Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bunt zgreda, czyli prowokacyjne refleksje


Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Stara to prawda, że przywilejem młodości jest bunt. Bunt ożywia zmurszałych i unicestwia ich zarazem. Buntownicy obdarzeni łaską rozsądku powiadają zatem: obalamy, niszczymy, zgoda, ale dajemy coś w zamian, nie zostawiamy zgliszcz, ale oferujemy lepsze wartości.

Potrzeba podważania i obalania zaskorupiałych, rutynowych prawideł jest motorem postępu. Czymś, bez czego żadna cywilizacja nie mogłaby się rozwijać. Bunt jednak musi mieć uzasadnienie. A więc argumenty. A więc propozycje; sprzeciw bez nich, uważany jest za demagogię.

Tymczasem poeci obecni, zapominając, że współczesność jest kontynuacją przeszłości, że bez gruntownej, a nie powierzchownej wiedzy o przeszłości, mogą być tylko oczytanymi analfabetami, dystansują się od tego rodzaju stwierdzeń. Wolą iść własną drogą, odrzucać, negować, ośmieszać, co było przed nimi, przed czasem, gdy zaczęli wnikliwie gaworzyć z batonikiem.

W poezji zapanowała powszechna i denerwująca maniera spłycania jakiegokolwiek przekazu. Pokolenie poetycko ząbkujące uprawia gnuśną politykę istnienia w bezszmerowym kącie. Pora, by z niego wyszło, pora, by wyszło z przytulnej sadzawki.
Zamiast zabrać merytoryczny głos we własnej sprawie, woli obnosić się ze swoimi egzystencjalnymi hemoroidami i szwendać się po marginesach, obrzeżach i niszach zarezerwowanych dla programowych frustratów. Miast uczestniczyć w remoncie poetyckiego pałacu, woli gniazdować w zgrzebnym kartonie z umysłowymi nieokrzesańcami.

Nonsensowne reguły, normy sklecone z widzimisiostwa i chciejstwa, wędrują pod strzechy i do pubów z nieszczęsnymi poetami z przeceny. Poeci, zgrupowani w swoich sektach, bractwach od zespołowego chlipania, poeci rozproszeni po jaskiniach dla indywidualistów, śpiewający w chórze zapyziałków, zgrupowani w posępnych towarzystwach wzajemnej adoracji, połączeni solidarną zawiścią i niechęcią do poszerzania horyzontów, takie widzą świata koło, jakie tępymi zakreślają oczy, mówiąc językiem Mickiewicza, czyli językiem wykopaliskowym dla nich.

Zjednoczeni w ignorancji, w skrupulatnym zaprzeczaniu wszystkiemu, co jest im obce, niekompatybilne, w tym, czego nie pojmują, natomiast zgodni z tym, co kłóci się z ich brakiem wiedzy, wyobraźni, gustu, smaku, intuicji, zieją chuderlawą myślą, że są skrzywdzeni, zapoznani, odsunięci od koryta z literackimi profitami.

W tym miejscu dodać trzeba, że literatura jest tylko wtedy dobra, gdy stanowi owoc pracy nad tekstem, gdy nie jest wyłącznie rezultatem ułudnego talentu. Talent, zdolność do odczuwania, są to zaledwie zapowiedzi, rokowania, obiecujące wstępy do twórczego zaistnienia. Dobra literatura jest efektem żmudnej, lecz koniecznej harówy poznawczej.

Bez poznawania świata i konsekwencji jego przemian, artysta jest tylko intelektualnym gołodupcem. Miał tego świadomość Mickiewicz, a wiedziały o tym pokolenia wszystkich jego poprzedników (herezja: wszyscy oni byli swego czasu młodzi!). Czyli: dzisiejsi cyniczni poeci, staną się jutro tak samo zbędni, jak ci, z którymi walczą, a zastąpieni przez nowych, zrzędzić będą na upadek poetyckich obyczajów.

  • Odpowiedzi 61
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Opublikowano

balzak - no fajnie, ale jaki ten szloch ma sens? Jaki jest cel tego wywodu? Leczenie poetyckich kompleksów? Może marzenia o autorytarnych rządach pana balzaca (a gdzie nazwisko, panie zbuntowany?)
Dla mnie to stek bzdur, sorry...

I gdzie tu prowokacja? Opluwanie z okna wszystkiego, co się rusza jest tak nudne, jak ten tekst :(

Opublikowano

Panie M. Krzywak!
Po pierwsze, to nie jest "szloch", a zwłaszcza – "stek bzdur". Po drugie, moje nazwisko widnieje na moim blogu. Wystarczyło zadać sobie ten trud, by, miast pospiesznie wydawać sądy, zajrzeć pod jego wskazany adres. A po trzecie, wcale nie mam autorytarnych zapędów.

pozdrawiam

Opublikowano

M. Krzywak

Przypuszczam, że Pan M. Krzywak należy do gatunku „nieopierzonych” i wszystko przed Nim. Od razu jednak chcę się zastrzec, iż nie jest to zarzut. W pewnym sensie każdy był młody i skory do wydawania despotycznych sądów. Co wynika z buńczucznego przeświadczenia, że przed Jego narodzinami nikt niczego nie napisał i Ziemia była irytująco płaska. Niestety, poeci istnieli, istniała też literatura i teksty poświęcone jej Historii. Wystarczy się z nimi zapoznać, by dojść do wniosku, że wiele dzisiejszych „odkryć” jest zwyczajnym powielaniem tego, co już niegdyś zostało stworzone. Wyważaniem dawno już otwartych drzwi. O czym tak trafnie powiedział Henryk Heine: ”...pierwszy, który porównał kobietę do kwiatu, był wielkim poetą, ale następny był cymbałem.”

pozdrawiam

Opublikowano

Skąd Panie Owsianko, przekonanie, że oto nadszedł czas upadku autorytetów moralnych oraz schyłek poezji?

I dlaczego, skoro sam Pan wyraża pogląd,

– cytuję „Nie narzucam odbiorcy swojej wizji utworu; każdy czytelnik dysponuje własnym rozumem i absurdem byłoby podpowiadanie mu, co ma sądzić. Informuję go tylko o moich WRAŻENIACH”

nie toleruje Pan wyrażania emocji przez innym?

Opublikowano

Mam wrażenie, że Pan Balzak się po prostu pogubił w wizjonerskim idealizowaniu poezji, jako takiej.
Może chodzi Mu o artyzm i estetykę - czyli ekspresja tak, nowe trendy też na tak, ale tylko w sylu mickiewiczowskim, lub innych Wieszczów - i o odbudowę pałaców dla elit, które mają jedyne prawo do wyrażania swoich uczuć, bo są bardziej "światłe"/uszlachetnione - a to najzwyklejsza utopia.
Kim/czym są te elity? Kto jest godzien Wersalu? Jak to mierzyć? Ważyć?
Poza tym, to krok w tył - w ten sposób obecna czasoprzestrzeń nie dopracuje się własnych bardów, a jeśli już - będą oni konstruowani (ale słowo;) montowani (jeszcze lepiej;) na modłę poprzedników.
- paranoja.

Opublikowano

Kasiaballou

Jakoś nie mam wrażenia, iżbym się „pogubił: Mam za to wrażenie, że Pani żartuje.
Są wiersze, przy których czytaniu mam wrażenie uczestniczenia w młóceniu kulturalnej słomy; przeważnie dopada mnie ten sam zestaw pokancerowanych metafor, to samo językowe ubóstwo obrazów, buraczanych z wysiłku i cierpiących na psychiczne żylaki: pożytku żadnego, a w głowie zamęt i plewy.

Opublikowano

Ewa K.

