Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść XII


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Dawniej było lepiej.
Myślenie zrozumiałe w narodzie, któremu przez stulecia nie pozostawało nic innego niż tworzenie legendy o własnej minionej wielkości. Myślenie zrozumiałe w kraju, którego piłkarska reprezentacja niedawno jeszcze zdobywała najwyższe laury, by w kilka lat potem stać się średniakiem, którego rola na turniejach ogranicza się do dostawcy łatwych punktów. Niekoniecznie zaś zrozumiałe w skali mikro, gdzie “dawniej” znaczy czasem już nie “pięć lat temu”, ale wręcz “przed chwilą”. Z takiego myślenia płynie jeden wniosek: świat (czytaj: Polska) nieuchronnie zmierza ku gorszemu, by nie rzec: ku zagładzie.
Łatwo wskazać fatalizm jako narodową przywarę, łatwo obwinić zań historię, łatwo jego propagatorem okrzyknąć cały naród. Ale naród nie istnieje, istnieją tylko pojedynczy ludzie, a historia nie jest nieokiełznaną kosmiczną siłą, ale właśnie działaniami tych pojedynczych ludzi. Przeto mówię z całą mocą: narodowemu fatalizmowi winni ludzie. Ludzie pióra.
Bo skąd taka jednostka ma wiedzieć, jak było dawniej? Z przekazów ustnych? A cóż warty przekaz ustny od zgrzybiałego staruca – spytać takiego: “dziadziu, a jak to drzewiej bywało?”, to odpowie – jeśli dosłyszy - “a, za mojej młodości, panie Dzieju, to krowy były tłuste, a dziewki chętne!”. Utopizacja, tak ten proces się nazywał u Szackiego.
A jeśli nie damy spokoju i będziemy pytać dalej: “ale tak dawniej, jak jeszcze byłeś mały”, usłyszymy najprawdopodobniej: “dawniej... dawniej to był car, a potem sanacja”. Moja babka, którą ledwie pamiętam, mawiała, częściowo na przekór narodowej tradycji: “dawniej to się ludzie nie myli”, by po chwili dodać: “a jacy byli zdrowi!”. Ojciec mój z kolei najlepiej wspomina okres gierkowski i do dziś święcie wierzy, że byliśmy wtedy czwartą potęgą na świecie; z dzieciństwa pamięta natomiast, że kazali mu płakać na wieść o śmierci Stalina, chociaż nie wiedział dlaczego. Matka mówi, że Karola Marksa, którego podobizna wisiała u niej w przedszkolu, a potem w szkole, miała długo za wyrośniętego krasnoludka; starsza siostra opowiada o tym, że kiedyś to pączki były pełne dżemu, nie to co dzisiaj...
Rzetelną wiedzę o przeszłości czerpać zatem może jednostka li tylko ze źródeł pisanych. Źródła pisane, wiadomo, natchnione duchem propagandy, że komunizm=władza rad+elektryfikacja, a Józef Stalin ojcem wszystkich polskich dzieci. Ale wciąż jeszcze pozostaje pamiętikarstwo, epistolografia i – no właśnie – powieści, na podstawie których może sobie szary obywatel wyrobić cień idei o tym, jak to się dawniej ludziom żyło.
A w powieściach, wiadomo, się idealizuje. On zawsze młody, wysoki i piękny, ona zawsze cnotliwa i jeszcze piękniejsza, ludzie zawsze raczej biedni, ale przy tym jacy poczciwi...
Dlatego ja postanawiam twardo: żadnego idealizowania. W swojej powieści dam rzetelny opis czasów, które pamiętam; on będzie miał skoliozę, a ona zęby dotknięte fluorozą, ludzie będą zafajdani, a gospodarka – w ruinacji.
Tak właśnie było za moich czasów. Bo w Dobrej Polskiej Okolicy, w czasach mojego dzieciństwa, było oczywiście znacznie lepiej.
