Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść XV


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Kiedy pisarz napisał już wszystko, co miał w życiu do napisania, a przy tym liczba zer na jego koncie nadal go nie zadowala lub niepokojąco się zmniejszy, pisarz ów przeważnie wydaje autobiografię. Jednak Dobry Pisarz na brak kasy narzekać nie powinien, a zatem nie ma raczej powodu, żeby napisać taką autobiografię. Ale zaraz – przecież i on też chciałby przetrwać w pamięci przyszłych pokoleń jako równy chłop/wzór do naśladowania/bohater (niepotrzebne skreślić), a nie tylko jako Dobry Pisarz – cóż zatem pozostaje mu zrobić? Biografię jego – najpewniej już post mortem – przyjdzie napisać jakiemuś marnemu literaturoznawcy, albo co gorsze – członkowi rodziny lub znajomemu. Żeby do tego nie dopuścić, a jednocześnie nie popełnić tego aktu emocjonalnego ekshibicjonizmu, będącego przy tym świadectwem zwykłej pazerności, jakim jest pisanie autobiografii, należy w swojej twórczości pozostawić potomnym jak najwięcej biograficznych wskazówek. Zadbać przy tym trzeba o to, żeby nie były zbytnio zawoalowane: najlepiej w ogóle nie zmieniać imion ani nazwisk, miejsc i dat; tak, żeby każdy zainteresowany wiedział, jak wyglądało prawdziwe życie Dobrego Pisarza bez konieczności zaglądania do jego biografii.
Ja chcę na swojej powieści zarobić, a zarabia się na powieściach poczytnych, czyli dobrych; ten, kto pisze dobre powieści, jest Dobrym Pisarzem, ergo: i ja muszę w swojej powieści przemycić elementy autobiograficzne. W istocie każda pojawiająca się w niej postać będzie wzorowana na jakiejś postaci rzeczywistej, z którą się osobiście w swym życiu zetknąłem i której udzieliłem choćby krótkiej wzmianki w mojej biografii.
Taka na przykład Alicja – bo odkąd poznałem jej imię, przestała być “tą spod Smyka”, a stała się Alicją – z pewnością na ową wzmiankę zasługuje, choćby ze względu na częstotliwość, z jaką zaczęła pojawiać się w moim życiu. Oto dzień po wspomnianym już spotkaniu w bibliotece uniwersyteckiej, zgodnie z zapowiedzią spotkaliśmy się po raz wtóry, tym razem – o zgrozo – w miejscu, do którego zaglądałem chyba tylko raz w roku, najwyżej raz na semestr, a mianowicie w Trafficu, na rogu Brackiej i Chmielnej.
Traffic był wtedy w moim mniemaniu czymś w rodzaju wybiegu, na którym nie wypadało się pojawiać bez przenośnego komputera ze świecącym jabłuszkiem na obudowie. Ja – jako osobnik za świecącymi owocami (i warzywami) nieprzepadający – czułem się tam jak intruz, zwłaszcza, kiedy nachodziła mnie ochota na przeczesywanie zakurzonych regałów w dziale “Literatura piękna zagraniczna”, co w oczach jabłuszkowej klienteli miało chyba mocno perwersjne zabarwienie.
I Alicja mnie tam znalazła, gdzieś między Hrabalem a Houellebecqiem, wyłoniła się z sadu blado fosforyzujących jabłek, by trącić mnie w ramię (jakże ja nie lubię trącania w ramię! z dwojga złego wolałbym już, żeby mi zasłoniła dłońmi oczy i zawołała: “akuku, zgadnij, kto to?”).
-Cześć! - zaszczebiotała radośnie, jakbym był jej dawno nie widzianą psiapsiółką Elką.
Muszę przyznać, że to spotkanie było mi znacznie milsze niż poprzednie spotkania z Alicją – może dlatego, że miało miejsce na obcym terytorium, gdzie każdą znajomą twarz wita się ze szczególną radością, a może dlatego, że udało jej się mnie do siebie przekonać. Jako się rzekło: było mi to spotkanie wcale miłe, ale nie aż tak miłe, żebym sam miał stać się przesadnie miły.
ONA: Cześć!
JA (odwracając się): A, to ty... cześć.
ONA: Co robisz?
JA: Cóż, to może niezbyt typowe zachowanie w miejscu będącym bądź co bądź przerośniętą księgarnią, ale – wystaw sobie – przeglądam książki.
ONA (zawadiacko): A dokładnie, jak widzę: oglądasz okładki?