Ależ jak najbardziej toleruję cudze emocje! Uważam nawet, że bez zdania czytelnika autor traci rację bytu. Ale zdanie czytelnika Musi być L O G I C Z N I E U A R G U M E N T O W A N E . Czyli nie może być oparte na bliżej niesprecyzowanym "chciejstwie"

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Ale o so choci? Wytnij - wklej? phrosze barso...
Zbigniew Nienacki: Artykuł "»Mańki« Andrzeja Kuśniewicza"

--------------------------------------------------------------------------------

1
Pamiętam dobrze ów grudniowy mroźny wieczór, gdy klucząc między zaspami śniegu wpadł do mnie prosto z autobusu miejscowy nauczyciel wiejski i wyjął zza pazuchy tomik wierszy, który kupił w mieście. Bo to chyba tylko jeszcze po wsiach bywają ludzie, co to w księgarniach nabywają poezje bez żadnego wyboru i rozeznania, po to aby im ubarwiła codzienność albo zgoła zbliżyła do osób, które piszą je w tętniących gwarem i jaśniejących blaskiem wielkich miastach. Przekartkował tomik w autobusie z zamarzniętymi szybami, a teraz w mojej rozgrzanej bukowym drzewem pracowni pokazał mi werset, zdumiewający dla niego i chyba trochę przerażający:


Paweł z Tarsu spadł z konia, gdy Boga zobaczył -
Ja nie spadnę.


I patrzył na mnie, abym mu wyjaśnił to zdanie w stylu: „co poeta chciał przez to powiedzieć”, bo choć styl ten czy też metoda została przez krytyków literackich od dawna wyśmiana, to jednak nie sposób było i nie sposób będzie inaczej uczyć dzieci i młodzież rozumienia poezji. A gdy milczałem, nie chcąc się w tę sprawę zbytnio angażować, stwierdził krótko: „Oni tam w Warszawie mają wielką siłę przebicia. Nie to co pan albo ja.” Odkąd bowiem podobnie jak i on wrosłem w Mazury, w ów kraj pełen jezior i lasów przepastnych, mimo gorliwego ateizmu zdarza mi siep czasami dopuszczać chwile zwątpienia, przynajmniej raz w roku wierzę w istnienie diabła, a także Pana Boga. I gdybym tak, na przykład idąc do studni z wiadrem pełnym wody, raptem ujrzał przed sobą Pana Boga, to wiadro wypuściłbym z ręki, a na polowaniu zgubiłbym sztucer firmy "zbrojovka", a może zrobiłbym jeszcze coś znacznie gorszego. Brak mi owej zimnej krwi i żelaznego opanowania, a może po prostu brak mi towarzyskiego obycia, które powinno cechować współczesnego pisarza.


Od tamtej chwili minęło trzy lata, a przecież zdanie to drążyło mnie jak kornik lub kołatek i od czasu do czasu pukało do mego mózgu pytaniem: „Jakiż to jest ów człowiek, tak odważny? I skąd się bierze ta jego odwaga?” Bo przecież wyjaśnienie zagadki nie kryje się jedynie w fakcie, że ów poeta nie może spaść z konia, ponieważ na koniu zapewne nie jeździ. Ale ma to zdanie sens znacznie głębszy, metaforyczny, jak to zwykle w poezji się zdarza. Poszedłem więc ścieżkami jego poezji, przebrnąłem przez gąszcze prozy i wreszcie zrozumiałem, że człowiek, który ma tak bogatą galerię przodków - Augusta Mocnego i Filipa Pięknego - jak bowiem pisze: „W galeriach przodków dobierałem twarze: - mógłby być August Mocny albo Filip Piękny” - człowiek, który z taką swobodą przemierza epoki, zmienia czas i kostium historyczny, z beztroską wciela się w kochanka carycy Elżbiety, ma poczucie, że jest Tym, Tamtym i Owym, nawet Strusim Szachem, szatanem i demiurgiem, cała śródziemnomorska kultura i nie tylko ona gotuje się w nim jak magma wulkaniczna i wystrzela w górę świetlistymi racami, bywał na dworach i państwowych posadach, tu, tam i ówdzie, jego życiorys zająłby kilka stron papieru kancelaryjnego, owiewa go kadzidło krytyki literackiej - to taki człowiek na pewno nie spadnie z konia, gdy zobaczy Pana Boga. I jeśli niekiedy wyobraźnia podsuwa mi scenę jak z powieści Bułhakowa, gdy to diabeł pojawił się nagle wśród moskiewskich literatów, że Pan Bóg przychodzi na zebranie oddziału warszawskiego ZLP - to widzę, jak mdleje Putrament, pani Auderska pada na kolana, dostrzegam pobladłą twarz Drozdowskiego i Gaworskiego, Dobraczyński chwyta się za serce, bo czy dość gorliwie służył wierze katolickiej.
I tylko on jeden jest spokojny, zimny, opanowany. Podchodzi do Pana Boga i pyta jednym z wielu języków którymi świetnie włada. „Jak się Pan czuje? Czy dobrą miał Pan podróż? Nazywam się Andrzej Kuśniewicz.” I Pan Bóg poczuje się zaszczycony. Bo trzeba mieć ten szarm, ten sznyt, kindersztubę, galerię dobrych przodków nawet w socjalizmie.
I w taki oto sposób zdanie z wiersza Piraterie wytłumaczyłem zaprzyjaźnionemu ze mną nauczycielowi wiejskiemu, który jeśli czyta wiersz, to lubi wiedzieć, co poeta chciał przez ten wiersz powiedzieć.


2
Uczono mnie kiedyś - ach, czego mnie nie uczono? (wszystkiego oprócz układności) - że poezja stanowi najdoskonalszą szkołę dla prozy. Powieściopisarz czy nowelista, gdy przejdzie przez surową dyscyplinę poetycką, nasyca prozę celną metaforą, czyni ją soczystą, barwną, potrafi dokonywać znakomitych skrótów myślowych i obrazowych. Mieczysław Jastrun mówił mi kiedyś, że „poezja, proszę pana, to po prostu dobrze zbudowane zdanie”.
Nie sprawdza się to w przypadku Andrzeja Kuśniewicza. Jego proza jest barwna, pachnąca, soczysta, potoczysta, melodyjna, pełna celnych metafor, przypomina ciało obłej kobiety o miękkiej, gładkiej, pachnącej perfumą skórze. Natomiast poezja - robi wrażenie suchej, kostycznej, pozbawionej klimatu i temperatury, przypomina starą pannę z kościstymi kolanami, pannę, która miewa czasami dziwne sny. A przecież, sądząc po chronologii publikacji, przeszedł on szkołę poezji, zanim stał się prozaikiem.
Niektórym poetom wydaje się, że wystarczy rozrzucić słowa po całej kartce papieru, zrobić z nich schodki w dół lub w górę i oto napisało się wiersz. A przecież to nic trudnego zebrać owe słowa i napisać je w zwykłym prozatorskim toku. Wtedy ujawnia się prawda, że jest to źle zbudowane zdanie, bez podmiotu i orzeczenia, bez rozwinięcia, bez właściwego rytmu i melodii, niekiedy nawet zaczynające się od „więc”, czego nie zniesie polonista nawet w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Gwoli prawdzie Kuśniewicz zdania od „więc” nie zaczyna. Ale zdarza mu się pisać w takim stylu:


W hoteliku Chantecler
na czwarte piętro po schodach
bez windy
ona zaniesie walizy
(perła - nie dziewczyna
ta Madeleine)
niech ona niesie
bo
mięśnie białe Ło-
Dygi
(jak trzcina cukrowa
słodkie - No)
do Nieprzytomności.
Niech się podźwiga
ręce urwie
ramiona powyrywa od pach
łydki ma młode
niechże -
- niechże chociaż od Pasa
wniesie
nasze Odpasienie
z piętra w piętro.


