Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Niebieskie pończochy


Rekomendowane odpowiedzi

NIEBIESKIE POŃCZOCHY

W zakamarkach szuflad, w dawno nie otwieranych książkach, znajduję pamiątki po Antonim; zdjęcia, karteczki, ręcznie malowane chińskie zakładki, nawet zasuszony bukiecik. Dawał mi te drobiazgi i nie tylko to. Zawsze gotowy do poświęceń, po zajęciach na ASP odprowadzał mnie na przystanek w Wawrze, skąd odjeżdżał mój pekaes. W uliczce kłębił się zmarznięty, zniecierpliwiony tłum, a my, przytuleni, objęci, staraliśmy się nawzajem ogrzać. Ogień, złudne uczucie ciepła, żarzył się na końcu sporta, trzymanego przez rękawiczkę.
Tej zimy, zniechęcona i pełna niewiary udawałam, że coś maluję, ale przesiadywanie w pracowni wydawało mi się okropnie nudne. Wciąż jednak jeździłam na Myśliwiecką na zajęcia z tkactwa do kalekiego profesora S. On jeden umiał obudzić we mnie resztkę malarskiej wrażliwości. Ale i to traktowałabym jako przymus, gdyby nie obecność tam Aleksandra. Aleksander nie był studentem ASP i jako wolny słuchacz przychodził kiedy chciał, a kiedy się pojawiał, życie jak gdyby nabierało głębi.
Za to w pracowni malarstwa, na Krakowskim Przedmieściu, atmosfera stawała się ciężka. Każdy z nas dyskretnie pilnował swojego dobytku. Jeden z kolegów (obecnie profesor na emeryturze) podbierał innym farby, błękity i ultramarynę. Malował duży abstrakcyjny obraz, kwadrat w kwadracie na niebiesko.
Nie lubiłam pracowni i zajętych wyłącznie sobą, milczących kolegów. Nie lubiłam nawet zapachu farb. Nic mi nie wychodziło. Gdzieś się podziała moja wyobraźnia. Osiemnastolatek z pierwszego roku powiedział pogardliwie, że jestem stara. Do tej pory byłam młoda, nawet bardzo , a teraz stawałam się stara nieodwołalnie. Miałam dwadzieścia dwa lata i już nie było odwrotu z drogi ku nieuchronnej starości.
U profesora S. tkałam gobelin ze sznurów i to samo robił Aleksander. Och Aleksander. Delikatny i nieprzeciętnie inteligentny – tak mówił profesor. I utalentowany. Nigdy nie zdawał do Akademii, studiuje filozofię, ale popatrzcie na jego gobelin – jaki piękny. Aleksander zarumieniony, nieśmiały, a jednocześnie pełen poczucia wyższości, z odcieniem pewnego lekceważenia w stosunku do mnie. Nie tak jak Antoni, który traktował wszystko, co powiedziałam, jak wyrocznię. Aleksander domyślał się zapewne, że zależy mi na jego obecności, ale nie usiłował tego wykorzystać.
Antoni przyjeżdżał do mnie do pracowni prosto z Politechniki obładowany tubą na rysunki. Właściwie tylko po to, żeby mnie odprowadzić do Wawra.
Tymczasem zima zelżała. I nie wiadomo kiedy zrobiło się prawie ciepło.
Opowiadałam w pracowni gobelinu, jaka piękna jest wiosna na wsi, szczególnie
tam, gdzie mieszkam, a to tak niedaleko przecież, autobusem nie cała godzina jazdy... W końcu udało mi się zaprosić Aleksandra. Miał przyjechać w niedzielę. Wiedziałam, że Antoni w tym dniu ma jakieś swoje rodzinne obowiązki; byłam wolna i mogłam spotkać się z Aleksandrem. Nie robiłam sobie zbyt wielkich nadziei. Aleksander obiecał, że przyjedzie, ale mógł przecież się rozmyślić. A jeśli przyjedzie? Czym go poczęstuje? Nie było wyboru. W grę wchodziła jedynie jajecznica. Za to nasz jedyny, bardzo ciasny pokój umeblowany był antykami należącymi niegdyś do właściciela dworu. Dwór został po wojnie upaństwowiony i mieścił się tam Dom Dziecka. Mieszkałyśmy z mamą w domku myśliwskim, wciąż jeszcze należącym do rodziny nieżyjącego już właściciela. Z Domem Dziecka nie miałyśmy nic wspólnego. Wynajmowałyśmy ten pokoik. W domku zachowały się jeszcze tu i tam ślady przeszłości . Ale w parku, nad którym pieczę powierzono Domowi Dziecka, wycięto tamtej zimy długą aleję majestatycznych dębów.
