Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Trutnie polskie - felieton


Rekomendowane odpowiedzi

"Truteń - samiec pszczoły miodnej. Zwykle trutnie rozwijają się z jaj niezapłodnionych i są haploidalne.

Trutnie mogą się jednak również rozwijać z jaj zapłodnionych, z zygot homozygotycznych pod względem alleli płciowych i są wówczas diploidalne. Ich rozwój zarodkowy przebiega normalnie, larwy nie są mniej żywotne od larw trutni haploidalnych, ale wkrótce (ok. 6 godzin) po wykluciu się z jaj zjadane są przez pszczoły robotnice.

Masa ciała trutnia wynosi ok. 260 mg, długość 15-17 mm. Trutnie pojawiają się w ulu na wiosnę i są usuwane przez robotnice na jesieni; średnio w ulu jest ich ok. 2,5 tys. Do czasu lotu godowego pozostają zupełnie bezczynne, nie pełnią żadnych funkcji społecznych. Ich jedyną funkcją jest dostarczenie królowej nasienia. Odbywa się to w czasie lotu godowego, 6-20 metrów nad ziemią (czasami podawana jest wysokość do 50 m), zwykle w pogodny wiosenny dzień. Trutnie żyją w lecie 2-3 miesiące, gdy zaczynają się chłody, są przepędzane i w krótkim czasie giną z głodu i zimna. W normalnej rodzinie pszczelej trutnie nie zimują"

Cytat z wikipedii.
synonimy: darmozjad, pasożyt, truteń, pieczeniarz.