(z tomu Czas prywatny)


Wydaje mi się, że najbardziej porywające w tym wierszu jest słowo „łodygi” pisane z dużej litery i podzielone na sylaby. Bo co innego znaczy „łodyga”, a zupełnie inne skojarzenia daje to samo słowo podzielone i z dużych liter - „Ło-Dygi”. Bo zarazem jest to „ŁO” i przypominają się owe „dygi” nóg, a więc jest w tym coś perwersyjnego, dwuznacznego, smakowitego, szczególnie, gdy od dołu podgląda się Madeleine (ach, co za banalne imię, „Madeleine do stołu nam podaje”, walizki nam odnosi), Madeleine ma świetne uda podobne do łodyg, które dygają „do Nieprzytomności”. Świetne jest także owe „Odpasienie” pisane z dużej litery. Chodzi o to, że facet się odpasł, ma duży brzuch i nie może sam wnieść na górę walizek w hotelu Chantecler na czwarte piętro bez windy.
Proszę mi wybaczyć, jeśli poeta co innego miał na myśli, ale i ja, i mój przyjaciel, nauczyciel wiejski, przeanalizowaliśmy ten wiersz w rozmaite strony i tylko ten jedyny wariant wydał się nam do przyjęcia. Ale jaką by przyjąć Interpretację - poezji to w tym nie ma.
Albo inny wiersz, zatytułowany Lokomotywa, który tak oto brzmi:


Weronika
kolana podmiejsko
na te wawerskie piaski
Dźwiganiem
niezdarnie okrakiem
twardo - bo ostry kant
cyckami w dół
po szynach
z progu na próg - grzywą
od dołu narowisko
więc ją
szybko
Łakomo
Tył
(a tu już gwizd
zaraz naczelnik stacji
zaraz pan naczelnik stacji
wyrwie zielony semafor)


(z tomu Czas prywatny)


No i tak to jest, proszę państwa. Tego wiersza nie potrafił ruszyć nawet taki, co krzyżówki w "Przekroju" rozwiązuje, a i nie rozszyfrowało go kilku poetów, którzy u mnie latem w gościnie bywali. Bo cóż to znaczy, na przykład: „cyckami w dół po szynach”? Czy chodzi o to, że lokomotywa ma cycki, czy też za przeproszeniem bohater tego wiersza robił to z Weroniką na szynach i spłoszył go gwizd nadjeżdżającej lokomotywy? A może rzecz w tym, że ktoś ma ochotę kopulować z lokomotywą i do tego łakomo, od tyłu, ale naczelnik wyrwał semafor i lokomotywa odjechała. Ale co ma z tym wspólnego owa Weronika?
Nie, moi drodzy, mylicie się. Chodzi poecie po prostu o to, że wybrał się z Weroniką na podmiejskie wawerskie piaski i wsiadał do pociągu od tyłu. I kiedy tak wsiadał do pociągu od tyłu, rożne myśli mu po głowie przebiegały o tym, żeby Weronikę, żeby lokomotywę, i tak dalej. W końcu szybko wsiadł do tylnego wagonu i odjechali. To jest chyba w gruncie rzeczy dobry wiersz, a jedynie zbyteczne są owe „kolana podmiejsko”.
I tak oto w małej mazurskiej wiosce, gdzie mieszkam, rozsmakowaliśmy się w poezji Andrzeja Kuśniewicza, czytamy ją, analizujemy, stajemy się dzięki niej coraz bardziej wygimnastykowani umysłowo. Kto wie, czy mój przyjaciel, nauczyciel wiejski, nie napisze pracy magisterskiej o poecie Kuśniewiczu. Myślę, że jednak do tego nie dojdzie, odkąd zapytał mnie, czy Andrzej Kuśniewicz mieszka w stolicy i pali cygara. Domyśliłem się, co ma na myśli, owe jego ukraińskie parantele i paralele, galerie przodków, którzy na majętnościach siedzieli, arcyksiążąt i Erzherzogów oraz "Kroniki dworskie". Dałem mu tedy wyraźnie do zrozumienia, aby raczej poezji współczesnej nie wierzył, bo dużo w niej zwykłych nieścisłości w rodzaju tej o cesarzowej chińskiej, którą zapłodniły wieprze, bo z nauki o biologii wiemy, że to niemożliwe, oraz dużo w poezji zwykłych przechwałek w rodzaju tej, że przy narodzinach poety były ze snów wzięte dzikie świnie Dydony, podarunek Circe, choć poeta stanowczo stwierdza:


Przy mej kołysce słyszałem wyraźnie ich głosy.
Tupot racic. Kwiczenie. Mlaskanie ciepłych ryjów. Jazgot.


Mimo to, ilekroć po zebraniu POP śpiewamy: „Panowie w stolicy kurzyli cygara, marzyli o braciach zza Buga” wcale nie jestem pewien, czy mój przyjaciel nie ma na myśli Andrzeja Kuśniewicza.
Jedyną radą, aby nie zrobił donosu, jest przekonanie go, że poezja nie mówi prawdy. Ale co on ma wtedy zrobić z Mickiewiczem? Niestety w poezji Kuśniewicza też jest o cygarach:


Cygara cieniutkie cieniusieńkie na słomce
Jedno od drugiego zapalał
- O - dym do oka
- Oj - dym do oka.


A właśnie.


3
Zastanawiającą sprawą - a nie podniósł jej żaden z naszych kuśniewiczologów z Feliksem Fornalczykiem na czele - jest głębokie i przepełnione namiętnością uczucie, jakie poeta żywi względem carycy Elżbiety Pietrowny. Niemal w każdym tomiku, a w Pirateriach nawet trzykrotnie, z ogromną czułością wspomina jej „Poziomkowe poziewanie” i swoje sprzed dwustu lat, intymne „tęte-à-tęte”, gdy ją odwiedził jako cesarski poseł z cesarskiego Wiednia. W jednym wierszu będzie nam Elżbieta Pietrowna świeciła swoim „cesarsko-białym ciałem”, będziemy ją widzieć i w "Przydybaniu", gdy:


Oto Elżbieta
całościowa w sobie
od piwnicy do strychu
od pięt do kokosznika
zwiesza z drabiny tronu
potrawy swoje


(Piraterie)


Spotykamy ją w Balladzie Buffo o Carowej Elżbiecie, gdzie to pojawia się Kuśniewiczowi:


- jakby Diana z Maskarady
przebrana w chłopca strój.
Po dwustu przeszło latach
ten obraz we mnie trwa:
te oczy, usta, brwi, ramiona
i szelest stóp
w lustrach posadzki jak w jeziorach.
A naprzeciwko cesarzowej - ja
cesarski poseł z cesarskiego Wiednia
na rozkaz-kaprys Imperatorowej
przebrany w strój tyrolskiej Małgorzatki.


(Piraterie)


Co on tam wyprawiał w buduarach Elżbiety - mniejsza, z uwagi na młodzież, dla której książki także pisuję. Faktem jest, że Kuśniewicz musiał z Pitra uchodzić. Jak sam pisze.


Gdym po Elżbiecie sławnej tęskniąc
z rozpaczą w sercu
uchodzić musiał.


