Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Kura zduszona sznurem siłą odśrodkową powoli zamykała lewe oko.
- Ty patrz Kodżo, zabijamy ją. Ona umiera.
- Coś ty z kurami to nie tak łatwo, są cholernie odporne. Ciągnij jeszcze, powiem Ci kiedy stop.
Drżałem na całym ciele. Uczestniczyłem w morderstwie niewinnej niczemu kury. Tam lisa jakiegoś, coś. Poćwiartowałbym bo nie lubię cholery, fałszywe to takie. Ale kura? To nawet nie będzie się czym chwalić ludziom z paczki.
- Dorba. Już. - I kura padła na bok wyciągając pazury.
Przywiązaliśmy koniec sznurka do płotu a ciało rzuciliśmy w krzaki przykrywając nazrywaną naprędce trawą. Skoro węgorz żywi sie padliną, musiała przeleżeć tam aż do wieczora niezauważona, aż dojdzie, okrasi się i nabierze smaku.
Czułem się tak, jakby moje sumienie przyłapało mnie na gorącym uczynku i zaraz pomyślałem sobie o tym, że przecież kury też idą do nieba. I pojawił się dylemat iście archetypiczny. Otóż, ta kura, która od zarania dziejów była, jest i będzie naszym ludzkim nierozwiązywalnym problemem, dotyczącym swego pochodzenia, teraz powróciła drogą posiadanego przeze mnie sumienia w celu dokonania zemsty filozoficznej na swoim oprawcy.
- Kodżo? Zwierzęta też mają duszę? Idą do nieba? Jak to jest?
Myślałem o tym namiętnie maszerując osraną przez tutejsze bydło popegeerowską drogą. W tym czasie nie zaciągnąłem się ani razu papierosem. Tak jakbym nagle mocniej zaczął cenić sobie własne życie. W domu babcia Leonka umiętoliła nam ciasto do podkarmiania. Oczywiście jechało cebulą i Kodżo zrobił drugie. Robaki na parapecie wiły się w trocinach, jak sznurówki w rękach przedszkolaka. Popołudnie płynęło nam na dłubaniu się w akcesoriach wędkarskich, które Kodżo gromadził tu chyba przez wieki, albo dostał w spadku po dziadku i dziadku dziadka. Babcia Leonka swoim zwyczajem poszła wyciągnąc nogi. To tradycyjne jej zlegiwanie nazywała przyzwyczajaniem się do trumny, bo to Pon Bog s tej połki bieri i nie znacież gadziny moje wy duraki. Pod drzwi powoli podchodził wieczór. Graliśmy w karty a śpiąca Leonka trzęsła powietrzem w całym domu chrapiąc jak stara rosyjska ciężarówka. Tak upływał nam czas, owinięty onucą swojskiego życia. Leniwy, jakby wytrącony z cywilizacji.
Po drugiej półlitrówce wstaliśmy od stołu. Rozochoceni i pełni dobrych myśli poszliśmy po sprzęt. Naładowaliśmy plecaki ciastem, robakami i swojską kiełbasą. Już na wychodne babuszka wcisnęła nam jeszcze półlitra spirytusu i kilka granatów cebuli, bo jakże inaczej; - Nasz ci Kodźo, bieri. Noc, zimno. Żeby wy na jakim lodzie nie zostali. To i wzięliśmy by Leonce nie robić przykrości.
- Ciemno, że oko wykol. - Zagaił Kodżo, kiedy maszerowaliśmy opuszczając wioskowe domostwa.
- Pamiętaj o naszej kurze. Chyba jej nikt nie podpieprzył co? - Zapytałem nieco zakłopotany.
Mgła ucinała nam drogę, ale w tej sytuacji była naszym sprzymierzeńcem. Musieliśmy tylko wrzucić kurę do podziurawionego worka, zawiązać, przeciągnąc nad smródkę i wrzucić do wody, oplatając koniec sznurka wokół pochylonego z brzegu drzewa. To zadanie było o tyle niebezpieczne, że droga nad jezioro prowadziła przez podwórko Kazia rzeźnika. Taką ksywkę otrzymał Kaziu od czasu, kiedy ganiał po wiosce z siekierą za jakimś drugim pijakiem, z którym wcześniej pił i tamten wychlał mu ostatnią flaszkę, gdy Kaziu spał smacznie po fiolecie. Od tamtej pory wszyscy mieszkańcy wioski obchodzili jego posiadłość szerokim łukiem. Nikt nie chciał doświadczyć siekierezady na samym sobie.