-Wszyscy Święci! - krzyknęła stara Baranowa, wpadając do naszego dobrego polskiego domu – Znowu we wsi objawienie! To już bendzie rekord Gynesa!
Było to niedługo po tym, jak na szkolnym boisku iluminacji doznał Pan Boberek. Byłem już wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej i zamiast bawić się samochodem pod schodami, grałem w wyścigi samochodowe na komputerze (procesor 486, system Windows 6.1, dysk twardy 80 MB, 4 MB RAM). Baranowa była już wtedy drugą kadencję wójtową-matką, co w jej oczach upoważniało ją do bezceremonialnego wpadania do cudzych domów o każdej porze dnia, celem przekazania najświeższych informacji z życia gminy (między gminą a parafią nie zauważano różnicy; wójt pochodził wszak niejako z nadania Księdza Dobrodzieja).
-Księdzu Dobrodziejowi na bagnach ukazał się Święty Mikołaj!
Należy w tym miejscu poczynić pewne wyjaśnienia. Otóż za naszą Dobrą Polską Okolicą w istocie znajdowały się wcale rozległe bagna (co mógł tam robić Ksiądz Dobrodziej, było zagadnieniem odrębnym); Święty Mikołaj Cudotwórca był natomiast patronem naszej Dobrej Polskiej Parafii. Był to zresztą patron nie tylko nasz, ale także – co oczywiście musiało w parafii wiedzieć każde dziecko – dzieci, żeglarzy, rybaków, fałszywie oskarżonych, właścicieli lombardów, prostytutek i złodziei.
-Nic mu nie jest? - zapytała z troską matka, skoro tylko zdołała zebrać myśli. Przez moment zastanawiałem się, czy pytała o Świętego, czy o Dobrodzieja.
-Tera leży na plebanii, odpoczywa, gospodyni go dogląda. Ale zdradził, że namszy niedzielnej wszystko opowie, czego się od Świętego Mikołaja wywiedział.
Był akurat piątkowy wieczór; całe następne półtorej doby upłynęło pod znakiem gorączkowych spekulacji; nawet ujawnienie Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej albo numerów w najbliższym losowaniu totalizatora nie wzbudziłoby w lokalnym ludku większego zainteresowania. Większość obstawała przy tym – i w tej większości była moja matka – że oto Ksiądz Dobrodziej poznał dokładną datę końca świata; pozostali – wśród nich mój ojciec – twierdzili, że Święty Mikołaj przekazał Dobrodziejowi informację o plagach, które wkrótce nawiedzą świat; radykalny odłam tych ostatnich był natomiast dodatkowo przekonany, że oszczędzona zostanie Polonia Antemurale Christianitatis, dzięki czemu wreszcie odzyska należną jej pierwszą pozycję wśród państw świata.
Ksiądz Dobrodziej długo trzymał swoich parafian w napięciu. Już na mszy porannej zebrał się prawie cały kościół wiernych (między nimi moja matka, chyba po raz pierwszy i jedyny w życiu), duchowny jednak tuż przed końcem mszy ogłosił, że wszystkich, którzy chcieliby poznać treść objawienia, którego niedawno był doznał, zaprasza na sumę.
Na sumie kościół dosłownie pękał w szwach; samo tylko rozdawanie komunii musiało przez to przeciągnąć się o dobrych kilkanaście minut. W końcu jednak udało się dobrnąć do ogłoszeń parafialnych.