Zjawił się z Zofiówce u boku słynnej „Pięknej Bitynki”, ale to już zupełnie inna sprawa. Nas - smakoszów jego poezji - ciekawi osoba Elżbiety Pietrowny. Bo zaiste, zadziwiający to obiekt uczuć trwających w Kuśniewiczu przez dwa stulecia. Rozumiem owe ciche, skrywane resentymenty, jakie pisarze starej daty, rodem z Galicji, miewali i mają ku Najjaśniejszemu Panu Franciszkowi Józefowi. Nas, zamieszkałych na Mazurach, także niektórzy oskarżają o skrywaną sympatię do cesarza Wilhelma, a to za przyczyną największego poety mazurskiego, Michała Kajki, który piękną strofą raz zwrócił się do Cesarskiego Majestatu, choć nie krył się za tym faktem brak patriotyzmu, lecz po prostu wynikało to z ówczesnej mody. Rozumiałbym także uczucie do carowej Katarzyny Drugiej, ową cichą, skrywaną namiętność cechującą ludzi nieśmiałych. Pamiętam, że pierwszą książką, którą od deski do deski przeczytałem po rosyjsku, były: Lubownyje utiechy Jekateriny Wtoroj, pióra niejakiej Orłowej. I do dziś wspomnienie o uciechach Katarzyny budzi we mnie dreszczyk emocji. Ale Elżbieta Pietrowna? Owszem, prowadziła pomyślną siedmioletnią wojnę z Prusami, założyła Uniwersytet w Moskwie i Akademię Sztuk Pięknych w Pitrze, ale żeby zaraz aż tak...
Spróbowałem szukać wyjaśnienia w psychoanalizie, gdyż jak twierdzą niektórzy, zapewne nie bez kozery, jestem lepszym psychoanalitykiem niż pisarzem, a to dlatego, że w dwunastym roku życia przeczytałem Wstęp do psychoanalizy Freuda, a potem na pamięć wykułem się wykładów dr Horneya i Sullivana, czego się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie wyparłem, albowiem jestem istotą inteligentną i konformistą. Jako autor Wstępu do autoterapii mam oczywiście świadomość, że istnieje jednostka chorobowa o nazwie „pseudologia phantastica”, gdy to istota ludzka usiłuje odgrywać, z powodzeniem lub nie, wymyśloną przez siebie rolę, niejako wciela się w jakąś inną postać. Podczas ćwiczeń z psychoanalizy rozpatrywaliśmy, na przykład przypadek młodego człowieka, który zwiedzając pałac w Nieborowie zakochał się w portrecie Anny Orzelskiej, córki Augusta Mocnego, zwanej „błękitną”. Ów młody człowiek uważał się za jej kochanka i przeżywał z nią rozmaite przygody. To była właśnie owa „pseudologia phantastica”, znana nawet nie humanistycznym psychiatrom. Ale krytycy literaccy - także nie bez przyczyny - mówią o tzw. „kreacji”, „kreacjonizmie”. Jaka jest więc różnica między „kreacją” a „pseudologią phantasticą”? Jest to sprawa ważna, gdyż pierwsze pojęcie zasługuje na pochwałę, a drugie oznacza chorobę. Otóż różnica pozostaje niewielka, istota sprawy kryje się w bezinteresowności, która jak zwykle bywa najbardziej podejrzana. Jeśli aktor z polecenia reżysera i za odpowiednią gażę gra na scenie rolę Otella czy Napoleona, to jest to „kreacja”. Ale gdy to samo robi w domu - za darmo - to jest to już „pseudologia phantastica”. Skoro więc Andrzej Kuśniewicz odgrywa rolę cesarskiego posła i kopuluje z carową Elżbietą Pietrowną za pieniądze z wydawnictw, a w życiu prywatnym tego nie robi, to nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z „kreacją”, czyli sprawą godną pochwały.
Ale to w niczym nie wyjaśnia przyczyny, dlaczego za obiekt swych uczuć wybrał właśnie Elżbietę Pietrownę. Wniosek pozostaje jeden: psychoanaliza nie jest przydatna do badań nad twórczością Andrzeja Kuśniewicza.


4
Wspomniałem już nieco wyżej, że zdaniem niektórych krytyków literackich poezja jest dobrą szkołą dla prozy, co w przypadku Andrzeja Kuśniewicza się nie sprawdziło. Ważniejszym wydaje się fakt, że złe obyczaje w poezji przeniósł on do swojej prozy. Mam tu na myśli ów kreacjonizm, niekonkretność i niekompetencyjność, rozwichrzenie i ahistoryczność, która uchodzi w poezji (czy aby słusznie, panowie?), ba, w poezji ma nawet urok, ale w prozie bywa denerwująca. W poezji bohater może sobie zmieniać epoki i kostiumy jak rękawiczki na dworskich balach, mieszać rekwizyty i w ogóle robić wszystko, co dusza zapragnie, albowiem, jak wiadomo, „poetom wszystko wolno”. Gorzej z prozą, do której tego rodzaju obyczajów przenosić nie należy. Posłużę się zresztą tylko jednym przykładem, jako że jest to szkic poświęcony poecie Kuśniewiczowi, a nie Kuśniewiczowi prozaikowi.
Czy Instytut Badań Literackich z sobie znaną wnikliwością ustalił, na przykład, rok urodzin bohatera powieści Kuśniewicza Trzecie królestwo? Bo na stronie 281 pisze on: „Berlin 1918, gdy miałem zaledwie cztery lata”, czyli bohater urodził się w 1914 roku, a o kilka stron dalej, na stronie 287, stwierdza: „na pewno skończyłem wtedy lat czternaście, pamiętam doskonale, gdyż był to rok 1929”, czyli - jeśli znam trochę rachunki - urodził się w 1915 roku.
To, rzecz jasna, sprawy bagatelne, pamięć może zawodzić bohatera i autora. Ale czy IBL ustalił, kiedy bohater Kuśniewicza ukończył prawo i na jakiej uczelni, skoro po wyjściu z obozu koncentracyjnego staje się zaraz wziętym i cenionym adwokatem, a autor taki daje mu życiorys:
„Przypominam sobie atmosferę tamtych lat. Własną młodość. Berlin 1918, gdy miałem zaledwie cztery lata, i Berlin 1928, kiedy skończyłem czternaście i zacząłem brać udział w ruchu, w szeregach czerwonej organizacji młodzieżowej, odłamu Czerwonego Frontu; a także i Berlin 1933, gdy ukończyłem dziewiętnaście lat i po raz pierwszy mnie aresztowano, a potem wkrótce wypuszczono, by następnie, z końcem tego samego feralnego, tragicznego i złowrogiego roku, znów mnie przyskrzynić, tym razem na dłużej; i krótki okres wolności aż do zimy 1937; i ponowne aresztowanie; i następnie od 1938 roku aż do końca wojny - obozy. Jeden, drugi, trzeci” (str. 281).
Wynika z tego niezbicie, że nasz bohater kończył prawo i robił aplikanturę w obozie w Dachau, czyli nie było tam tak źle, jak to niektórzy inni sugerują. Myślę jednak, że nie to miał Kuśniewicz na myśli, a cała sprawa kryje się w nadmiernej tolerancji, jaką krytycy literaccy odznaczają się wobec kreacjonizmu i w ogóle utworów poetyckich, co poetów do tego stopnia rozzuchwala, że czynią podobnie w prozie. Słusznie więc pisze Feliks Fornalczyk w szkicu o Kuśniewiczu zawartym w jego tomie esejów Znani i nieznani, że „w osobie Kuśniewicza pojawił się nam więc jeszcze jeden kresowy poszlachecki rezoner i mistrz narracji, ewokujący różne pasma szeroko rozumianej przeszłości”. Zbyt cenię sobie Feliksa Fornalczyka, abym oprócz uznania nie dostrzegł w tym zdaniu odrobiny uszczypliwości. Wszak owi kresowi rezonerzy często lubili mijać się z prawdą, a największym spośród nich był Radziwiłł Panie Kochanku. Powiada także Feliks Fornalczyk: „Można przytoczyć wiele przykładów tego, jak poezja i proza Kuśniewicza wzajemnie się przenikają i uzupełniają, choćby owe igraszki literowe i ustawiczne poddawanie weryfikacji znaczeń poszczególnych słów.” O tym przenikaniu wzajemnym - wspomniałem także. Ale czy zawsze owe przenikania służą dobrze poszczególnym rodzajom? Krytycy literaccy poezji rzadko dziś używają określenia „prozaizm” w odniesieniu do treści i formy niektórych utworów. A przecież w przypadku poezji Kuśniewicza warto przypomnieć ten termin, bo one to - owe prozaizmy - odbierają wiele wartości jego wierszom.
Co do mnie - nie wiem, czy Andrzej Kuśniewicz, przywykły do chóru pochwał, obrazi się na mnie czy też zechce wyciągnąć jakieś wnioski dla swej materii literackiej. Nie pragnę wcale, aby zobaczywszy Pana Boga, jak Paweł z Tarsu zaraz spadł z konia. Ale czymś właściwym, wydaje mi się, byłoby, aby po prostu zsiadł z konia i nieco wstydliwie się skłonił. Choćby z powodu swoich wierszy.
Kończąc, chciałbym przekazać czytelnikom receptę Andrzeja Kuśniewicza na „zażywanie” i zacytuję jego wiersz, zatytułowany Doświadczenia w zażywaniu.


Zażywałem przyjaciół
wedle metody naukowej:
A - w rozgotowanym
kompocie
czyli współczującym rozumieniu,
B - z chrzanem
współtworząc z nimi
korzenne przyjemności.
C - w postnej grochówce
z mańki.