Poszłam na przystanek o umówionej godzinie wmawiając sobie, że Aleksander na pewno nie przyjedzie. Ale przyjechał. Wysiadł z autobusu. Widocznie był ciekaw, co z tego wyniknie.
- Cześć – powiedział i jak zawsze wyglądał na zażenowanego. To mi się podobało, ta delikatność i nieśmiałość, którą tak starannie osłaniał tajemnice bogatego wnętrza. Przeszliśmy na drugą stronę asfaltowej drogi w stronę domku myśliwskiego. Bezlistne korony drzew na tle błękitnego nieba, nabrzmiałe od soków, czerwonawo-zielonkawe wyglądały jak delikatne wachlarze oświetlone popołudniowym słońcem. Nie wmawiałam mu, że jest pięknie na wsi, niech sam się
o tym przekona. Jedyne, co nas czekało, to spacer. Mieliśmy sobie zapewne dużo do powiedzenia. O sztuce? Byłam pełna podziwu dla jego inteligencji nic pewnego na ten temat jeszcze nie wiedząc. I dla tej głębi jego duszy, na dnie której ukryty drzemał wielki talent. Wszyscy mówili o jego wielkim talencie, szczególnie profesor S., więc należało w to wierzyć. Dla mnie Aleksander był kimś nierzeczywistym. Nie wyobrażałam sobie, że mógłby mnie kiedykolwiek dotknąć. Wydaje się, że nie zamierzał. Przyjechał ubrany bardzo starannie, bardzo porządnie, ciepło.
Ach! Jakże ja jestem ciekawa, o czym myśmy wtedy rozmawiali. Gdyby można
było przeniknąć pamięcią w tamto niedzielne popołudnie. Chwile milczenia zapewne były rzadkie i zaraz przerywane, bo milczenie w takiej sytuacji prowadzi do zbliżeń, do pocałunków. Po prostu, nic innego nie przychodzi wtedy do głowy, a miedzy nami nic nie zaszło, nawet dotkniecie ręki. Spacer nie był długi, na polach musiało być zimno, a więc las, a z lasu prosto do domu. Trochę się bałam, czy sobie poradzę z poczęstunkiem. Słusznie się bałam. Mama zaczytana jak zawsze, pilnowała pokrojonej słoniny i ognia pod kuchnią, żeby nie zgasł. Reszta należała do mnie. Aleksander przez chwilę musiał pozostać sam usadowiony w stylowym fotelu, przy mahoniowym stole o wygiętych nogach, tuż obok marmurowego blatu ozdobionej intarsją umywalki. Mógł zdjąć płaszcz. Było ciepło. Dużą część pokoju zajmował ozdobny, żelazny piecyk. Jajecznicę przyrządzałam w zakopconej kuchence przerobionej z korytarzyka. Nie wiem dlaczego trzęsły mi się ręce. Czyżby tak bardzo mi zależało na tym, żeby dobrze wypaść? I dlatego się nie udało?. Mama wyszła z domu. Nie chciała przeszkadzać w rozmowie. Jajecznica się przypaliła. Nic innego nie było. Zapewniał, że nie jest głodny, Spieszył się na autobus. I to wszystko. Odprowadziłam go na przystanek. Żadne z nas nie wspomniało o ponownym spotkaniu, takim jak tego dnia, bez świadków, na osobności.
Antoni o niczym nie wiedział, niczego się nie domyślał. W następną niedzielę, to ja byłam zaproszona do jego domu na obiad w rodzinnym gronie. Wiosną stan mojej garderoby jak gdyby jeszcze się pogorszył. Nosiłam przenicowaną, starą budrysówkę, przerobioną na wiosenny płaszcz. Na zdjęciach, które mi Antoni robił tej wiosny, wyglądam fatalnie. I tak się czułam. Byłam bardzo onieśmielona za każdym razem, kiedy się tam znalazłam. To pewno z powodu ojca. Wydawało mi się, że jest surowy. Pracował na kierowniczym stanowisku w pewnej instytucji, mającej siedzibę w pałacu, na Krakowskim... Powiedziałam kiedyś śmiejąc się, odrobinę zażenowana, że ten pałac należy od kilku pokoleń do mojej rodziny, a teraz częściowo również do mnie. Jedyne, co przyszło wtedy do głowy ojcu Antoniego, to to, że może złapać mnie na kłamstwie. Ale tej niedzieli wszystko się wyjaśniło. Dotarł do dokumentów i okazało się, że mówię prawdę.