Udało nam się trafić w miejsce porzuconych wcześniej zwłok naszej ofiary-przynęty. Trochę po omacku szukaliśmy rękami w wysokiej trawie dowodu naszje zbrodni a tu nic. Nie ma kury.
- Ty M, to jakaś szajba. Gdzie jest nasza kura. - Kodżo był widocznie przejęty, bo łaził na czworakach w tę i wewtę zataczając coraz większe koła, aż wreszcie wlazł w jakieś gówno.
- Ale wali! W co ja wlazłem? Jesteś tu M?
- Tak jestem, czekaj, szukam sznurka. Po nitce do kłębka.
Nagle doszło nas gdakanie z drugiej strony płotu. W tym czasie znalazłem koniec sznurka, którym nie wiedzieć dlaczego, przywiązałem wcześniej zwłoki naszej nieśmiertelnej kury.
- Zobacz Kodżo, ona żyje. Chodzi tam, po drugiej stronie. Przelazła przez dziurę w siatce.
- Jasna dupa. Mówiłem Ci, że z nimi nie tak łatwo. - Powiedział Kodżo cały czas wycierając ręcę czym się dało.
- I co teraz? Ty się znasz Kodżo to daj jakiś pomysł.
Przyciągnęliśmy kurę do siebie i dawaj ją mordować raz jeszcze. I znowu pentelka, zacisk i przęciąganie liny między sobą. Kura powoli zamykała oczy, łeb przechyliła na bok i fik do góry pazurami.
- No to teraz chyba już nie wstanie. Kura to nie kot. Ile ona może mieć żyć? - Zapytał mnie zmęczony po egzekucji.
- Nie pierdziel Kodżo tylko dawaj ją do worka i idziemy. To jakieś szaleństwo. Nie wierzę, że biorę w tym udział.
Ruszyliśmy ciągnąc za sobą na sznurku worek nabity kurą. Wchodzliśmy powoli na teren Kazia rzeźnika i Kodżo przezorny pokazywał mi co chwila palcem, że mam być cicho. Starałem się nawet nie oddychać, by nie zbudzić miejscowego psychopaty, bo nas rozpruje i po rybach. Szliśmy w milczeniu, prawie na palcach, starając się jak najciszej powłuczyć workiem. Już byliśmy na samym środku kaziowego podwórka, w miejscu, gdzie delikatnie demaskowało nas słabe światło żarówki wiszącej nad wejściowymi drzwiami jego mieszkania. Było tak cicho jak nigdy w moim życiu. Miałem nawet wrażenie, że razem z Kodżem przewidzieliśmy się tej wiosce. Już mijaliśmy podwórko. Furtka otwarta na oścież była tuż tuż. Uśmiechnąłem się do Kodża i pokazałem palcem e jej kierunku. I się zaczęło.
- O wy skórwygnoje!!! Gdzie w moje podwórek wyśta nalazły!
Kaziu rzeźnik wyskoczył jak z procy pędząc prosto na nas. Wógle nie wiado skąd się wziął. Było tak, jak słyszałem z opowiadań - darł mordę i wyzywał. Z tą tylko różnica, że zamiast siekiery dziś miał widły.
- Chodu Kodżo! Szybko! Spierdalamy!
Wiałem ile sił w nogach, ale worka z kurą nie puszczałem z rąk. Kodżo spieprzał aż zaczął gubić osprzęt wędkarski. Jakby tego było mało nasza nieśmiertelna kura znowu zaczęła gdakać. I tak waliliśmy na oslep gdzie kto może. A z nami wędki, robaki, ciasto, żyłki, spławiki, chaczyki, kólki ołowiu i kura w worku na węgorze. Odskoczyliśmy Kaziowi na odległośc na tyle bezpieczną, że wreszcie można było złapać trochę oddechu.
- Ty słuchaj. Myślisz, że on naprawdę mógł nas tymi grabiami...? - Zapytałem z trudem łapiąc oddech.
- Co? Stary, on zrobiłby nam z dupy durszlak. I nie grabie tylko widły. - Kiedy to mówił zatelepało nim, jak psem, kiedy strząsa z siebie sierść postawioną na sztorc ze strachu.