Piraterie)


Otóż to, moi państwo. Tak „z mańki” zażywał krytyków literackich Andrzej Kuśniewicz, oferując się im raz to w rozgotowanym kompocie, raz z chrzanem, można dodać, z pieprzem i cebulą, a raz inny w postnej grochówce. Ale my tutaj, na Mazurach, lubimy mniej korzenne potrawy, specjalnością naszą jest „kapuśniak mazurski” i „ser warmiński”.
Opublikowano

Kieri - Śmiałek

zamiast odpowiadać elaboratem,pozwolę sobie zacytować fragment Pana wiersza "Panowie i Panie poeci"

"Nikt już nie patrzy, tylko pisze, pisze,
aby słowem nacieszyć - byle wersem.
Czasem to do wiersza nie podobne,
ale jeden drugiego chwali obłudnie.
Kto tu mądrzejszy - nikt nie zgadnie
wszyscy przecież mienią się poetami.
błędów, nie robisz - jesteś geniuszem
brednia Ty? Mądry, a jakie beztalencie."

pozdrawiam

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Panie szanowny, po pierwsze po blogach szukał nie będę, bo mam swoje o blogach zdanie. Po drugie, kolega pisze tu i teraz i na dobrą sprawę trochę kultury nakazywałoby nie udawać Sfinksa, a się przedstawić.
Ale do rzeczy - ten traktacik to stek bzdur, zbiór niemerytorycznych sądów poparty inwektywami - czyli właśnie takie biadolenie. Co gorsze, w tej białej ramce kieruje kolega słowa do mnie, a tak naprawdę odpowiedział pan sobie w nich sam. O poezji nie mamy na podstawie czego rozmawiać - ma kolega tutaj jeden wiersz, no, niestety, jakiś on wybitny nie jest, więc też warto w tym przypadku nad sobą popracować.
Czyli - miał być szum, wyszedł smutny popierdas, a ja ze swojej strony zapytam, kolego balzac - skąd masz patent na uznawanie, co jest dobre, a co złe? Jak sam wiesz (a raczej powinieneś wiedzieć), poezja to żywioł, która sama w sobie pożera ten kolegi tekścik, przetrawia i wydala.
I tyle - gdyby nie to, że praktycznie jedyną kolegi argumentacją jest typowe wyzywanie,wszystkiego, co koledze nie odpowiada, pozwolę sobie zachować beztroski ton. Ten tekst to nie bunt zgreda, a jakiś "płomyczkowy" bunt dziewczynki z gimnazjum (nie uwłaczając rzecz jasna dziewczętom z gimnazjów).
Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


kozą
kozą ich Prze Pana
albo kosą
a najlepsza cosa nostra jest, chociaż yakuza ponoć skuteczniejsza

;D

- luzik - pozdrawiam.
kasia :)

Ale ja też tak mam :))))

"omamy i przywidzenia" ?

;D!

"jazda do prozaków!"
- a nie "ludziom dopier*****"!

;))
Opublikowano

A ja się pytam, dlaczego prozacy na som na dole i non top wpadaja do nas poety, wiersze zostawiajom i nie reagujom na uprzejme uwagi, a po opierd**** sie obrażajom? I dlaczego ten portal nazywa się poezja.org, a nie na ten przykład prozac.com.pl?

