Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

****


Rekomendowane odpowiedzi

„Uwaga pasażerowie odlatujący do…proszeni są o…” – dudni z głośników w hallu terminala międzynarodowych odlotów. W tle jakieś egzotyczne krajobrazy, zabytki. „Your attention, please: passengers flying to…” – dudni, a w żołądku mam już znane drżenie - rajzefiber, zresztą przyjemny. Poruszam się zwolna w kolejce do odprawy najpierw bagażowej (żegnaj pianko do golenia), potem paszportowej. Kolejne kontrole osobiste, ostatnia jeszcze w rękawie prowadzącym do brzucha samolotu, wreszcie sadowię się w fotelu przy oknie (zawsze mam szczęście dostać takie miejsce). Po tych wszystkich kontrolach powinienem czuć się bezpiecznie, chociaż wkurzyło mnie gdy musiałem wyjąć pasek od spodni, które zaczęły mi niebezpiecznie opadać, ale niech tam. Pogoda raczej ładna, trochę cumulusów, o czym informuje nas pan kapitan przez intercom, stewardessa „wygłupia się” wykonując komiczną gimnastykę rękami, aby pokazać jak należy się zachować na wypadek - no właśnie: na wypadek…Silniki już buczą, samolot kołuje po pasie, zatrzymuje się, skręca i wreszcie włącza drugie obroty, zaczyna wyć, lekko wciska mnie w fotel (lubię to), trochę podskakujemy na nierównościach pasa startowego, wreszcie czuję, że oderwaliśmy się od ziemi, włącza się monotonne buczenie silników, nabieramy wysokości. Skrzydło, przy którym mam okno przechyla się, a ziemia podchodzi w górę – robimy skręt nabierając dalszej wysokości. Teraz już jakby nic się nie działo, więc popadam w lekką drzemkę pozostawiając zapięty pas zgodnie z zaleceniem stewardessy.
Nie mogę jednak zasnąć, choć przydałby się sen: wkrótce zapadnie noc i czeka mnie długi, monotonny lot. Zbyt świeże są jeszcze sprawy sprzed odlotu, a zbliżają się już nowe zaraz po przylocie. Jestem właśnie po burzliwym rozstaniu się z żoną, tym razem już ostatecznym. Ona wie, że tam, za oceanem czeka na mnie ktoś inny, przy kim już chcę pozostać na zawsze - Lucy. W ostatnim przed moim wyjazdem e-mail’u napisała: „Nie mogę uwierzyć, że już wkrótce się spotkamy, na zawsze!”. Wcześniej trzeba było załatwić wszystkie te formalności związane z rozwodem, podziałem majątku i przekazaniem firmy. Dobrze, że chociaż nie mamy dzieci, których kiedyś tak pragnąłem. Nie chcąc pogrążać się w tych rozmyślaniach sięgam po kupioną ostatnio książkę: Paula Coelho „Być jak płynąca rzeka” – idealna lektura na podróż, abstrahując już od jej znakomitych walorów literackich. Otwieram na stronie 229 i w tekście zatytułowanym „Spotkanie w Galerii Dentsu” czytam fragment wiersza japońskiego poety Mitsuo Aidy, przypominający trochę słynną „Dezyderatę”:
Nie musisz udawać, że jesteś silny,
nie musisz mówić, że wszystko jest dobrze,
nie martw się tym, co pomyślą inni,
jeśli musisz, płacz –
to dobrze wypłakać łzy do końca
(tylko wtedy wróci uśmiech).

