przyjaciela. To widok malujący uśmiech na jego twarzy. Zapomina o wszystkim, skupia się tylko na chwilowym szczęściu które nieudolnie stara się zachować. Sielankowy obraz został drastycznie przerwany. Wszystko nagle się zmienia, Marylin zakłada Jonatanowi pętle na szyję, całuje z uczuciem, muska delikatnym ruchem w policzek. Oddala się powoli, o parę kroków, z jego oczu sączą się łzy bólu, szczypią jakby składały się z kwasu. Spoglądają sobie głęboko w zapłakane oczy, ciemność i chłód pochłaniają coraz bardziej pokój. Marylin zamyka oczy, kopie w krzesło. Słyszy donośny dźwięk pękniętego karku, otwiera oczy. Patrzy jak ciało stawia opór, jak chybocze się na żyrandolu. Oczy Jonatana są już zamknięte. Twarz zastygła w nieprzyjemnym grymasie. - Zbawiłem Go czy zamordowałem?? Czy jestem Judaszem?

Marylin tylko w tym przypadku chciał by zmienić wszystko. To brutalne wydarzenie rodzi w nim myśl: "co by było gdyby?".
W tym momencie nie poznaje samego siebie.
W tym momencie ma jedną wolę, umrzeć, pozbyć się tego obrazu z wyobraźni.
Ciało Marylina pada bezwładnie na podłogę, która jak by chciała coś powiedzieć, zaskrzypiała w dziwny sposób. Bezkresna ciemność spowiła wszystko, tylko na nią można liczyc.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zbliża się w dziwnej metalowej masce. Z wywierconymi w niej niesymetrycznie wieloma otworami. O różnej wielkości, różnym kształcie. Tam, gdzie powinny być oczy albo uszy, bądź usta… Coś, co jest zdeformowane zwielokrotnionymi mutacjami syndromu Proteusza, czy von Recklinghausena... Żywe, to? Martwe? Ani żywe, ani martwe. Idzie wolno w szpiczastej, nieziemskiej infule, jarzącej się na krawędziach odpryskami gwiazd. Idzie w ornacie do samej ziemi, ciągnąc za sobą szeroką szatę po podłodze usianej miliardami ostrych jak brzytwa opiłków żelaza. Najpewniej chce wydawać się większym. Tylko po, co? Przecież jest już i tak największym wobec swojej ofiary. Jest tego dużo, tych wielobarwnych luminescencji i tych wszystkich mżeń. Jakichś takich niepodobnych do samych siebie w tej całej gmatwaninie barw, wziętych jakby z delirycznej, przepojonej alkoholem maligny. Idzie wolno, albo bardziej skrada się jak mięsożerca. Stąpa po rozsypujących się truchłach, których całe stosy piętrzą się po ciemnych kątach, bądź wypadają z niedomkniętych metalowych szaf…   Lecz oto zatrzymuje się w blasku księżyca. W srebrnej poświacie padającej z ukosa przez wysokie witraże tak jakby fabrycznej hali. Rozkłada szeroko ramiona z obfitymi mankietami, upodabniając się cośkolwiek do krzyża. W rozbrzmiałym nagle wielogłosowym organum, płynącym gdzieś z głębokich trzewi. Rozbłyskują świece. Ktoś je zapala, lecz nie widzę w półmroku, kto. Jedynie jakieś cienie snują się w oddali, aby rozfrunąć się z nagłym krakaniem niczym czarne kruki, co obsiadają pod stropem kratownicę gigantycznej suwnicy. Otaczają mnie pogłosy metalicznych stukań, chrzęstów w tym grobowcu martwych maszyn. Pośród pogiętych blach, zardzewiałych prętów, zdewastowanych frezarek z opuszczonymi głowami… W odorze rozkładu rdzawych smug znaczących ich puste w środku korpusy… Wśród plątaniny niekończących się rur, rozbebeszonych rozdzielni prądu, sterowniczych pulpitów, nieruchomych zegarów…   Tryliony komórek naciekają wszystko w szmerze nieskończonego wzrostu. Pośród zwisających zewsząd cuchnących szmat przedziera się niezwyciężona śmierć. Na aluminiowym stole resztki spalonej skóry. Skierowane w dół oko kobaltowej lampy zdaje się nadal je przewiercać kaskadą rozpędzonych protonów. Mimo że wszystko jest milczące, dawno zaprzepaszczone w czasie i bezczasie… Nie zatrzymało to tryumfalnego pochodu nienasyconej śmierci. Okrytej chitynowym pancerzem. Przecinającej powietrze brunatnymi szczypcami… To się wciąż przemieszcza, ciągnąc za sobą rój czarnych pikseli. W jednostajnym i meczącym, minimalistycznym drone. Na zasadzie długich i powtarzających się dźwięków przypominających burdony. Przemieszcza się jak ćmiący, tępy ból w piskliwym szumie gorączki.   A przechodzi? Nie. Nie przechodzi wcale. Zatrzymało się, jarząc się coraz bardziej na krawędziach. Błyskając rytmicznie. Stąpa w miejscu jak bicie serca. W tym całym obrzydliwym pulsowaniu słyszalnym głęboko w rozpalonych meandrach mózgu, przypominającym uderzenia ciężkiego młota. Szum idzie zewsząd, jak mikrofalowe promieniowanie tła. Na ścianie tkwiący cień mojej czaszki pełga w nerwowych oddechach nocy. W dzwoniącej ciszy nadchodzącego sztormu. Chwytam się desek, prętów, wszystkiego, aby nie stracić świadomości. Nie zemdleć. Sześciany powietrza już furkoczą od nastroszonych piór. Otaczają mnie całe ich roje. Tnąc wszystko stalowymi dziobami, spadają ze świstem en masse. Wbijają się głęboko aż po rdzeń. Przebijają się z trzaskiem poprzez mury, podłogi. Jak te świdry, udary, pneumatyczne młoty… Poprzez krzyki malarycznych drżeń, które nawarstwiają się i błądzą echem jak rezonujące w oknach brzęczące szkło.   Poprzez śmierć.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-26)      
    • @andreas Bo poeci to podobno wrażliwi, empatyczni ludzie :) Zdrówka też :)
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      A to jest ciekawe i mądre spostrzeżenie :) Dzięki za refleksję i zatrzymanie się pod wierszem :)   Pozdrawiam    Deo
    • Popada; rano narada - pop.    
    • @poezja.tanczy   Dzięki. Pozdrawiam.   @Jacek_Suchowicz   A ziemia wiosną się odrodziła...   Dzięki.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...