A kura dalej swoje gdaak! dgaak!.
- Ty durrrrna. - Wycedził przez zęby Kodżo i zgniutł jej łeb obcasem, by nie zdradziła naszej lokalizacji.
- Chodź. Pewnie spuchł, albo wpadł gdzieś do rowu pijaczyna.
Ruszyliśmy w znane nam miejsce, tam, gdzie wcześniej podkarmialiśmy leszcza ziemniakiem. Przycupnęliśmy na zwalonym drzewie, które chowało konary w lustrze jeziora jaśniejącego wschodzącym słońcem. Kodżo nauczył mnie rozwijać wędki i nakładać robaki. Później poszedł nawrzucać cegieł i utopić worek z kurą w miescu, gdzie smródka dawało upust swoim ciężarom. Tak zawsze robił jego dziadek, bo w tam było najgłębiej, więc najszybciej brał węgorz. Kiedy wszysko było już gotowe wystarczyło tylko czekać. Kodżo wyciągnął papierosy. Paliliśmy leniwie, wpatrując się w spokój otaczającej nas zewsząd wody. Tak odlegli od wszystkich najważniejszych spraw, bez których normalnie nie mogliśmy się obejść. Od przeszłości, której nigdy nie chcielibyśmy pamiętać. Zawieszeni w krainie bezokoliczników implikujących miejsca i ludzi. Rozumiałem go coraz bardziej. Był częścią natury. Instniał tu tak, jakby nie było „wczoraj” i „jutro”, jakby liczyło się samo trwanie.
- A jak z tatą Kodżo? - Zapytałem sucho.
- A jak ma być? Pije... Nie wrócił...Ehh. - Zaciągnął się ostatni raz rzucając resztki papierosa do wody i poszeł sprawdzić worek z dziurami.

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Tak teraz. Zgadza się. Inna temperatura, bo i klimat inny. Z Kodżem tak było a nie inaczej. Trochę humoru, groteski i nagle coś łapało za serce. Takie klimaty, wożenia Stasiukowe.
:)

Marek
Opublikowano

Fajne klimaty. Huck Finn i Tomek Sawyer sprowadzeni w popegerowskie realia. Numer z kurą świetny, takie historie dodają realności opowiadaniu jako i babcia Leonka.
To mi zaszło w pamięć
[quote]Babcia Leonka swoim zwyczajem poszła wyciągnąc nogi


Pozdrawiam, a juści ;)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • - Patrz przed siebie, nie w dół. - Wstrząsnęła małym listkiem gałązka. Był koniec października, listek jako jeden z nielicznych, trzymał się kurczowo swojego drzewa. Otworzył mocno zmrużone oczy i spojrzał na oddalony park. Liście błyszczały tam przy dostojnych drzewach, jak kolorowe fale u stóp nadmorskich fiordów. - Jesteś pewny, że wiatr mnie tam zaniesie i nie spadnę do tych okropnych śmieci? - Mruknął raz jeszcze, zerkając z grymasem na śmietnik. Tuż pod nim, przy autobusowym przystanku, stał kosz na śmieci. - Jestem pewny. - Łagodnym głosem przekonywała gałązka. Żółto-pomarańczowy listek wziął głęboki oddech, lekko się zaczerwienił i z przymkniętymi oczami odczepił się od gałązki. Serce biło mu jak szalone, nic innego nie czuł, poza strachem. Mocnym ramieniem, wiatr pochwycił go w stronę upragnionego parku, lecz szybko zmienił kierunek i zawrócił. Listek wylądował na śmietniku. - Nie panikuj, jesteś na koszu nie w koszu...Patrz nadal przed siebie, nie zerkaj do środka. Być może za chwilę, wiatr ponownie cię porwie...- Szeptała z góry gałązka. Z kosza dobywał się nieprzyjemny zapach. Listek starał się tam nie zaglądać. Z nadal mocno bijącym sercem, patrzył na wysokie drzewa. - Przepraszam piękny listeczku, czy mógłbyś mnie zabrać ze sobą?...Przypadkiem usłyszałem, że wybierasz się do parku. - - Nie zabieram ze sobą żadnego brzydko pachnącego papierka...