-Towarzysze – zaczął Ksiądz Dobrodziej spokojnie, ale dało się słyszeć, że głos drży mu ze wzruszenia – towarzysze, jak być może część z was już słyszała, podczas piątkowego spaceru w okolicy bagien objawił mi się patron naszej parafii, Święty Mikołaj Cudotwórca z Miry. Oczywiście, tak jak i wy, modlę się do niego co dzień, i – tak jak wielu spośród was – zdarza mi się słyszeć jego głos. Ale wtedy po raz pierwszy ukazał mi się nasz święty patron w całej swej okazałości: jako mężczyzna postawny i dostojny, odziany w biskupie szaty. Widziałem go tak, jak widzę tutaj was – ale światło słoneczne przeświecało przez niego, jakby był postacią z witrażu, otaczając go płomienną łuną. Nie dla igraszki objawił mi się Święty Mikołaj, o nie! Nie po to, żeby pochwalić się swą posturą i biskupią szatą! Święty Mikołaj Cudotwórca z Miry powierzył mi, ale także i wam, towarzysze parafianie, misję!
Ksiądz Dobrodziej zrobił w tym miejscu pauzę, pozwalając szmerowi przebiec po sali.
-Tak jest, misję, i to misję nie byle jaką! Misję wybudowania nowego kościoła – właśnie tam, na bagnach. Jest to przedsięwzięcie gigantyczne i o ogromnym stopniu trudności, będzie bowiem wymagało uprzedniego osuszenia bagien. Jednak jeżeli się powiedzie, będzie symbolicznym zwycięstwem Ducha Świętego nad siłami przyrody. Jeśli nam pomożecie, to wierzę, że ten cel uda nam się wspólnie osiągnąć!
Parafianie nie przyjęli księżego apelu z entuzjazmem. Odezwały się głosy racjonalistów, którzy wskazywali, że budowa czegokolwiek na bagnach, a zwłaszcza budynku tak ciężkiego jak kościół, grozi osunięciem i ogromnymi stratami, a poza tym jeden kościół już w parafii jest i to wcale ładny, zabytkowy.
Ksiądz Dobrodziej jednak już od kolejnego tygodnia zaczął wyczytywać z ambony tych, którzy przekazali datki na budowę nowej świątyni, dzięki czemu w pół roku później budowa mogła się rozpocząć.
W tym czasie odmienił się sam Ksiądz Dobrodziej: schudł, jakby odmłodniał, a przy tym zamilkł, nie odwiedzał wiernych i kazania głosił coraz krótsze; mówili, że całe dnie spędza na modlitwie, rozmawiając ze Świętym Mikołajem Cudotwórcą.
Dzięki szczodrym datkom i wytężonej pracy (i nie bez pomocy Świętego Mikołaja Cudotwórcy) udało się w niecały rok postawić na bagnach imponujący kościół z dwiema nawami bocznymi i wysoką na kilkanaście metrów dzwonnicą.
Odkąd tylko skończono budowę fundamentów, budynek zaczynał osiadać; z każdym dniem zapadał się pod ziemię coraz głębiej; nim jeszcze doczekał się poświęcenia, zniknął w bagnie aż po sam czubek dzwonnicy.
Olimpia, kiedy jej to opowiadałem, miała minę jakby nie uwierzyła.
-I co było dalej? - zapytała ze źle udanym zainteresowaniem. Chwilę wcześniej skończyliśmy zajęcia i właśnie szliśmy Nowym Światem na tramwaj. Było słoneczne majowe popołudnie, ale nad nami kłębiły się chmury ostatnich egzaminów i obron magisterskich; o tej porze roku miałem zwyczaj pasjami opowiadać niestworzone bujdy.
-Z czym? - odparłem głupkowato, żeby dać sobie chwilę na zastanowienie.
-No, z tym kościołem.
-Z kościołem nic, osiadł całkiem, chociaż niby wcześniej dokładnie bagna osuszyli. Bo widzisz, z takimi bagnami to nigdy nic nie wiadomo.
Wsiedliśmy do tramwaju i wkompresowali się w tłum.
-A co z pieniędzmi? - zapytała nagle Olimpia.
Próbowałem sobie szybko przypomnieć, czy przypadkiem nie jestem Olimpii winien paru złotych. To nie było niemożliwe, Olimpia była przecież zawsze przy kasie, a ja z zasady unikałem noszenia przy sobie banknotów.