Rodzina Antoniego zajmowała połowę willi. Trzy pokolenia, a na dodatek kuzyn i służąca. Ciasno. Antoni i jego kuzyn gnieździli się w niedużym, przechodnim pokoju. Kiedy siedziałam u nich na tapczanie (o niczym innym mowy być nie mogło) czułam się skrępowana. O wiele mniej skrępowani byliśmy u mnie, na wsi.
Kiedy nadeszło lato Antoni przyjeżdżał do mnie co dzień.. Czasami nawet rowerem pokonywał te kilkadziesiąt kilometrów. Nareszcie byliśmy sami; w zaroślach nadrzecznych, w lesie, w rozległej przestrzeni pól. Tak ze sobą zżyci i tak mocno związani, że nie było miejsca na kokieterię. Nie chciało mi się nawet robić makijażu, obrysowywać czarną obwódką oczy, a bez tego wyglądałam nieszczególnie. Zresztą, po co? I tak pójdziemy popływać w Świdrze.
Ale jesień zbliżała się nieuchronnie.
Zawsze tak było, że ktoś czuwał nade mną, ktoś z bliższego, czy dalszego otoczenia serdecznie się o mnie troszczył. Wtedy też. Okazało się, że mogę zarobić trochę pieniędzy u chłopa z pobliskiej wsi, pracując przy zbiorze marchwi. Nie mogłam odmówić. Praca była prosta. Trzeba było wyrywać marchew, znosić na stos, a potem siedząc w kucki wokół stosu razem z innymi kobietami, odcinać nożem natkę, a marchew ładować do worków. I trzeba to było robić szybko. Antoni przyjeżdżał rzadziej, bo nudził się siedząc na skraju pola. Czasami zjawiał się pod koniec dnia .Byłam zmęczona, brudna , zaniedbana. A więc ja też wolałam, żeby na razie nie przyjeżdżał.
We wrześniu byłam już wolna, zawiadomiłam o tym Antoniego, ale on podobno wyjechał. Nie było go w domu od kilku dni. Mama postanowiła pomieszkać przez jakiś czas w Warszawie u życzliwej ciotki. Zostałam zupełnie sama, a Antoni się nie pojawiał.
Jesień tamtego roku była wyjątkowo chłodna. Musiałam ciepło się ubierać i palić w żelaznym piecu. W tych dniach, korzystając z nieobecności mamy pisałam sztukę, pochłonięta tym, chociaż to była wciąż ta sama scena pierwszego aktu. Kiedy przyjechał Antoni, siedziałam nie umyta i okutana w dziurawą chustę. Kiedy wszedł byłam uszczęśliwiona Ale Antoni wydawał się jakiś inny, chłodny i zakłopotany, a to sprawiło, że dostrzegłam z całą przykrą wyrazistością bałagan w pokoju i swoje zaniedbane ręce. Byliśmy wreszcie sami, wszystko mogło się wydarzyć, tylko że, z jakiegoś powodu wydawało się to niemożliwe. Czyżby dlatego, że wyglądam tak, jak wyglądam? Nigdy wobec Antoniego nie przejmowałam się swoim wyglądem. Byłam pewna jego miłości.
Zbyt pewna. Bo on wyraźnie zmieszany przyjechał powiedzieć mi, że to już koniec, że on nie może dłużej, że chce żyć swoim własnym życiem i nareszcie być sobą ... W pierwszej chwili wydało mi się, że to niemożliwe. Byłam oszołomiona, roztrzęsiona... A potem poczułam okropny ból. Ból i przerażenie. Trochę zaniepokojony, chciał jak najszybciej wyjść. Pełna rozpaczy za wszelką cenę chciałam go zatrzymać. Czułam, że sobie nie poradzę, że się uduszę z bólu. Płakałam. Strasznie płakałam. Nie mogłam powstrzymać płaczu, a nawet zaczęłam krzyczeć:
– Zostań!
Ale on miał coraz większą ochotę uciec, wreszcie się udało. Spieszył się na autobus. Gdybym go zatrzymała, musiałby czekać na następny. Chyba pomyślałam o tym nawet dość trzeźwo. Ale nic z tego. Zbiegł ze schodów. Czy pobiegłam za nim? Nie. Tego nie zrobiłam. A może? Nie pamiętam. Pamiętam tą przeraźliwą, rozdzierającą rozpacz i płacz, który nie przynosił ulgi.