Wieś Rakówek, malowniczo położona w Karkonoszach, nie jest już dzisiaj tą samą wioską, która przywitała mnie, gdy przyszedłem na świat jesienią 1975r. Dom położony w pobliżu małej, górskiej rzeczki skurczył się, skurczyły się lasy i ogrody, skurczyły się łąki, góry zmalały i zmalały odległości. Aż trudno uwierzyć, bo ja powiększyłem sie tylko nieznacznie, wprost nieproporcjonalnie do zmalenia całej reszty. W 1979 r. na przykład do Jeleniej Góry było mi tak samo daleko jak do Stegny Gdańskiej, do której zabrali mnie rodzice na swoje pierwsze, podarowane przez komunistów wczasy zakładowe. Dzisiaj do Jeleniej Góry jadę 35 minut zdezelowanym Peugoetem. Do Stegny zaś dwanaście godzin jeszcze bardziej zdezelowanym pociągiem PKP relacji Szklarska Poręba -Gdynia Główna. Ale nie tylko odległości i wielkości otoczenia postrzegam inaczej, to jeszcze nie byłaby tragedia, to nie byłby jeszcze wewnętrzny dramat godny opisania na papierze, w ogóle nie byłoby potrzeby wyrzucenia tego z siebie, wylania, wytoczenia na świat, na rzeczywistość z najgłębszych zakamarków ukłutej duszy. Mogłoby to być przytaczane jedyne z ckliwości, z sentymentalnej zadumy, słowiańskiej troski o głębokie życie wewnętrzne i rozczulanie się nad historią. Tylko tyle i aż tyle, ale nic więcej i nic mniej.
Tymczasem świat kurcząc się, bił coraz mocniej. Z bezlitosną zażyłością wytykał błędy i słabostki których ani winien nie byłem, ani naprawić ich do dziś nie potrafię.
W 1981r., w grudniu ojca zabrało Zomo. Nic nie rozumiałem, ale wtedy poraz pierwszy do moich uszu dotarł zwrot, który miałem słyszeć jeszcze kilkadziesiąt razy dziennie w szkole, w telewizji, w domu, na ulicy, w kinie, wszędzie! "Uciskany Naród Polski!"
W 1985 r. w Szkole Podstawowej zaczęły się lekcje historii z panem
Mikutą. To on z wyrazem największego zmęczenia na twarzy, z bólem jaki sprawiało mu każde słowo przeciskające się przez zmarszczone gardło, opowiadał o Wielkim Bracie, Wielkim Przyjacielu, Wielkim Związku Radzieckim, który ocalił nasz biedny, malutki kraik przed zagładą. To on opowiadał nam jak przez tysiąclecia napadały nas zbójnickie narody (dziś
wydaje mi się, że miał poprostu ochotę powiedzieć, że tysiąc lat bez przerwy kopano nas w dupę, a ostatnie pięćdziesiąt nieźle nas ruchają!), a myśmy dzielnie się bronili, dzielnieśmy stawiali opór i przeganiali to Germana, to Turka, to Szweda. Żeśmy głośno zakrzyknęli, że Niemiec w twarz pluł nam nie będzie, że Jeszcze Polska nie zginęła...
Słuchałem z otwartą gębą jego opowieści. Jego znudzenie nadawało im ton jeszcze bardziej wzniosły, jeszcze bardziej wymowny. Czułem się jakbym wysłuchiwał niekończących się opowieści z ust tysiącletniego starca, który widział i słyszał juz wszystko.
Tylko, że ten "starzec" miał ledwie 45 lat i od dawna już nie wierzył w to, co robi. Nie doczekał dnia, w którym jawnie mógł wykrzyczeć swój żal! W maju 1989r. na miesiąc przed pierwszymi, demokratycznymi wyborami, przed upadkiem cenzury, pan Mikuta zmarł nagle powalony ciężkim zawałem.
Po latach mogę stwierdzić, że zabił go jego własny nihilizm.
Jednak wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych, w Szkole Podstawowej nr 34 (bez imienia), słuchałem go jak zahipnotyzowany. Z każdą opowieścią rosłem w siłę, obrastałem w dumę i radość z przynależności do tak dzielnego narodu. Podskakiwałem ze szczęścia, gdy Piotr Fijas wygrywał konkursy Pucharu Świata w skokach narciarskich, podziwiałem wiejskie
chatki przyozdobione w biało - czerwone flagi w majowe święto i obiecałem sobie, że dla Polski zrobię wszystko!
Odwilż polityczna przyszła nagle, równie nagle i w tym samym miesiącu skończyła się dla mnie "podstawówka" i spadły pierwsze ciosy w wyidealizowany model świata.
Lato było upalne, czereśnie smakowały jak nigdy, rzeka dawała ukojenie rozgrzanym plecom, dziewczyny przestawały przeszkadzać w zabawie, a zaczynały być nawet interesujące. Świat nadal powoli zmierzał w dawno już przez siebie obranym kierunku, w kierunku mojego swiata z astronomiczną prędkością zmierzała wielka asteroida, której nie byłem i nie mogłem być świadomy. Uderzyła jesienią 1989r. na pierwszej lekcji historii w Technikum Drzewnym zasłaniając dymem niebo i dusząc złote promienie słońca. Asteroida miała trzydzieści kilka lat i była nową historycą, w nowej szkole, której mury i bez niej wystarczająco mnie
przygnębiały.
- Witajcie szanowna młodzieży, nazywam się Halina Malicka i będę uczyć was historii, jeśli oczywiście starczy nam cierpliwości. Po pierwsze, zapomnijcie o wszystkim co wam wpoili w podstawówce, te wszystkie kłamstwa są już niepotrzebne!
Potężna ekspolzja rozerwała powietrze, wody ocenu z prędkością dźwięku uderzyły w kontynenty, tsunami zmiotła wszystko na swej drodze, witatr i ogień dokończyły dzieła.
Pięć lat! Pięć lat słuchania przecudnych opowieści, pięć lat obrastania w dumę, pięć lat nauki o sarmackiej potędze, ułańskiej fantazji, zdmuchnięte w ułamku sekundy!
Pozostały zgliszcza, martwe pustynie i szkielety dinozaurów.
Później nastąpiła epoka lodowcowa, zamrożenie ideałów, Rock & Roll, długie włosy, podarte jeansy, piwsko i zabawa. Otwierałem butelki zębami, połykałem palące się papierosy, wykrzykiwałem o skrępowanej wolności na koncertach Kobranocki. Dusza, zasypana śniegiem, skuta lodem, milczała. Milczała, aż do matury, aż do końca Technikum, aż do