JA: No... tak, właściwie tak. Wiesz, strasznie mnie śmieszą ludzie kartkujący książki w księgarniach – jakby powiew powietrza wytworzony tym kartkowaniem miał im powiedzieć, czy książka jest warta kupienia, czy nie. Albo jakby chcieli w szeleście przewracanych kartek usłyszeć: “kup mnie, jestem ciekawa”.
ONA (z udanym zainteresowaniem): A ty wcale nie zaglądasz do książki, zanim ją kupisz?
JA: Zaglądam. Czytam pierwszą stronę, przeglądam spis treści... Nie lubię czytania od środka, na wyrywki. Jeśli już oceniać książkę po jednym zdaniu, to chyba po pierwszym. Albo po ostatnim. To najważniejsze zdania. To, co w środku, służy tylko wytworzeniu między nimi odpowiedniego napięcia.
ONA: To dzisiaj nie chcesz nic kupić?
MOJE MYŚLI: Skąd wie?
JA (zdziwiony): Skąd wiesz?
ONA: Bo oglądasz same okładki... chcesz wydać książkę?
MOJE MYŚLI: Jakże ona mogła się domyślić? Wygadałem się komuś? Nie, nikomu nie pisnąłem ani słówka, nawet Olimpii ani Bartkowi. Czyli że jak, że zgadła? Być nie może. No, szybko, powiedz coś, powiedz coś!
JA: Dlaczego tak myślisz?
ONA: Przyglądasz się okładkom tak, jakbyś wyobrażał sobie na nich własne nazwisko.
JA (kłamię): Nieprawda, wcale nie... Po prostu patrzę na nowości. Nie bardzo się orientuję w nowych książkach, a przecież wypadałoby...
ONA (bezlitośnie): Nowości są w innym dziale. Ale masz rację, że wypadałoby się orientować. Zwłaszcza, jeśli się chce wejść na rynek. Jakie masz pierwsze zdanie?
JA (cicho): “Zawsze chciałem zostać poetą”.
ONA (chwilę rozmyśla): Hm... Takie sobie. A ostatnie?
JA: Nie wiem, nie zastanawiałem się jeszcze nad ostatnim. Nie obmyśliłem nawet szczegółów fabuły, piszę bez planu. Jestem, jak to określiła Zadie Smith, “mikromenedżerem”.
ONA (śmieje się)
JA: Z czego się śmiejesz?
ONA: Z Zadie Smith.
JA: Trzymajmy się tej wersji.
ONA: Wiesz, myślę, że gdybym pisała powieści, też byłabym mikromenedżerką. Jeśli da się postaciom dużo wolności, odwdzięczają się i opowiadają ciekawe historie. Czyli: odwalają za ciebie kawał roboty.
JA: Samopisząca się powieść, kto by pomyślał... a wiesz, że już są komputerowe programy dla poetów, które wyszukują rymy?
ONA: Dobre pół wieku za późno. Znasz kogoś, kto dzisiaj pisze rymowane wiersze?
JA: Nie znam w ogóle nikogo, kto pisze wiersze.
ONA: No widzisz. Pójdziemy na kawę? Jestem już dzisiaj wolna.
JA: Przykro mi, ale może innym razem. Właściwie to powinienem już być w domu, mam na jutro mnóstwo rzeczy do zrobienia.
ONA: No i następny rozdział powieści do napisania? To nie śmiem cię zatrzymywać. Mogę ci potowarzyszyć w drodze do domu?
MOJE MYŚLI: W sumie, czemu nie. Jest bystrzejsza, niż wygląda.
JA (z udanym brakiem zainteresowania): Jeśli ci po drodze na Mokotów. A gdzie mieszkasz?
ONA: Pójdziemy na metro i wysiądziemy na Racławickiej.
JA (zdumiony): Skąd wiesz, że tam mieszkam?
ONA: Bo ja też tam mieszkam. Na tym samym osiedlu, co ty.
Uśmiechnąłem się głupkowato, nie wiedząc, jak mam zareagować na takie dictum. Z tym, że mieszka na tym samym, co ja, osiedlu, prawie na pewno blefowała – niemożliwe, żebym przez te kilka miesięcy, od kiedy uświadomiłem sobie jej istnienie, nie spotkał jej na Mokotowie ani razu. Tę ewentualność zdyskwalifikowałem od razu; co innego jednak zajęło mnie bardziej: skąd ona wiedziała, że mieszkam na osiedlu koło metra Racławicka?