-Jakimi pieniędzmi?
-Tymi pieniędzmi z datków. Przepadły całkiem? Ludzie się nie wkurzyli, nie próbowali ich jakoś odzyskać?
Odetchnąłem z ulgą.
-Nie, budowa była ubezpieczona na ładny grosz. Swoją drogą nie wiem, jak to się udało załatwić, przecież chyba niełatwo ubezpieczyć jakąś inwestycję budowlaną na bagnach. Widocznie naprawdę były solidnie osuszone. A co stało się z tą sumką z ubezpieczenia, tego już chyba nikt nie wie, i nikt o tym specjalnie wtedy nie myślał. Bo, wystaw sobie, prawdziwe cuda zaczęły...
-Przystanek: metro Centrum – oznajmił znajdujący się tuż nad nami głośnik; oznaczało to, że musimy wysiąść i przejść kilkadziesiąt metrów niebywale o tej porze dnia zatłoczonym przejściem podziemnym. W takich warunkach rozmawiać się oczywiście nie da, dlatego – rad-nie rad - zmuszony byłem przerwać opowieść.
Skoro tylko tłum z przejścia rozlał się na szeroki placyk przed wejściem do metra, Olimpia – było to do niej zupełnie niepodobne – wypatrzyła sobie jakiegoś drecha, podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję, a właściwie na głowę, bo szyi tamten oczywiście nie posiadał.
Nie bardzo wiedziałem, jak się zachować – nie zamierzałem naturalnie podchodzić do obcego drecha, ale wahałem się, czy powinienem teraz zostawić go z Olimpią sam na sam (w końcu była dorosła), czy też poczekać w bezpiecznej odległości na dalszy rozwój wypadków.
Olimpia odkleiła się od tracksuitera, powiedziała mu coś na ucho i zaczęła rozglądać się za mną, a gdy w końcu (rozważałem jeszcze ciągle, czy iść sobie, czy zostać) mnie odnalazła, przywołała ruchem ręki. Trudno, uprzedziła mnie. Raz kozie śmierć.
-Włodek – powiedziała Olimpia, przesuwając się w bok, tworząc między mną i karczychem coś przypominającego korytarz. - Mój brat. Przyrodni.
-Jestem zaszczycony, mogąc pana poznać – wybełkotałem bez sensu, kłaniając się nisko. Wtedy jeszcze wydawało mi się, że jestem od wszystkich młodszy i nigdy nie wyciągałem ręki jako pierwszy. Przypomniałem sobie jeden z najgłupszych angielskich dowcipów: -Jak zwracać się do słonia uzbrojonego w karabin maszynowy? -Sir.
-Wiele o panu słyszałem – skłamałem, nieudolnie próbując pokryć złe wrażenie, jakie musiałem był wywrzeć.
-Włodziu – drech uśmiechnął się jowialnie - ale mów mi Kosa.
No tak, pomyślałem, “kosa” jest przecież rodzaju żeńskiego.
-Kolega nie polonista? - zapytał Kosa.
-Nie nie, skądże! - zaprotestowałem, jakby bycie polonistą było czymś niestosownym. - Ale też filolog, anglista. A wkrótce, przy odrobinie szczęścia, także prawnik...
-On się pyta – szepnęła mi do ucha Olimpia najciszej jak potrafiła – czy nie jesteś kibicem Polonii. Polonii Warszawa.
Oblał mnie zimny pot, choć zaczynały się już letnie upały.
-To dobrze! - Kosa klepnął mnie potężną łapą po plecach, o mało nie odbijając płuc. - Bo nie lubię polonistów.
-Ja też nie – odpowiedziałem, przepraszając w myślach kolegę Mikołaja, jedynego polonistę, którego dane mi było bliżej poznać. - A pan, czym się pan zajmuje?