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • "Gdybym miał wybierać to zarżnąłbym ich wszystkich i to bez wyjątku. Kobiety, dzieci i starców, te parszywe gnidy. Nie mam jednak tego luksusu, nie teraz ale wciąż pamiętam!"  Pierwszy dźwięk był metaliczny, nie ludzki. .Jakby ktoś przeciągnął zardzewiałym żelazem po kości i wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że to on, że to jego własny oddech tak brzmiał, głęboki, pusty, jakby w środku klatki piersiowej było tylko echo po człowieku.  Piach na arenie był szary, nie piaskowy ale szary od popiołu, zabarwiony kawałkami cegieł i betonu, wyczuwalny przez podeszwy.  Tłum zawył. Kord przeciągnął wzrokiem po trybunach zapełnionych niemalże do końca i zatrzymał się nad balkonem zwieńczonym baldachimem.   Niebo było gęste, jak zawsze. Skłębione ciemne chmury nie wróżyły pogody a jedynie kwaśny deszcz.  Kord ścisnął rękojeść miecza, chwycił pewnie, ramię zadrżało.  To był miecz jednoręczny, stary, zabrany z muzeum — nie dla ozdoby, ale po to żeby zabijać, bo prawdziwa stal przetrwa dłużej niż ludzie i nadal może uśmiercać. Porządnie naostrzony.   Trzymali Korda dla rozrywki. Karmili i myli a to tylko po to, żeby wyszedł na arenę i zabijał. Nie widział jednak na razie przeciwnika.  Wzrok skierował na drugą stronę areny. Tłum nadal wył. W powietrze wystrzeliły kamienie i kawałki cegieł jakby na zawołanie. Arena jednak była duża i nie dosięgły Korda.  Brama otworzyła się z jękiem rysowanej stali. Powietrze zatrzymało się na chwilę.  I zobaczył go. Nie wiedział czy to człowiek czy mutant, czy jedno i drugie bo skóra tamtego była jakby szarozielona, jakby pęknięta od środka.  Ręce zwieńczały zakrzywione szpony a grzbiet zdawał się pokryty łuskami, jak u jaszczura.  Mutant rozglądał się jak on po trybunach i w tej chwili Kord dostrzegł w nim coś bardzo ludzkiego i ten bardzo ludzki strach.  "On też się boi"  Stworzenie ruszyło, ale nie jak zwierz, jak ktoś, kto pamięta jeszcze bycie człowiekiem. Stąpając pewnie na dwóch nogach pomagało sobie długimi ramionami. Szpony wzbijały mnóstwo kurzu i tak właśnie poczuł się Kord w tej chwili, jakby zabity pyłem i wyssany do ostatniej kropli krwi.   Mutant nie rzucił się od razu, nie szarżował. Szedł teraz powoli oceniając odległość. Widział miecz i rozumiał co to jest. Patrzył Kordowi prosto w oczy.  Ruchy miał nienaturalnie płynne, zbyt płynne jak na coś, co miało zrogowaciałą skórę i pęknięcia na policzkach jak glina po suszy.   Kord zrobił krok w bok, w lewą stronę okrążając mutanta. Ostre kawałki szkła zazgrzytały pod podeszwami.  Mutant nie spuszczał go z wzroku. Pochylony skierował się w prawą stronę i na chwilę zatrzymali się w tym ruchu jak tancerze oceniając swoje możliwości.   Kord domyślał się, że to nie była pierwsza walka potwora, że nie będzie łatwo i na chwilę zwątpił.   Tłum jednak zawył i skandował: "Zabij, zabij, zabij..." I tak bez końca a Kord otrzymał porządny zastrzyk adrenaliny. Nie myślał jak człowiek, nie myślał jak zwierzę ani potwór. Stawał się maszyną śmierci.  Mutant pierwszy skrócił dystans. Ramię poszło w bok Hakujący ruch, nie cios. To tylko skrobanie, jakby chciał rozerwać Kordowi gardło nie siłą ale tarciem.  Kord uniósł ostrze mając nadzieję, że metal wystarczy. Ostrze poszło w dół, klasyczny "fendente dritto", iskra przeszła po stali, uderzenie było cięższe niż powinno.   Mutant odskoczył pół kroku, jakby badał reakcję. Przygotował się do ataku.  Czas nie zwolnił, ale Kord zwolnił w środku swoich myśli, niezauważalnie.   Mutant drgnął. Zamachnął się prawą ręką szykując atak i zasłaniając się szponami lewej ręki przed cięciem miecza.  Jednak to Kord pierwszy poruszył się świadomie. Nie szeroki zamach, nie desperacja, ale milimetr przesunięcia stóp w lewo żeby otworzyć linię do kolejnego ataku i ciąć od dołu. Stal nie musi iść daleko, czasami wystarczy obrócić ją o pół palca i mutant to poczuł bo w jego oczach pojawił się cień niepewności. Nie zdążył odskoczyć. Wypolerowana stal zazgrzytała na jego szponach nie czyniąc mu jednak krzywdy.  Kord oddychał szybciej, oddech nie zwalniał, serce łomotało, adrenalina wypełniała każdy kątek jego ciała.  Mutant rzucił się wreszcie do przodu rozchylając ramiona, szykując się do łatwego zatopienia szponów w ciele przeciwnika.   Kord jednak nie odsunął się.  Zrobił coś bardziej brutalnego i bardziej ludzkiego. Wsunął ostrze pod kątem tak, żeby przeciwnik wpadł na nie sam.  Stal nie atakowała, jedynie czekała.  Uderzenie było tłuste i miękkie, nie metaliczne. Rozpaćkało się pośród wrzasków tłumu, weszło w tkankę jak w mokrą rozgrzaną roślinę. Przez sekundę mutant bezgłośnie zamarł, kurz jakby opadł, powietrze zgęstniało jeszcze bardziej.   Kord stał w bezruchu z dłonią wciąż zaciśniętą na rękojeści i z tą jedną, zimną myślą: "To nie ja dzisiaj zginę!"  Ostrze zostało w ciele ale mutant nie cofnął się ani o krok. Jego ciało nie poruszyło się tak, jak powinno, jakby stal była obojętna i stawała się jego ciałem.   Gwałtownym ruchem ciała wyszarpnął wbity miecz z rąk Korda i zamachnął się do kolejnego uderzenia.  Kord jednak wypuścił rękojeść uginając się pod masą cięższego przeciwnika. Miecz został w środku a Kord stał się bezbronny.  Odskoczył gwałtownie nie pozwalając się zranić. Teraz już nie patrzył w oczy mutanta, ale na rękojeść miecza.   Mutant ruszył szybciej niż mogłoby się wydawać i już nie bacząc na nic zaatakował. Kord cofnął się o dwa kroki ale nie z paniką, z wyborem, bo nagle zauważył coś: kiedy mutant ruszał  jego lewa strona pękała jak wyschnięty asfalt po mrozie Tam była słabość ale żeby tam trafić potrzebował broni a broń ugrzęzła.  Kord zrobił rzecz pozornie szaloną, rzecz, której nie robi ofiara. Chwycił mutantowi nadgarstek gołymi dłońmi tuż przed pazurami i siłą własnego ciężaru pociągnął go w bok tak, żeby przeciwnik sam wyrwał ostrze z własnego ciała.  Pazury przecięły mu plecy jakby to była jedynie cerata, płytko — ale długo i przez sekundę Kord poczuł ból i ciemność w płucach.  Mutant wbił mu pazury pod łopatkę jakby chciał się zahaczyć, jakby chciał go zatrzymać blisko żeby rozszarpać gardło z dystansu jednego oddechu.  Kord wysyczał powietrze przez zaciśnięte zęby i zamiast odsunąć twarz  przybliżył ją, i wgryzł się w bark mutanta przecinając tkankę na obojczyku.  Mutant zawył ale nie jak zwierzę, jak coś, co pamiętało ból sprzed przemiany.  Ten jeden dźwięk był jak impuls nerwowy który przetoczył się przez ciało Korda i wtedy — w tym jednym momencie w tym zwarciu, mięso do mięsa, Kord wyczuł rękojeść w dłoni. Zaparł się oburącz wyszarpując ostrze z szaro zielonego ciała mutanta.  Pazury bestii wbiły się jeszcze głębiej. Kord stracił grunt pod nogami i zawisł na szponach, na ułamek sekundy.   Miecz jednak tańczył już swoim rytmem i wykonując puntę ponownie rozszarpał trzewia mutanta.  Kord nie czekał na łaskę. Pchnięcie było szybkie, dokładne — mutant padł na bok, jak odcięty od własnego ciała. Chwilę trwało, nim piach wchłonął ciszę. Potem zabrzmiało to pierwsze, niechlujne „Ha!” — pojedynczy okrzyk, jak iskra. Po sekundzie eksplodowało: głosy wyrwały się z trybun, pełne prostej radości i prymitywnej ulgi. — Kor-gen! Kor-gen! — krzyczeli na początku niskim growlem, a potem dodały się piski i gwizdy. — Kor-gen! Kor-gen! Kor-gen! — i nagle imię, którego nikt mu nie dawał, przyjęło kształt. Publiczność uderzała pięściami w metalowe bariery, śmiejąc się i krzycząc, odkładając na bok litość. Dla nich to był spektakl. Dla nich to była krótka przerwa od głodu i myśli.  Dla Korda dziwne było to, że poczuł się spełniony. Uświadomił sobie, że właśnie stał się gladiatorem i to właśnie było jego siłą.  Wyczerpany karmił się skandowaniem tłumu. Spojrzał na balkon. Zobaczył wyciągniętą rękę, ale nie widział dłoni i kciuka. Jak na zwołanie wyszarpnął miecz i wbił w pierś mutanta, tam gdzie powinno być serce. Mutant zadrżał, wypuścił powietrze i to już był koniec.   "Kor-gen, Kor-gen, Kor-gen!" Tym razem nie poleciały kamienie, tym razem ktoś rzucił bochenek chleba, ktoś inny kiść marchwi a ktoś inny dynię. Ludzie krzyczeli widząc Korda jako bohatera, jakby zbawcę ich wszystkich trosk.   Kord niewiele myśląc zbierał podarunki. Głód był naprawdę dotkliwy I w tym momencie otwarła się brama, jego brama.  Szybko wybiegli z niej ludzie uzbrojeni w karabiny i pistolety. Nie było szans.   Pozwolili mu zachować trofea, ale wpędzili z powrotem do klatki.  — Ten ma rękę — warknął jeden z nich. — Nada się do kolejnej walki. Trzeba go tylko wyczyścić.  I wtedy Kord po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że decyzja nie jest już tylko jego — że jest częścią czegoś większego: mechanizmu, który żywił się przetrwaniem. Jego imię, rzucone przez tłum, było biletem na jutro.