porażki na studiach i wezwania do wojska, aż do wybuchu polskich genów i całej gamy ich możliwości, do wybuchu talentu kombinatorstwa, załatwiania spraw, krwiogennej walki z instytucją pod wszystko mówiącą nazwą: "Wojsko Polskie"! Zestaw słowiańskich genów kazał stoczyć mi trzyletnią wojnę z okupantem mojej niezależności, pomógł mi wygrać batalię o wolność i nie dopuścił do zamknięcia w koszarach, ale najgorsze miało dopiero nastąpić.
Bezrobocie. Bezczynność. Koniec dwudziestego wieku i brak osobistych sukcesów na koncie. Polska weszła do NATO, mówiło się dużo o Unii Europejskiej, Jerzy Wójcik powiedział, że polscy piłkarze mogą wygrać z każdym i obiecał awans do Mistrzostw Świata w 2002 roku. Duma narodowa znów rozpęczniała jak bułka drożdżowa.
W czerwcu `99 roku zadzwonił telefon i świat zaczął kurczyć się jeszcze szybciej. Ojciec, ofiara historii i "Żytniej 40%", między jedną, a drugą flaszką, załatwił mi pracę na Zachodzie. I zaczęło się! Nie wiem nawet kiedy znalazłem się wśród utaplanych we własnej nędzy, niemej rozpaczy i wódy, rozpaczliwie odkładających kolejne Szylingi, Marki i Guldeny, rodaków. Rodaków pijanych, skacowanych, styranych i sponiewieranych przez własną udrękę, przez tęsknotę za żonami, które puszczały się z kim popadnie, tęsknotę za wyimaginowanymi interesami, których nie rozkręcą po powrocie do kraju, za domami, których nigdy nie postawią, za samochodami, których nigdy nie kupią i za dziećmi, które nigdy nie będą bogate, ni mądre...
I chciałem stanąć pośród nich, i krzyknąć, i stać się jak Papież ich drogowskazem, chciałem szarpnąć nimi i z całych sił pragnąłem zatrzymać ich w tym samobójczym pędzie, chciałem być ich dwudziestokiluletnim prorokiem, pokazać, że trzeba, że można, że należy inaczej, lecz nie wiedziałem jak to zrobić, jak sprawić, by po robocie nie jechali na Tanktsztele po flaszkę, by nie rzygali następnego dnia w rajki rzodkiewek, marchewek, róż, poziomek, truskawek i wszelkiego dobra zachodnich pól uprawnych.
Nie potrafiłem. Nie mogłem. Nie miałem takiej mocy.
Dla odmiamy, powoli zaczynałem przyglądać się Austriakom, Niemcom i Holendrom. Powoli zaczynałem rozumieć ich mowę, poznawać sposób myślenia i nagle zrozumiałem, że ich zdanie o Polsce jest zupełnie inne, niż to sobie wyobrażałem. Nie słyszeli o Monte Casino! Nie wiedzą nic o Grunwaldzie i Wembley z 1973r.
Nie znają i nie rozumieją historii, za to w prosty sposób potrafią przedstawić, to czego chcą i co należy zrobić w najbliższych minutach.
Nagle zrozumiałem, że świat jest prosty, że "tak" znaczy "tak, a "nie, znaczy "nie", że to, że białe jest białe, jest tak oczywiste, że nie trzeba o tym mówić, że do wkręcenia żarówki wystarczy jeden człowiek, a nie dziesięciu himerycznych filozofów - samozwańców, skrzynka piwa i opowieści o tym co się już w życiu nie naprawiło. Zrozumiałem, że być, to znaczy działać, a nie opowiadać o działaniu, że iść, to znaczy iść, a nie opowiadać o chodzeniu, że słowa ułatwiają komunikację, zamiast ją komplikować. Zrozumiałem też rzeczy smutne, rzeczy wstrząsające, rzeczy, które do reszty zabiły, skurczyły mój świat, które zasmuciły, bo nie mogłem okłamać siebie i powiedzieć, że są bzdurą.
Ktoś kiedyś powiedział, że najtrudniejszą rzeczą jest oszukiwać samego
siebie i miał rację.
Stanąłem w szranki z holenderskich bossem, który głośno wykrzykiwał, że Polacy są biedni, bo od rana pija wódkę i grubo smarują chleb masłem, że kiedyś w pegieerze widział jak zepsuł się traktor i pięciu Polaków z łapami w kieszeniach debatowało przez trzy dni co się mogło stać, a żaden nie pomyślał, by zajrzeć do środka. I pękał ze śmiechu , a ja ze złości. Przegraliśmy tę wojnę oboje, on śmiał się zbyt głośno, ja zbyt głośno trzasnąłem drzwiami, odchodząc.
Stoczyłem więc ostatni bój o Polskę i wróciłem do kraju lizać rany.
Rzeczka w Rakówku płynęła jak dawniej, dom stał jak kiedyś. Drzewa jednak już szumiały inaczej i inaczej patrzyło się na te góry i lasy wokół. Inne myśli, inne spojrzenie. Wróciłem do kraju uszytego z emocji, z łat, które do siebie nie pasują, połączonych nicią o niepasującym do reszty kolorze.
Wróciłem do kraju, w którym "nie" znaczy "być może", "nie wiem", "nie rozumiem", w którym "tak", nie oznacza wcale "tak", bo może oznaczać cokolwiek, może oznaczać wszystko i może oznaczać nic. Wróciłem do kraju, w którym człowiek umawia się na 17.00 w piątek, a przyjeżdża o 9.00 w poniedziałek, w którym przez telefon zapewnia, że wszystko jest załatwione, po czym zapomina co powiedział i nie oddzwania, mimo, że obiecał. Wróciłem do kraju podszytego tęsknotą, do kraju, w którym się żąda nie wstając z kanapy, w którym wymaga się autostrad, lotnisk, zadbanych ulic, a nie sprząta się własnego podwórka. Do kraju, którym żądzą prawnuki pijanej szlachty, zapewniające o kompetencji i dbaniu o
narodowe dobra, a gdy gasną kamery, tnące szabelkami obrazy przodków, przewracające stoły pełne jadła i miodu, tarzające się we własnym hedoniźmie i kupujące folwarki za publiczne pieniądze.
Do kraju, w którym kupuje się samochody nie po to, aby się nimi przemieszczać, ale po to, by toczyć nieustające walki na drogach, pojedynki na skrzyżowaniach, by wyrzucać, wypluwać z siebie kilogramy frustracji, jadu, by wymierzać sprawiedliwość na przejściach dla pieszych i "durnym krowom" uświadamiać, że są "durnymi krowami" i łażą jak te łajzy.
Do kraju, w którym się żąda czystości na ulicach, a śmieci wywozi się do lasu.
Do kraju, w którym się wymaga. Wymaga uprzejmości w sklepie i tysiąca towarów, wymaga się nadskakiwania, samemu nie zauważając, że się ma gębę naburmuszoną, czerwoną od chamstwa i od samego rana wkurwioną.