Po kwadransie zamykam książkę próbując znowu zasnąć – nic z tego.
Myśli znowu błądzą pomiędzy pozostawionymi – na zawsze już chyba – sprawami w Kraju, a tym wszystkim, co sobie zaplanowałem tam, i to zaraz po przylocie. Czuję znajomy skurcz w dołku, gdy wyobrażam sobie Lucy; żadna kobieta nie działała tak na mnie przez samo tylko wspomnienie jej postaci. Czuję znajomy zapach jej ciała, włosów, muśnięcie jej rzęs na moim policzku. Kochana, wspaniała, cudowna Lucy! Inteligentna, wrażliwa kobieta z doświadczeniami pierwszego nieudanego, krótkotrwałego związku. Taka łagodna i czuła, taka ciepła zawsze, taka gorąca w moich ramionach. Czuję moje dłonie na jej nagich piersiach, nabrzmiałe sutki delikatnie łaskoczą moje palce, dłonie wędrują niżej, ślizgają się po jej brzuchu, gładziźnie ud…Uwielbiam ten jej cichy skowyt za każdym razem, gdy w nią wchodzę. Podobno którejś nocy wymówiłem przez sen imię mojej żony. Lucy powiedziała mi o tym po kilku dniach, gdy rano zaplatała przed lustrem ten gruby warkocz, który tak na mnie zawsze działa. Nie chciałem w to uwierzyć, próbowałem jej wmówić, że się przesłyszała – było mi cholernie głupio.
Moja żona jest przeciwieństwem Lucy: nie ma w niej tej łagodności, potrafi być czuła, ale na swój zaborczy sposób. Jest raczej apodyktyczna, twardo stąpa po ziemi. Ma dobre serce, chociaż stara się tego nie okazywać. W łóżku jest namiętna i oddana i lubi, gdy w chwilach uniesień mówię jej o miłości. Jednak poza tym unika tego tematu. Była moją pierwszą dojrzałą miłością, to nie pozostaje bez śladu. Dlaczego teraz myślę o niej, przecież za kilka godzin wezmę w ramiona Lucy?


Trwające od kilku minut lekkie wstrząsy zaczynają gwałtownie przybierać na sile – jakbyśmy tłukli się furmanką po leśnej drodze pełnej wykrotów. Rozlega się przez intercom głos stewardessy starającej się ukryć zdenerwowanie: „Proszę państwa! Wpadliśmy w turbulencję, proszę zapiąć pasy i ustawić fotele w pozycji pionowej. Pogoda się pogorszyła, co oczywiście nie ma wpływu na nasz lot.” Oczywiście…Druga stewardessa idzie przez środek samolotu sprawdzając czy zamknięte są wszystkie półki nad fotelami i czy wszyscy mają zapięte pasy. Dalej trzęsie jak cholera, coraz większe te dziury powietrzne, już słychać płacz dzieci i odgłosy wymiotów. Za oknami ciemność rozświetlają błyskawice, nikt nie śpi, atmosfera raczej nie sielankowa. Ponownie z lekka drżący głos stewardessy stara się nas uspokoić, wreszcie włącza się kapitan informując że znaleźliśmy się dość niespodziewanie w środku burzy, z której zaraz wyjdziemy. Przez głowę przemyka mi myśl: wyjdziemy, ale do Atlantyku…
Jedna z błyskawic poraża blaskiem całe wnętrze samolotu, czuję kłucie w oczach, gasną wszystkie światła.

W hali przylotów czeka na mnie Lucy w towarzystwie Andrzeja, mojego byłego wspólnika, a teraz już samodzielnego właściciela całej firmy - skąd on się tu wziął? Miał przecież być teraz służbowo w Pradze. Andrzej ubrany jest w czarny garnitur i czarny krawat, na ręku ma przewieszone czarne palto (stał się on pocieszycielem mojej żony, gdy nasze małżeństwo już się rozpadało po moim związaniu się z Lucy). A Lucy, moja piękna Lucy jest w białym płaszczu szczelnie zapiętym pod szyję, z odkrytą głową, jej popielate włosy rozwiewa lekko wiatr – skąd tutaj wiatr? I dlaczego trzyma w ręku bukiet białych róż, co to za dziwny pomysł? Nagle widzę, że jesteśmy znowu w hali odlotów na naszym lotnisku, a dudnienie z głośników oznajmia: „Your attention,please: passengers flying to the Heaven…”. Po chwili z głośników rozlega się cicho znana mi skądś piosenka:

Gdy napojony już zostanę snem,
ostatnim ze zdarzeń,
że się to stanie na pewno – wiem,
chociaż nie wierzę.

Więc gdy już napojony będę snem
bez sennych widziadeł i marzeń,
czy się obudzę potem? Nie wiem,
a jednak wierzę.

Gdy już zostanę napojony snem,
gdy mnie napoić ktoś każe,
bo tak to będzie – chyba wiem,
to w co uwierzę?

Że mnie już nie ma? Nie ma gdzie?
W którym wymiarze?
I jaką miarą znaczyć ten sen?
Kto mi objaśni sen tych zdarzeń?