    • Boże szelmów … pobłogosław króla   Requiem dla Świętej i Suki   Wreszcie poprowadzono go na ostatnią prostą do podestu szubienicy. Na jej środku od razu rozpoznał dwie postacie. Tak różnych sobie stanem i urodzeniem, wykształceniem i obyciem lecz tak samo morderczych i okrutnych w swoich lubościach do przemocy i tortur. Z tyłu cichcem jakby cień rozłożysty i chmurny, przemykało potężne oblicze kata Piotra.     Był on mężczyzną słusznej postury i wręcz nieludzko rozbudowanej muskulatury. Ręce jego jak bretnale uwieńczone krótkimi, niezdarnymi zdać by się mogło palcami. Uzmysławiały szybko tym co w nie nieopatrznie wpadli, że przychodzi na nich nieuchronny i zabójczy koniec. W zaułkach i bramach upadłych dzielnic, wiele spoczęło kalek, które pomstowały na żywot kata. Mówiło się, że na rozkaz ojczulków zakonnych, dla zabawy torturował więźniów a nierzadko i dzieci, które wolały już oddać swe czyste żywota na powrót w niebiosa niż stawać się zabawkami w rękach księży, skalanych grzechem sodomii. Kat łamał ich kołem lub gniótł członki młyńskim kamieniem.     Często też używał jedynie siły swych dłoni by miażdżyć czaszki lub żebra. Śmiał się przy tym i pogwizdywał wesoło jakieś zapomniane pieśni swego przeklętego cechu. Polewał wrzątkiem nagie ciała schwytanych dziewcząt by potem zanurzyć je nagle w kadzi z lodem. Patrzył na wygięte nieludzko w agonii, spazmatyczne skurcze ich twarzy. Zbliżał na cal oczy swe przekrwione do ich oczu, zasnutych przedśmiertną mgłą. I śmiał się cały czas. Cichym triumfem i satysfakcją. Uwielbieniem przemocy ponad wszystko co materialne.     Nie patrzył na ofiary jak na ludzi a jak na produkty swego zwyrodnienia i zaburzeń. Był jak lalkarz z piekła rodem a w lochach i celach ulokował swe ukochane, dające mu spełnienie i rozrywkę marionetki.     Teraz na szubienicy, sprawdzał po raz ostatni stryczek i sznur. Szarpnął mocno za konopne wiązanie i z satysfakcją pokiwał głową. Poklepał jeszcze drewnianą oblubienicę i rozczulonym wręcz głosem w przerwie między pogwizdywaniem powiedział   - Jeszcze tylko chwilkę kochana Agnes - mówił do dębowej belki jak do żony, której jak świat szeroki i daleki żaden kat nigdy mieć nie będzie - Nacieszysz się wraz ze mną ostatnimi podrygami tego szelmy. Weźmiesz go w swe ramiona i z lubością skręcisz kark… jeszcze chwilkę kochanie. Chichocząc jak wariat, ucałował belkę i zeskoczył na bruk, wyciągnął zza pasa siekierę, usiadł oparty o podest plecami i zaczął jeździć ostrzem po swej szczeciniastej brodzie, szalonego pijaczyny.   Na froncie szubienicy ustawiono mały pulpit, który szczelnym kordonem otoczył mały tłumek młodzików zakonnych w brunatnych i białych komżach, wielu trzymało w rękach drewniane krucyfiksy, inni modlili się szepcząc ze wzrokiem wbitym w postać przemawiająca do nich z wysokości podestu.     Kilku z nich rozpaliło wonne, duszące kadzidła których dym kierowali na gawiedź i stół trybunału, modląc się przy tym i żegnając pobożnie.     Jeden z franciszkanów, bosy i z zarzuconym szczelnie na oblicze kapturze, przemierzał linię tłumu z plecionym z wikliny koszyczkiem na ofiary. Błogosławiąc hojnym i tym bardziej skąpym darczyńcom świętego kościoła rzymskiego, znakiem naszego zbawiciela. Gdy obszedł prawie idealne koło wokół podestu, powrócił do swych współbraci i rozdzielał po równo między każdego tą mannę zebraną od umierającego w nędzy i brudzie, ciemnego ludu, którego nawet te nędzne srebrniki od śmierci zgoła nagłej, nie wykupią.   ...i jak złodziej nocą przychodzi Pan, tak oto sprawiedliwość Jego wstępuje na miejsce zguby…. Niósł się głos kazania. Za pulpitem stał ojciec Nérée, stary dominikanin. Przewodniczący trybunału, przyjaciel i stronnik kata i jego okrutnych robótek a mój osobowy sąd ostateczny i dzień gniewu w jednej osobie.     Strażnicy przepchnęli mnie przez modlących się współbraci. I wtedy przez jedną krótką chwilę wzrok mój i ojca Nérée się napotkały. "I zgładź nieprawości nasze, których się dopuszczamy czynem i słowem, prosimy Cię Panie. Abyśmy z czystym sercem i umysłem mogli czekać na Twe przyjście i dostąpić chwały zbawienia w dniu Twego sądu"   Amen. Rozniosło się po placu echem kłamliwych, grzesznych języków. Ojciec pobłogosławił wiernych i ruszył w moją stronę by wyminąć mnie i straż na schodkach szafotu.   Gdyśmy prawie się otarli o siebie, jeszcze raz spojrzał na moje półnagie, skrwawione i posiniaczone oblicze. Lecz widać nie Chrystusa idącego na śmierć w mych oczach dojrzał a szelmę wszetecznego i wagabundę sprośnego. Bo prychnął tylko z pogardą widząc mój przepełniony nienawiścią wzrok.   - Na sąd mnie wezwano ojcze, więc przybyłem byście sądzili me doczesne występki i potępili mnie przed obliczem ludu i Boga naszego - Nèrée słuchał o dziwo i dobrze bo mogłem rzec mu jeszcze to - Lecz pamiętajcie sędziowie moi. Tak mówi Pan nasz. Nie sądźcie a nie będziecie sądzeni. Bo nie znacie ani w myśli ani w piśmie godziny, kiedy Pan Wasz przyjdzie.   Nèrée z lekkim zaciekawieniem i strachem spojrzał na mnie. Lecz po chwili odzyskał rezon. Prychnął jeszcze raz z pogardą i wyminął mnie bez słowa.   Powoli stawiając chwiejne kroki, wszedłem na podest. Kat rzucił mi tylko zdawkowe spojrzenie i nie zadał sobie nawet trudu by przejąć mnie z rąk strażników. Nie bali się widać już Orlona de Villargent, kiedy był on osaczony i spętany. Wrzucony do gniazda nieprzychylnych orłów lub do ula, opętanych wściekłością pszczół. Nie bali się bo pomocy znikąd dla mej osoby nie było. Zabójstwo kardynała było zbrodnią, która toczyła na języki wszystkich wokół tylko jedno słowo. Śmierć. A sędziowie, złożeni w większości ze stanu duchowieństwa nie mogli podjąć innej decyzji jak wysłanie mnie w zaświaty przez pętle uwieszoną do stryczka za moimi plecami. Nie spodziewali się, że świat ich sprawiedliwości i pokoju, zaprowadzanych poprzez terror i śmierć nijak się ima do świata szelmów, morderców i upadłych frantów, których oni ludzie odziani w purpury i jedwabie, zsyłali do roli robaków, żerujących na gnilnych pokładach brudu tego miasta.   Lecz zapomnieli w swej pysze i majestacie bogów, że nie kąsa ręki pana, jedynie ten pies który jest martwy. A robactwo dzielnic biedoty, pleniło się jak chwast i oset po zaułkach I ulicach. Daleka droga była ku temu by je skutecznie wyplenić.   Na podest weszła kolejna osoba. Tym razem nie był to mistrz małodobry ani nikt z duchownym. Niski, gruby mężczyzna w śnieżnobiałej koszuli i narzutce karmazynowej, wspiął się przy pomocy strażnika na podest i po wyprostowaniu się zaczął gładzić swe pomięte pludry, chcąc przywrócić im dawny, schludny i czysty stan.     Miał około pięćdziesiątki, długie, rzadkie i posklejane włosy barwy mokrej słomy, upiął na czarny rzemyk. Oczy miał niespokojne i rozbiegane, barwy porządnie uwarzonego piwa w jednym z królewskich browarów. Musiał już mocno niedowidzieć w dal bo mrużył oczy i czoło i długi czas skupiał wzrok na jednym punkcie. Twarz jego jak księżyc w pełni, zdradzała wiek licznymi zmarszczkami. Był mocno zaróżowiony na policzkach i oddychał ciężko, wyrzucając oddechy z głośnym świstem nierówno pracujących płuc i serca. Objął wzrokiem zebranym choć jestem pewien że widział jedynie plamy, wielokolorowej mazi, zamiast obliczy ludzi pod szafotem.     