*

Od tego dnia stałam się kimś innym, kimś bez znaczenia. Na niczym mi już nie zależało. Byłam zdolna tylko do poczynań najprostszych, ot takich, żeby przetrwać. A jednocześnie ani przez chwilę nie mogłam wytrzymać w czterech ścianach pokoju. Nie mogłam znieść ani chwili samotności. Gdzieś iść – tylko gdzie? Mamy nie było. No cóż. Z jej współczuciem byłoby jeszcze ciężej. Ależ nie. To przecież nie pierwszy raz. Ona powiedziałaby, że to minie i że po jakimś czasie pewne wydarzenia nie wydają się takie straszne. Poczułabym się lepiej. A więc muszę pojechać do mamy. Natychmiast. Nie. Kiedy to pomyślałam było już za późno.
Rano, następnego dnia, ktoś wchodził na schody. Dopadłam drzwi, pełna nadziei. Ale to był ktoś obcy. Sklepowa z karteczką. Dzwoniono do sklepu i proszono, żeby przekazać wiadomość. Mama miała atak. Zabrało ją pogotowie. Jest teraz w rejonowym szpitalu. W O. Poczułam dziwny chłód. O której autobus? Nie, o tej porze nie ma autobusu. Pójdę piechotą. To przecież tylko dziesięć kilometrów... Dziesięć kilometrów szosą, okrężną drogą, tak, ale przez pole, na przełaj będzie bliżej. Wybiegłam z domu. Konieczność działania i to nowe nieszczęście głuszyło tamte. To dziwne. Było mi bardzo ciężko i jednocześnie nieco lżej . Początkowo biegłam leśną drogą i mogłam płakać. Niski brzeg rzeki, kładka, olszyny i dalej otwarta przestrzeń. Jesienne pola, szaro rude i suche. Ugory nastroszone szeleszczącym zielskiem. Wydawało mi się, że nie muszę trzymać się żadnej drogi, że wystarczy iść w stronę, gdzie było niewidoczne miasto. Na nogach miałam pończochy ufarbowane na niebiesko. Nie zwróciłam uwagi, że jakiś badyl wczepił się w pończochę. Zrobiła się dziura. Potem druga. Kiedy dotarłam do miasta, dziury w pończochach rozłaziły się po całych łydkach. Znowu płakałam. Tak bardzo mi było teraz szkoda tej jedynej pary niebieskich pończoch.
Mama czuła się lepiej. To był pierwszy udar, stosunkowo łagodny. Ale nadejdą następne.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czytałam Pani poprzednie opowiadanie i cały czas mi się wydaję, że ma Pani niesamowitą klasę pisarską. Nie wiem jak inaczej to określić. To bardzo dojrzały sposób pisania.

Czasami jednak chciałabym by poświeciła Pani więcej czasu na opisanie emocji. Jest pięknie, a najlepiej żeby było cudownie (;

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję Pani Marto. Wydaje mi się jednak, że dystans, to mój niezamierzony znak firmowy. A może to rezultat bardzo długiego pisania, przeróbek, poprawiania, nagrywania, odsłuchiwania i tak dalej, aż wszystko, co wydaje się zbędne odpada. A może dlatego, że cofam się daleko w przeszłość? Moje obecne życie jest tak pełne złych emocji, że pisanie o czymś takim było by dodatkową nieprzyjemnością.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Oczywiście, że sama usunęłaś, ale nie dlatego, żeby nie czytac "komentarzy które wskazują na zarozumialstwo ", ale dlatego, że po prostu nie potrafisz znieść krytyki.

Ponad to- wesoła twórczość, która nie wnosi nic, jest oczywiście bardzo miła. Ach, a to co zabawne dla Ciebie nie musi być zabawne dla innych. Ależ oczywiście samouwielbienie jest tu widoczne od jakiegoś czasu.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