A więc jestem czy też nie u celu podróży, raczej u jej kresu, i jakiej podróży? Czy będę-nie będę w dalszym ciągu tej historii, czy miną lata beze mnie i co stanie się z Lucy? Czy Andrzej będzie dobry dla mojej żony( w tym momencie czuję lekkie ukłucie w sercu), czy jej nie skrzywdzi? Czy kłopoty naszej firmy okażą się tylko przejściowe, czy będzie się ona dalej rozwijać? Ale co mnie to właściwie obchodzi, to już nie moja firma. Patrzę teraz na Lucy; po jej policzkach spływają łzy – dlaczego? Tylu ludzi w tej hali, a jakoś wcale nie słychać gwaru. Podchodzę powoli do tych dwojga, wyciągam ramiona, Lucy robi krok w moją stronę, przystaje. Idę dalej ku niej, ale nie możemy się spotkać; mijamy się o włos, nieomal wyczuwam dotyk jej ramienia – nieomal…

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


To my się jakoś znamy, przepraszam?
A że zasada - "komentuj, a będziesz komentowanym" jest dość klarowna na portalach,
gdzie wszyscy po amatorsku pisują i nie ma etatowych i opłacanych "komentatorów",
to nie powinno dziwić.

Przykro mi,.ale my się "jakoś" jednak nie znamy...Moja uwaga "I kto to mówi" była raczej przewrotna,bo jak się zdążyłem pobieżnie zorientować,to należysz do rekordzistów na tym portalu jeśli chodzi o komentowanie. No i Twoja twórczość tu zaprezentowana do amatorskich raczej nie należy.Chapeaux bas!
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • a może morze jesteśmy sami bez uniesień bez fal namiętności noc otula nas rybim ogonem łuszczą się sny rozmaite   zimno drapie się za głowę panele podłogowe imitują mokry piach i senną plażę na odludziu   chore zatoki dokuczają nieobecnym dryfujące myśli wyrzuciło na brzeg zrywamy się zachłannie każdy w swoją muszlę
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Zaiste, różne rzeczy można ciąć, słowa zwykle to definiują. Dziękuję i pozdrawiam :)
    • Pozdrawiam i dziękuję @iwonaroma i @Leszczym   Troszkę zmieniłam. Koronka nie w zębie ale na zębie, w zasadzie nie o zęby chodzi lecz półmrok, dodałam ostatni wers, żeby może bardziej w stronę owego kłusownictwa., czyli kłusującego kundelka.   Dziękuję wszystkim, daliście mi zdaje się "medal" ;-) rozumiem, że dla Żabki, to się zgadzam :-) Miłego
    • Niestety bywa, że alko i dragi i wtedy nic innego się nie liczy. Pozdrawiam
    • Trochę inna wersja dawnego tekstu   Cześć. To tylko ja. Chyba jako całość lub nie. Jeżeli masz tyle cierpliwości co ostatnio, to czytaj. Jeżeli przeciwnie, to chociaż napisz, o czym nie przeczytałaś. No dobra. Tyle wstępu.   Trudność to dla mnie wielka, zwyczajność z mego pióra na papier bezpowrotnie spuszczać. Aczkolwiek – chociaż takową lubię – to bez udziwnień, ciężko mi zaiste lub po prostu taki wybór chcianą przypadłością stoi. Pisząc dziwnie o zwyczajności i prostocie kwadratowych kół, zawikłanie w umysłach sprawić mogę, a nawet bojkot, takich i owakich wypocin, lub nawet laniem wody zalać.   Gdybym koślawym grzebieniem, włosy w przypadkowym kierunku przeganiał, to skutek byłby podobny. No cóż. Żyję jakoś na tym pięknym świecie, co wokół roztacza połacie, pośród bliźnich, zwierząt, roślin różnorodnych, rzeczy ożywionych i martwych, dalekich horyzontów i niewyśpiewanych piosenek, a w tym co piszę teraz, nadmiar zaimków osobowych, co w takim rodzaju tekstu, jest uzasadnione.   