Tymczasem wyszliśmy już z Traffica (Trafficu? No bo weźmy “fotel” i “hotel”, oba takie same, oba z francuskiego, a w Genitivus Singularis jak byk: “fotela” i “hotelu” - i jak tu być mądrym?) i w niezręcznej ciszy przeszliśmy Chmielną do Marszałkowskiej, skąd przejście podziemne miało nas zaprowadzić prosto do metra. Wtedy dopiero przypomniało mi się, że – bądź co bądź – z nas dwojga to ja byłem mężczyzną i to na mnie spoczywał ciężar zabawiania kobiety konwersacją.
JA: Jak to było, żem panny we dworze nie widział?
ONA: Bo zwykle chodzę kilka kroków za tobą, a ty nigdy się nie oglądasz.
JA: Nie za każdą się oglądam.
ONA: Drażnisz moją kobiecą próżność.
JA: A ty drażnisz moją męską ambicję! Do niedawna byłem niekwestionowanym mistrzem wyścigów warszawskim metrem, a przez ciebie przybyła mi konkurentka.
ONA: (z szerokim uśmiechem) Mam przewagę w wbieganiu po schodach. Jestem lżejsza. No i węższa, łatwiej mi przecisnąć się w tłumie.
JA: I tak zwykle ja wygrywam. Ale niech ci będzie. Depczesz mi po piętach. Proponuję honorowy remis. Powiedzmy, że jesteś mistrzynią świata kobiet w wyścigach warszawskim metrem.
ONA: To się chyba nazywa: “zgniły kompromis”?
JA: No, trochę tak. Ale dalsze wyścigi już chyba nie mają sensu? Teraz, jak już się znamy...
ONA: Wiesz co... to zabrzmi chyba trochę tak, jakbym chciała ci wskoczyć do łóżka. A im bardziej będę się zarzekała, że tak nie jest, im większe będę robiła wstępy i podchody, tym bardziej nieprzekonująco będę brzmiała. Powiem wprost: znamy się znacznie lepiej, niż myślisz.
Ledwie skończyła mówić, a ja już przed oczyma duszy mojej przewinąłem sobie całe dotychczasowe życie w poszukiwaniu jakichkolwiek jej śladów, jakichkolwiek Alicji, jakichkolwiek studentek lingwistyki stosowanej – w ogóle czegokolwiek, co mógłbym z nią skojarzyć. I znalazłem.
Strzępy podartego listu, które znalazłem kilka lat wcześniej w bibliotece przy Oboźnej leżały jeszcze na dnie szuflady. Dokopałem się do nich, skoro tylko przekroczyłem próg mieszkania, na próżno jednak żywiłem nadzieję, że odnajdę w nich jakąś wskazówkę, jakąś mapę skarbów albo chociaż numer PIN. Upływ czasu nie wydobył z nich żadnego znaku wodnego, nic na nich ani nie wyblakło, ani się nie pojawiło. Były dokładnie tym, czym wtedy, kiedy je znalazłem – paskami kratkowanego papieru, zapisanego tanim niebieskim długopisem; paskami tak wąskimi, z tak niewielką ilością tekstu, że odtworzenie na ich podstawie treści całego listu, które to odtworzenie kiedyś sobie ubzdurałem, trzeba było uznać za całkowicie nierealne. One same pozostały niezmienione, ale zmiana zaszła we mnie, zmieniło się moje do nich nastawienie; teraz bowiem byłem już najzupełniej pewien, że wyszły spod ręki Alicji.
Na szczęście treść to nie wszystko. Reszta jest milczeniem, a milczenie – złotem! Obok treści istnieje także forma, a forma – zwłaszcza w przypadku rękopisu - mówi o autorze więcej, niż treść! I już ściągam z półki C. Lombroso, Handbuch der Graphologie, Philippe Reclam junior, Leipzig 1893.
Dwie godziny z tym malutkim, kieszonkowym niemalże podręcznikiem autorstwa słynnego kryminologa, twórcy antropologicznej szkoły prawa karnego wystarczą, by wyzbyć się wszelkich wątpliwości. Litery są drobne i regularne, pozbawione impulsywnych zawijasów i ostrych kantów, zadbane i dopracowane; stawiane w pośpiechu, kursywą, ale noszące zdecydowane ślady obłędu. Zwłaszcza litera o... Tak, bez dwóch zdań – typowy charakter pisma psychopaty.
Za oknem już zmierzchało. Słychać było sygnał przejeżdżającej w pobliżu karetki. Tuż pod blokiem ktoś z dużą biegłością gwizdał temat z “Il Padrino” Nino Roty. W przeciwległym bloku Naguska siadała do kolacji.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...