droga Marto
Twoja proza ma swój styl i dobrze ją sie czyta. Emanujesz niesamowitą energią. A zarozumiała nie jestem krytyka winna być rzeczowa nie wyśmiewawcza, a ludzie którzy tego nie rozumieją to inna sprawa. Faktem jest że będąc oblatanym w pisaniu nie znaczy tworzyc wartościowe teksty.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @egzegetaNie ma sprawy Wiktorze. Wiktorze, czy z tego tomiku wierszy zakosztujemy kunsztu pisarskiego Twoich dzieł? 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Rozdział dziewiąty      Minęły wieki. Grunwaldzkim zwycięstwem i przejęciem ziem, wcześniej odebranych Rzeczypospolitej przez Zakon Krzyżacki, Władysław Jagiełło zapewnił sobie negocjacyjną przewagę w rozmowach ze szlachtą, dążącą - co z drugiej strony zrozumiałe - do uzyskania jak największego, najlepiej maksymalnego - wpływu na króla, a tym samym na podejmowane przez niego decyzje. Zapewnił ową przewagę także swoim potomkom, w wyniku czego pod koniec szesnastego stulecia Rzeczpospolita Siedmiorga Narodów: Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Czechów, Słowaków, Węgrów oraz Rusinów sięgała tyleż daleko na południe, ileż na wschód, a swoimi wpływami politycznymi jeszcze dalej, aż ku Adriatykowi. Który to stan rzeczy z jej sąsiadów nie odpowiadał jedynie Germanom od zachodu, zmuszanym do posłuszeństwa przez księcia elektora Jaksę III, zasiadającego na tronie w Kopanicy. Południowym Słowianom sytuacja ta odpowiadała również, polscy bowiem królowie zapewniali im i prowadzonemu przez nich handlowi bezpieczeństwo od Turków. Chociaż konflikt z ostatnio wymienionymi był przewidywany, to jednak obecny sułtan, chociaż bardzo wojowniczy, nie zdobył się - jak dotąd - na naruszenie w jakikolwiek sposób władztwa i interesów Rzeczypospolitej. Co prawda, rzeszowi książęta czynili zakulisowe zabiegi, aby osłabić intrygami spoistość słowiańskiego imperium poprzez próbowanie podkreślania różnic kulturowych i budzenie  narodowych skłonności do samostanowienia, ale namiestnicy poszczególnych krain rozległego państwa nie dawali się zwieść. Przez co od czasu do czasu podnosił się krzyk, gdy po należytym przypieczeniu - lub tylko po odpowiednio długotrwałym poście w mało wygodnych lochach jednego z zamków - ten bądź tamten imć intrygant, spiskowiec albo szpieg dawał gardła pod toporem czy mieczem mistrza katowskiego rzemiosła.     Również początek wieku siedemnastego nie przyniósł jakiekolwiek zmiany na gorsze. Wielonarodowa monarchia oświecona, w której rozwój nauk społecznych służył utrzymywaniu obywatelskiej - nie tylko u braci szlacheckiej, ale także u mieszczan i chłopów - świadomości, kolejne już stulecie okazywała się odporna na zaodrzańskie wysiłki podejmowane w celu zmiany istniejącego porządku. W międzyczasie księcia Jaksę III zastąpił na tronie jego syn, Jaksa IV, pod którego rządami Rzeczpospolita przesunęła swoje wpływy dalej na zachód i na północ, ku Danii i ku Szwecji, zaczynając zamykać Bałtyk w politycznych objęciach, co jeszcze bardziej nie w smak było wspomnianym już książętom.     - Niedługo - sarkali - ten kraj będzie ośmiorga narodów, gdy Jaksa ożeni się z jedną z naszych księżniczek lub gdy nakaże mu to ich królik - umniejszali w zawistnych rozmowach majestat władcy, któremu w gruncie rzeczy podlegali. I którego wolę znosić musieli.     Toteż i znosili. Sarkając do czasu, gdy zniecierpliwiony Jaksa IV wziął przykład - rzecz jasna za cichym królewskim przyzwoleniem - przykład z Vlada Palownika, o którego postępowaniu z wrogami wyczytał niedawno z jednej z historycznych ksiąg... Cdn.      Voorhout, 24. Listopada 2024 
    • @Katie , ciekawie jest poczytać o tego typu uczuciach. A czy myślałaś o tym, żeby zrobić krótsze wersy? A może właśnie takie długie wersy spełniają jakąś funkcję w tym wierszu... .
    • Zostały nam sny Zostały nam łzy   Z poprzednich wcieleń   A prawda okazała się kłamstwem Zapisanym w pamiętniku   Tam głęboko gdzieś na strychu
    • Dziewczynie stojącej w szarych spodniach przy telefonie spadł przy rozmowie ze stopy... więzienny drewniak. Stuk było słychać sto kilometrów dalej.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...