Napisz proszę, co w twoim życiu uległo zamianie. Co zyskałaś, co straciłaś. Czy odnalazłaś szczęśliwą gwiazdę na nieboskłonie ziemskich ścieżek. Jeżeli nie, to masz w tej chwili szukać. Choćby z nosem przy padole, twojej upragnionej gwiazdy. Gdy ulegniesz poddaniu, to już zostaniesz na dnie wąwozu niemożliwości, opłakując swój los.   A jeśli źli ludzie ciebie podepczą, to nadstaw im jedną siedemdziesiątą siódmą część policzka. Bez przesady rzecz jasna. Czasami oddaj! Pamiętaj, taką samą miarą będziesz osądzona, jaką ty innych sądzisz. Ile szczęścia dajesz, na tyle zasługujesz. O cholera. Co za banały wyłuszczam.   Proszę cię. Pozostań przewrotną, ale nie strać równowagi. Pamiętam, że często błądziłaś wzrokiem po ogniu, a myślałaś o rześkim strumyku. To mnie w tobie fascynowało. Nieokiełzane myśli, wiecznie związane w supełki, które wielu próbowało rozplątać, bez widocznego skutku. Tylko ósme poty wylali i tyle z tego było.   Przesyłam tobie taki śmieszny przerywnik, dla odprężenia umysłu.   twoje zwłoki są w rozkładzie twoje ciało gnije już twoją trumnę sosenkową pokrył zacny cudny kurz   twoje czarne oczodoły białej czaszki perłą są a piszczele szaro złote jak diamenty ślicznie lśnią   No i co? Zaraz jest ci weselej, nieprawdaż? Przyznać musisz. Oczywiście wierszyk nie dotyczy ciebie. Kiedyś tak, jeżeli twój trup nie spłonie. Póki co, wolę cię zapamiętać obleczoną w ciało. Ładne i zgrabne zresztą. Ale dosyć tych słownych uciech. Musisz jednak przyznać, że ci lżej na sercoduszy.    Tak bardzo tobie współczuję, że masz jeszcze siły na czytanie tych moich ''mądrości''. Tym bardziej, że nie czytam wszystkich twoich, ale jestem przekonany, że ty czytasz moje sądząc po tym, co odpisujesz. Wiem, wredne to z mojej strony, do utraty tchu. Mam jednak pewność, że nie wyznajesz zasady: coś za coś. Ja też jej nie wyznaje. Wolę coś twojego przeczytać, jak prawdziwie chcę, niż czytać na siłę, gdy naprawdę: nie chcę.   To skądinąd byłoby dowodem braku szacunku i lekceważenia twojej osoby. Mam trochę pokręconą psychikę w wielu sprawach. Do niektórych podchodzę: inaczej. A zatem pamiętaj: nie wszystkie moje listy musisz czytać. Na pewno nie popadnę w otchłań obrażań. Chyba, że obrażeń, jak dajmy na to w coś walnę lub ktoś lub coś, mnie.   Aczkolwiek bywa, iż żałość odczuwam wielką, do suchej nitki białej kości. Proszę, poniechaj zachwytów nad tym co piszę, bo jeszcze przez ciebie na liściach bobkowych osiądę speszony, a to spłodzić może, psychiczny uszczerbek na zdrowiu... a to z kolei na braku moich listów. Czy naprawdę jesteś przygotowana na tak dotkliwą stratę?    Dzisiaj znowu byłem latawcem, który pragnął wzlecieć i kolejny raz, spalił lot na panewce. Ciągle ogon wlecze po ziemi. Znowu lecę nie do góry, ale w bezdenny dół, w długą ciemną przestrzeń. Głębiej i głębiej, dalej i dalej. Światło mam głęboko w tyle, ale jeszcze trochę kwantów na plecach siedzi. Nieustannie widzę przed sobą własny cień. Ścigam go, bo nie mam innego wyjścia. Wyjście zostawiłem daleko nade mną.   Kiedy wreszcie będzie koniec. Raz na zawsze. Na zawsze z wyjściem i na zawsze z wejściem. Co będzie po drugiej stronie, skoro potrafię tylko spadać. Kiedyś, gdy mogłem oprzeć jaźń o jasne ściany, to były mi obojętne. Teraz przeciwnie, lecz mijam je za szybko. Są tylko smugami. Bo wiesz jak jest. Światło bez cienia sobie znakomicie poradzi, lecz cień bez światła istnieć nie może.    Nie czytaj tej mojej głupawej pisaniny, jeżeli nie chcesz. Zrób kulkę i wrzuć do ognia. Niech spłonie. Nawet już nie wiem, jak smakuje gniew.    