-A, właśnie teraz w robocie jestem. Branża reklamowa! Ulotki rozdaję! Chcecie po ulotce?
-Z przyjemnością! - odpowiedziałem za nas oboje; ulotki akurat szczerze mnie ciekawiły, zawsze można z nich wyczytać coś ciekawego.
Jednak świstek, jaki otrzymałem od Kosy, przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Oto na niebieskim tle umieszczono bezładnie porozrzucane zdjęcia: turystów opalających się w cieniu palm, czerwone ferrari testarossa , a na tym wszystkim napis:

Szanowni państwo!
Potrzebujecie pieniędzy, macie dużo niespełnionych marzeń ? Przyjdźcie do nas, mamy dużo propozycji
Po drugiej stronie, na tym samym niebieskim tle fikuśnie porozrzucane napisy z wielkim białym cieniem: “Dochody dodatkowe”, “Niezaleźność finansowa”, “Własny biznes”, “Więcej wolny czas” (i “u” dopisane czarnym flamastrem), “Rozwój osobisty”, “Pomoc innym”, “Nowe znajomstwa nowe twarze”, “Wczesna emerytura”; telefon komórkowy, e-mail i adres w jakiejś podwarszawskiej miejscowości.

-No dobra, to ja wracam do roboty! - oznajmił Kosa; uścisnął najpierw Olimpię, a potem moją prawicę, mówiąc: - To do zobaczenia, przyjdźcie kiedyś to się napiję ze Szwagrowskim.
Poszliśmy na stację, a ja przez całą drogę zastanawiałem się, o jakiego Szwagrowskiego mu chodzi, nie znałem przecież żadnego Szwagrowskiego. Chwilę to zajęło, zanim dotarła do mnie okrutna prawda: on mnie nazwał swoim szwagrem! No dobrze, szedłem razem z Olimpią, ale, na Boga, nic mnie z nią nie łączy! Ona jest w moich oczach istotą bezpłciową!
Konsekwencje pomyłki mogą być tragiczne, myślałem sobie. Co prawda chyba mnie polubił, nie byłem wszak polonistą, ale przecie taki drech niechętnie odda siostrę komukolwiek. A przecież on na pewno ma kolegów, równie bezszyjnych jak on! Nie chciałbym usłyszeć za sobą na ulicy “chłopaki, to ten!”... ja się boję już samego szelestu ortalionu!
-Ordalia, czyli sądy boże – mówił stary, rubaszny profesor na wykładzie z powszechnej historii państwa i prawa – były środkiem dowodowym stosowanym w procesie karnym, ale także, choć rzadziej, w cywilnym, na ziemiach polskich od XI do końca XIII wieku. Oficjalnie był to środek służący udowodnieniu niewinności, po który sięgano na wniosek oskarżonego; w rzeczywistości było zupełnie odwrotnie. Najbardziej spektakularnym ordalium była próba wody, którą stosowano w procesie kobiet oskarżonych o czary. Próba wody zimnej polegała na wrzuceniu kobiety do zbiornika wodnego: jeśli nie tonęła, była uznawana za winną. Trzeba państwu wiedzieć, że kobiety – nie to, co dzisiaj – nosiły wówczas wiele warstw sukien, które zatrzymywały powietrze i pozwalały długo utrzymywać się na wodzie. Wiele zależało zatem od przeprowadzającego próbę: czy pozwoli jej trwać dostatecznie długo, by suknie nasiąkły. Próba gorącej wody natomiast polegała na tym, że podejrzana zanurzała rękę w ukropie; jeśli wyciągnęła rękę bez żadnych obrażeń, świadczyło to o jej niewinności. Tutaj również decydował czas próby i oczywiście temperatura “ukropu”. Niemniej jednak w historii procesów o czary uniewinnienia zdarzały się niezwykle rzadko. To pokazuje nam dobitnie, że dawniej oczywiście było lepiej, ale nie aż tak bardzo.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...