Od jesieni 1975 roku minęły trzydzieści cztery lata. Dom się skurczył, góry zmalały, odległości skróciły. Siedzę na ławeczce w sadzie, marznę i ogarniam wzrokiem podwórko. Ogarniam coś więcej jeszcze, werbalnie i niewerbalnie skanuję rzeczywistość i rzucam ją na papier:

Truteń Michał. Wstaje o dziesiątej, gdy jest zimno nie wyłazi spod pierzyny do jedenastej. Po co?
Drżą mu ręcę, mierzy ciśnienie, łyka tabletkę. Jest lepiej. Po chwili słabnie, spocony siada na krześle w kuchni. Mierzy cukier, wstrzykuję insulinę, wyłazi na podwórko. Pot z czoła znika, ciśnienie się stabilizuje, cukier spada. Ręcę drżą nadal. Truteń wypowiada zmęczonym
głosem słowa. Te same każdego dnia:
- Nie wiem co się ze mną dzieje. Ta pogoda mnie wykończy.
Zaciskam zęby i czekam na kolejne zdanie, doskonale wiem jak zabrzmi:
- Marcelku, słuchaj. Masz może jakieś niepotrzebne dwa złote? Tak mi się
jakoś piwa chce.
- Nie mam wujek. Wczoraj dałem ci piatkę.
Truteń Michał dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał. Powrócił do rodzinnej "posiadłości" i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia.
- Przydałoby się dach naprawić, ale teraz wujek nie da rady. W
przyszłym roku, trzeba tylko wyjść na prostą. Idę teraz na zakupy,
popatrz ma psiaka, jak wrócę dam mu jeść.
Truteń Michał wraca po czterech godzinach i pięciu piwach. Jest dobrze.
"Co tu zrobić z resztą dnia?", wypowiada półgłosem, tęskno patrząc w
niebo.