Stoję oparty o ścianę. Widzę lecącą w moim kierunku strzałę z zatrutym ostrzem. Nie mogę ruszyć ciała, znowu przyklejony do otynkowanych, ułożonych w mur cegieł. Są częścią mnie. Ciężarem, którego tak naprawdę nie dźwigam, a jednak odczuwam, jako zafajdany kleisty los. Ciekawe czyja to wina? Raczej nie muszę daleko szukać, by znaleźć winowajcę. Jest zawsze całkiem blisko.    Nagle zdaję sobie sprawę, że nie zabije mnie żadna strzała, tylko kupa duszącej gruzy. Tańcząca kamienna anakonda, pragnąca udusić i wycisnąć: całe posklejane rozdwojone wnętrze, żebym mógł je na spokojnie obejrzeć, przemyśleć i uwolnić trybiki z piasku. Wystawiam ręce na boki. Nic z tego. Odepchnięcie niemożliwe. Czerwone cegły pod skórą tynku, pulsują niczym krew w tętnicy.    Nagle przypominam sobie. To z własnej woli posmarowałem klejem pokręcone ego i oparłem o niby szczęśliwą ścianę. Jakiż wtedy byłem pewny swoich możliwości. A jaki głupi i naiwny. Myślałem, że oderwę jaźń w każdej chwili. Gówno prawda. Sorry.    Nogi nadal zwisają poza parapet mnie. Zasłaniam stopami uliczny ruch i mrówczanych ludzików. Wyciągam ręce przed siebie. Zasłaniam chodnik. Rozkoszny wietrzyk szeleści we wspomnieniach, przerzucając kartki niewidocznej księgi. Niektóre wyrwane bezpowrotnie. Pozostał tylko wzdłużny, postrzępiony ślad.   Nagle zasłaniam wszystko przezroczystością. Tylko spod prawego rogu zwisającego buta, wychodzi dziwna, tycia postać. Widzę ją wyraźnie, pomimo dużej odległości. Pokazuje mi środkowy palec. To matka głupich. Zaraz na nią skoczę i jej tego palucha złamię. Odzyskam wiarę we własne siły i lepszy los.    Pomału kończę na dzisiaj... z tą pseudofilozofią. Na drugi raz napiszę bajkę, co na jedno, chyba wyjdzie. Na przykład o człowieku, który po swojej śmierci, musi całą wieczność leżeć w trumnie na własnych rozkładanych zwłokach, jako pokutę za grzechy, które popełnił. Cały czas będzie tam jasno, a zmysł zapachu nie zostanie wyłączony. Oczu nie będzie mógł zamknąć, leżąc twarz w prawie twarz i żadnego spania. On sam nie ulegnie rozkładowi z uwagi na ciasnotę.   No nie! Nawijam banialuki w sumie lub innej rybie. To jeno metafora. Dla rozluźnienia powagi. Pomyśl o kwiatkach na łące. O modrakach i stokrotkach, makach i pasikonikach. Jak ładnie pachną, dopóki nie zwiędną i zdechną. O białych uroczych barankach, płynących po błękitnym oceanie do złotego portu o barwie słońca, otulonego szatą horyzontu, w kolorze pomarańczy z nadszarpniętą skórką. Co chwila jest oświetlona, obsraną przez muchy, lecz mimo wszystko działającą, żarówką morskiej latarni.     Wiesz co, tak sobie pomyślałem, że jest sprawą niemożliwą, by nie wypełnić czasu całkowicie. Nasze poczynania przyjmują kształt czasu, w którym są. Z tym tylko, że istnieją różne rodzaje: cieczy i naczyń. Największa klęska jest wtedy, gdy takie naczynie rozbić na wiele kawałków i nie móc go z powrotem posklejać, bez względu na to, ile czasu zostało. A jeszcze gorzej, gdy są to naczynia połączone i tylko jedno ulegnie destrukcji, a drugie zostanie całe, lecz i tak rozbite.    Jeżeli przeczytałaś te moje bajanie, to gratuluję cierpliwości. Napisz proszę. Może przeczytamy, a może nie.    Na koniec zwyczajowy przerywnik.    Miłość    zostańmy w naszym świecie lecz zabierzmy butle tlenową z powietrzem może być różnie gdyż ty ze mną a ja z tobą
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...