- Listek odwrócił się od wnęki kosza. - To świetnie się składa, bo nie jestem papierkiem. Mam na imię Feliks. - Przed listkiem stanęła mała, choć dość pulchna, mrówka. - Ledwo się wygrzebałem z tego śmierdzącego worka. - Przedstawił się Feliks, zlizując z łapek resztki jakiegoś lepkiego płynu. -Witaj mróweczko... A jak się tam znalazłeś? - Zapytał, przyjemnie zaskoczony listek. - Noo wiesz... Czasami w parku coś niecoś skubnę, liznę... Człowiek wyrzuca na trawnik różne rzeczy. Tym razem napiłem się kilka kropelek słodkiego napoju i ktoś z pustą butelką wrzucił mnie do tego kosza. Ludzie to takie dziwne istoty, jedni śmiecą, a drudzy po nich sprzątają. -Wyjaśniła mrówka. - Tak...Zauważyłem, że to bardzo dziwne stworzenia. Podobo wiedzą że słodycze im szkodzą, a mimo to, objadają się nimi. Dużo dzieci ma przez to chore ząbki. Ty też lepiej uważaj, bo w końcu się pochorujesz, albo ugrzęźniesz w tym śmietniku, jeśli jeszcze raz tutaj trafisz...- Z wielką ochotą, listek wdał się w rozmowę. - Zgadzam się z tobą listeczku, od dzisiaj przechodzę na dietę. Koniec z ludzkimi smakołykami - Uśmiechnął się Feliks, zlizując ukradkiem przyklejony do tylnej łapki, kryształek cukru. - Wdrap się na plecy i trzymaj się mocno. Jeśli nam się trochę poszczęści, z wiatrem dostaniemy się do parku. -Zachęcił go listek. Nawet nie zauważył, że przestał się bać. Sympatyczna mróweczka, wdrapała się na jego plecy. Po chwili oczekiwania, wiatr ponownie objął listka swoim silnym ramieniem. Tym razem, nie zamykał oczu. Patrzył odważnie przed siebie, zachwycając się lotem i siłą wiatru. -Uff, co za ulga. Bardzo Ci dziękuję, nie spotkałem jeszcze tak życzliwego i odważnego liścia. - Dziękowała z entuzjazmem mróweczka, kiedy delikatnie wylądowali pod wymarzonymi drzewami. - Nie ma za co Feliksie. Cieszę się, że mogłem Ci pomóc. Obiecaj, że już nie będziesz podjadał słodyczy...- - Obiecuję, hi hi hi. Być może do zobaczenia wkrótce. - Mrówka ześliznęła się jego pleców i podreptała swoją drogą, znikając pod kolorową falą liści. - Do zobaczenia Feliksie. Uważaj na siebie. - Zaszumiał w harmonii z falą, szczęśliwy liść brzozy.
    • Mam dziewięć, może dziesięć lat. Jadę windą w stronę nieba, stamtąd wszystko wygląda inaczej: miejski park zamienia się w głęboki dywan, w zatoczce pod blokiem cumują resorki, a ludzie, na pierwszy rzut oka z jedenastego piętra,  są tacy mali.        
    • siedzę przy stole, zimna kawa udaje sens życia, a ja nawet nie mam siły żeby wstać po świeżą. świat kręci się dalej, jak stary pies, który już nie powinien, ale nadal macha ogonem z przyzwyczajenia. kiedyś myślałem, że miłość to wybawienie, ty przyszłaś jak papieros o północy — rozgrzałaś gardło, a potem zostawiłaś smak popiołu. teraz dni ciekną po ścianach, jak woda z przeciekającej rury: kap, kap, kap — aż człowiek przestaje liczyć, bo i po co. niespełnione zakochanie to najtańszy sposób na bezsenność, a niemoc nauczyła mnie jednej rzeczy: że czasem nawet oddech jest zbyt ciężki, żeby go unieść. ale wciąż tu jestem, jak brudna szyba w oknie — nikt nie patrzy, nikt nie czyści, a jednak trzyma cały świat po drugiej stronie.
    • @Alicja_Wysocka   Aluś.   a więc uznajemy, że jest to tajemnica Zielonego Przylądka :)   przyjemności wszelakie dla Ciebie :)    
    • @huzarc Ładnie komentujesz nasze pisanie, dziękuję :) @Kamil Olszówka, dziękuję :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...