Truteń Waldek. Wstaje o piątej do roboty, przewraca się o talerze, szklanki z miesięczną pleśnią, strąca popielniczkę pełną petów na trzydziestokilkuletni, nieziemsko śmierdzący dywan. Łyka pośpiesznie wodę po ogórkach, by zgasić palące gardło, przeciera wąsy i wsiada do Stara, by rozwozić kamienie.
Truteń Waldek, na czterech odnóżach wraca z roboty o siedemnastej.
Przeczesuje żółtymi od smoły tytoniowej łapskami tłuste włosy, poprawia tłuste wąsy, odpala "Męskiego" i wypowiada kwestię:
- Marcel, gdyby wtedy nie padało, gdyby boisko było lepsze to byśmy tych Niemców pokonali. Ty wiesz, jak ten Gadocha grał? Jak on kiwał tych
Szwabów?
Truteń Waldek zamyśla się głęboko, zapada się w sobie. Płacze. Płacze wnętrzem i płacze łzami. Milczy i w tym mistycznym milczeniu dokańcza papierosa. Później rozgląda się wokół i z głębokim westchnieniem, z wiarą we własne słowa, mówi:
- Przydałoby się dach naprawić, ale teraz wujek nie da rady. W przyszłym roku, trzeba tylko wyjść na prostą.
Truteń Waldek dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał. Powrócił do rodzinnej "posiadłości" i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia.

Truteń Rafał przemierza ścieżki i wszystkie zakamarki wioski w poszukiwaniu żelastwa. Truteń Rafał nie jest czyścicielem, straciłby wówczas miano trutnia, na które ciężko całe lata pracował. Truteń Rafał podcina czynne tory kolejowe, wykrada siatkę z ogrodzeń, przepiłowuje ciężkie, metalowe sztaby podtrzymujące stary dworzec kolejowy. Jest
głównym likwidatorem starego, upadłego zakładu produkujące niegdyś
podsufitki do "Maluchów".
Truteń Rafał szczyci się tym, że przepił juz każdą wymyśloną przez lekarzy wszywkę i żadne leczenie nie pozbawiło go możliwości radowania się winkiem. Staje czasem na drodze, patrzy na mnie i wypowiada magiczne słowa:
- Przydałoby się dach naprawić, ale teraz nie dam rady. Jak tylko wyjdę na prostą, przyjdę i ci pomogę Marcel.
Truteń Rafał dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia.

"Jutro będzie lepiej. Jutro się wezmę. Jutro wszystko zrobię. Jutro będziemy mieli piękny kraj. Jutro zbudujemy autostrady. Jutro przestanę pić. Jutro pójdę do lekarza..."
Zaklęcia polskie, magiczne hokus - pokus, wciskają mi się w uszy i już nawet nie śmieszą. Siedzę na ławce w sadzie i nawet nie zdaję sobie sprawy z tego jak tęsknię za normalnością. Polska przegrała z RPA w piłkę, sportowcy ze spuszczonymi głowami wracają z kolejnego zgrupowania, wypowiadają magiczne zaklęcia: "Trzeba wyciągnąć wnioski i przemyśleć kilka spraw. Jutro zagramy lepiej. Dobrze, że mamy świetnych bramkarzy."
Jasne, że mamy, bronimy się od tysiąca lat, od zarania państwa.
Józef Młynarczyk, Jerzy Dudek, Artur Boruc, Łukasz Fabiański. Wszyscy oni przed każdym meczem czytają o obronie Częstochowy, obronie Westerplatte, obronie Poczty Gdańskiej... I potrafią bronić polskiej bramki.

Truteń Zdzichu monotonnie stuka w gwóźdź. Prostuje go już trzecią godzinę. Truteń Zdzichu trzeci już rok naprawia płot. Podchodzi do mnie i z bolącym wyrazem twarzy wypowiada słowa:
- Przydałoby ci się dach naprawić, ale teraz nie dam rady. Jak tylko wyjdę na prostą, przyjdę i ci pomogę Marcel.
Truteń Zdzichu dawno już został wyrzucony ze swojego ula jako kompletnie nieprzydatny osobnik. Przetrwał i trwa tak nadal. Patrzy w okno i wypowiada zaklęcia.

Na ławce w sadzie przesiąkam niemocą. Składam sobie własny poradnik, na własną wersję szczęścia. Wyklinam zimny czerwiec, inflację, bandy złodziei i tęsknię za światem.
Jestem Polakiem. Trudno.
Na szczęście na to się nie umiera.



wyjątkowo zimny czerwiec 2009r.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


O, proszę ja Ciebie, nie zrozumieliśmy się. Tam brakuje z tego, co pamiętam. Podobnie jest z pisownią . Muszę Cię zaskoczyć, proszę ja Ciebie, to pojęcie mi znane, aż za bardzo. Bez wytężania wyobraźni. Tekst do mnie trafił i to jeszcze jak.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...