Uniósł prawą dłoń, w której ściskał zwitek pergaminu, dając tym samym niemy sygnał, że chcę przemówić. W jednej chwili zapadła grobowa cisza i nawet pijackie przyśpiewki z ogonu tłumu ucichły. Ci którym nie przypadła ta zmiana klimatu do gustu, byli szybko uciszani, kuksańcami albo nienawistnym wzrokiem sąsiada. Tłum wreszcie oddał mu głos a Benoît de La Trémoille, bo tak zwał się ów człowiek przemówił w imieniu Boga, rajców i całego zebranego gminu.   Jego twarz dopiero teraz nabrała spokojnych i wręcz kamienno - zimnych rysów podstarzałego urzędnika formalisty. Prawnika, którym jeno nigdy nie był bo studiów nie ukończył z powodu śmierci swego ojca, który łożył na jego młode, dostatnie życie i stopnie edukacji. Zerwał pieczęć królewską z treści wyroku i rozpoczął.   - Orlonie de Villargent, synu murwy I nieznanego, plugawego zapewne ojca. Prowodyrze bluźnierstwa i zbrodni. Patronie sił i spraw nieczystych i grzesznych, którego pojawienie się w murach naszego miasta przyniosło ze sobą nic ponad strach i niepokój i jawne wystąpienie przeciw bożemu porządkowi. - skłonił się lekko w stronę stołu trybunalskiego - Rajcy, działając w majestacie i literze prawa, powołując Boga naszego jedynego na świadka jak i wszystkich tu zebranych, po milczącym, pozbawionym, skruchy pobycie w lochach Neufchatel twej przeklętej, zbrukanej grzechem najcięższym duszy. I po odmówieniu przez Ciebie ostatnich, należnych nawet najgorszym szumowinom i mendom, sakramentów świętych. Idąc za radą ojca Oresta od Ran Chrystusa, którego świątobliwe oblicze posłaliśmy do Ciebie w ostatniej posłudze a który rzekł nam po spotkaniu z Tobą takimi słowy - odchrząknął cicho i lodowatym tembrem wypowiedział słowa - Woli on być heretykiem zepsutym do kości zbielałej i potępioną duszą na wiekuiste męki pośród diabły zesłaną niźli oczyszczonym słowem bożym i pokornym niegodziwcem z losem swym i wyrokiem doczesnym pogodzonym.Tak oto rzekł ojciec Orest, któregoś z celi swej wypędził i wracać z namaszczeniem bożym, zakazał.   W tłumie zebranym pod szubienicą powstał okrzyk zdziwienia i rozżalenia na takie dictum skazańca. Podniósł się krzyk. Na szubienicę a rychło heretyka i mordercę! Na co czekacie?! Powiesić gada a truchło po tym spalić a proch wiatrom na posługę oddać by choć ślad po grzechach jego nie ostał!     De La Tremoille, skinął na straż z halabardami, która szczelnym kordonem otoczyła miejsce kaźni. Ci jak jeden mąż odwrócili się do tłumu i nadziakami rozdawali razy tym najbardziej krewkim pośród tłumu. Klnąc przy tym i krzycząc   - Zawrzeć mordy swe parszywe i słuchać. Bo zaraz kogo z was pochwycimy i zawiesimy by sprawdzić czy aby stryczek solidnie nasmarowany. A wiecie, że Piotrowi to wszystko jedno kogo rychtuje w ramiona swej drewnianej ptaszyny   Kat słysząc to wybuchł kolejnym rubasznym i przerażająco podekscytowanym śmiechem i podbiegł do rzędu gapiów. Próbował pochwycić małą, rudowłosa latorośl, którą najwyraźniej matka trzymała okrakiem na ramionach. Ta szybko zdjęła dziecko z barków i rzuciła się w tył, tuląc przerażoną niebogę. Piotr wystawił jej przed twarz ostrze siekiery i zrobił wymowny gest pozbawienia dziecka głowy, wylizując przy tym naostrzone solidnie ostrze. Tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone i znów zaległa cisza.     De La Tremoille załamał z rezygnacją ręce i spojrzał z wyrzutem na stół trybunału. Nérée widać nie przejął się zbytnio, niefrasobliwością swego człowieka od brudnej roboty. Zajadał w najlepsze winogron podany na złotej paterze i popijał czerwone, włoskie wino z pękatej czary podobnej do mitycznego Graala. Również się uśmiechał jak gdyby oglądał scenę rynkowego, mieszczańskiego kabaretu trubadurów a nie scenę wyroku śmierci. Nie znajdując wsparcia w instancji wyższej, de La Tremoille sam musiał uspokoić nastroje   - Mistrzu Piotrze, błagam was w imię boże. Odstąpcie od tych ludzi i wróćcie do zajęć do jakich was powołano - Kat odwrócił się na te słowa, lecz nie spojrzał na urzędnika a na oblicze Nérée. Ten dał mu widać znak aprobaty bo po chwili kat wrócił na szafot choć nadal drżał z podniecenia zmysłów, mając nadzieję na więcej niż wysłanie zaledwie jednej duszy w zaświaty tego poranka.   De la Tremoille stał z zamkniętymi oczyma, jakby chciał się upewnić, że kiedy je otworzy to wszystko okaże się koszmarem a nie rzeczywistością. A może po prostu przechodził jakąś wewnętrzną walkę z samym sobą by nie rzucić pergaminem w pyszałkowate oblicza kleru za stołem i nie uwolnić z więzów Orlona, któremu po ludzku współczuł tak okrutnego końca. Jednak miał posługę, która musiał wypełnić aż do gorzkiego końca. Zaczął znów, choć dość niepewnie i drżąc na całym ciele   - My, rajcy miejscy, powołani na swe stanowiska dzięki nieomylnej woli bożej, ogłaszamy co do treści wyroku - jeszcze raz wyczuł na sobie wzrok Nérée, tym razem było to spojrzenie despotyczne i zimne, tchnące grozą demona a nie ojca zakonnego - W trosce o spokój wspólnoty miejskiej i w obawie przed postępującym występkiem i grzechem śmiertelnym oraz zatruciem ludzkich sumień przez skazanego ogłaszamy Cię Orlonie de Villargent winnym zabójstwa kardynała Magnion, oraz innych grzechów których odpuszczenia nie pragnąłeś w dniu swego sądu i wymierza Ci karę śmierci przez powieszenie. Niech spotka Cię szybka i bezbolesna śmierć. Ciało Twe rozniesie w dziobach ptactwo drapieżne a pamięć Twego imienia niechaj będzie przeklęta i po wieki zapomniana. Niech Bóg litościwy, zlituje się nad Twą dusza, jeśli jeszcze ją odnajdzie. Kacie, czyńcie co nakazano.  
    • @violetta randka marzeń !   brzmi pięknie. marzy mi się randka marzeń :) niedługo.........       @Marek.zak1 święte słowa Marku !!! najgorsze buble to branża farmakologiczna. trują ludzi na masową skalę. normalne ludobójstwo.   dziękuję :)       @KOBIETA   Dominiko.   potrzebujemy niewiele a tak wiele kupujemy.   zgłupieliśmy ?   ja bym Tobie kupił naszyjnik z planet wyrwanych z Wielkiej Mgławicy w Andromedzie !   kiedyś Ci.........   dziękuję :)      
    • Z naderwanym uchem i wyłupionym okiem Siedzi grzecznie przed Elwirką, Którą wzięło na czułości i czyta bajki Dla pluszaka o księżniczce i o złotej rybce.   Grozi mu palcem gdy nabiera tchu, A miś już chce wybuchnąć śmiechem. Szturchnie go w bok za brak powagi I ukaże klęczeniem na grochu.   Gdy już się znudzą im opowiastki, Zagrają sobie w łapki i poganiają w berka. Tup-tup, bum-bum, łubu-dubu Aż sąsiad z dołu nie zaryczy.   Tuż przed snem czas na zwierzenia przychodzi Pod kołderką, cichutko: „tak cię kocham, Że zaraz zostaniesz zjedzony bez łyżki I widelca, obiecuję – ja ciebie połknę.”   A gdy zmierzch zasypie pokój mrokiem, Powieki z ciężaru marzeń opadną, I lampa straci blask, przytulą się tak mocno, Że bicie serduszek słychać jedno obok drugiego.   Kto chrapał – nie znajdziesz winowajcy. Bujają w obłokach, we własnym świecie, Gdzie meble są górami, a dywan to morze, Gonią wśród chmur z pierza i wełny.   Nim pierwsza gwiazda wzejdzie, We śnie szepczą sekrety, co tylko oni znają: O moście z tęczy i o latających czarownicach, Które niosą ich w krainę cudnych baśni.   Jutro się rozbudzą wśród porannej woni Kwiatów z ogrodu, znów nowe historie zmyślą, A w słońcu, co wstanie i zerknie przez szybę, Odnajdą ślady wczorajszej łobuzerskiej przygody.  
    • @Adler

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Nie zawieść …w plastikowym świecie chłodu i opadających liści, kiedy upadają normy, wartości i wszystko traci głębię …tak trudno pozostać tylko sobą.!   śliczny jest :) Twój wiersz !   
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...