Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść VII


Rekomendowane odpowiedzi

Przeczytałem kiedyś artykuł o tym, jak pracował nad swoimi powieściami Vladimir Nabokov: otóż pisał je na luźnych kartkach, które później układał w zaplanowanej kolejności. Pisał sobie coś z początku, coś z końca – na co mu akurat przyszła tego dnia ochota – a dopiero jak już wszystko napisał, komponował z tego większą całość. Dzięki temu mógł budzić się rano i myśleć sobie “tak, dzisiaj opiszę to i to”, a nie: “o nie, dzisiaj znowu muszę dopracowywać opis przyrody...”; zachowywał radość z pisania, a o radość z pisania nie jest wcale łatwo, jak się ma za sobą już sto stron z tymi samymi bohaterami, a przed sobą jeszcze dwieście. A dwieście stron – o, dwieście stron to dla tego, kto pisze, znacznie więcej niż dla tego, kto czyta. Dwieście stron to jest dwieście dni, to jest siedem miesięcy codziennej pracy...
Ja też tak zrobię jak Nabokov z tą swoją powieścią, tylko kartki wezmę mniejsze. Bo mam problemy z koncentracją, nie tylko w pisaniu, ale w życiu w ogóle. Nie potrafię się na niczym skupić na długo, chociaż niby jestem cierpliwy, wytrwały i systematyczny, a przynajmniej tak sobie wpisałem w Curriculum Vitae. Właściwie to napiszę powieść pudełkową albo nawet szufladową; jak może być szkatułkowa, to może być i szufladowa. Powieść szufladowa to jest taka powieść, którą się trzyma w szufladzie spisaną na luźnych kartkach – i nigdy się nie wie, co się wyciągnie, i zawsze można tam wrzucić coś nowego.
Chyba, że generalny remanent się trafi – wtedy trzeba powieść szufladową jakoś uporządkować, jakoś poukładać, albo wyrzucić razem z innymi papierami. Ileż mojej pisaniny przepadło w generalnych remanentach, tych wiosennych pokojowych kataklizmach, kiedy to wyrzuca się wszystko, co nie ma dość sił, żeby uciekać... Razem ze studenckimi notatkami odfruwają zżółkłe kalendarze, zdjęcia z wczasów FWP, nieukończone poematy, listy zakupów, ruble i marki, a wszystko po to, żeby człowiek mógł na kilka dni – dopóki szuflady znowu się nie zapełnią – poczuć się wolny i młody.
Mistrzynią generalnego remanentu jest moja matka – i pewnie dlatego wcale się nie starzeje. Nie wystarczy jej jednak jedne takie “wiosenne porządki” w roku, o nie! moja matka regularnie urządza zakrojone na szeroką skalę porządki sobotnie. Z obowiązkowym – jakżeby inaczej – praniem wszystkiego, co tylko miało czelność choć odrobinę się pobrudzić.
Pewnej soboty – jakiś rok po zawarciu przez ojca brzemiennej w skutki umowy kupna lombardu – matka zamknęła się w kuchni i łkała cicho, krojąc kolejne główki cebuli. W niedługim czasie jednak skroiła cały zapas, a łzy nadal leciały jej z oczu.
Gdyby to był serial, wówczas musiałbym przyczłapać do kuchni na swoich małych nóżkach, pociągnąć matczyną spódnicę i niewinnym, anielskim głosikiem kastrata zapytać: “Co ci jest, mamusiu?”. Na szczęście było to prawdziwe życie, co oznaczało znacznie szerszy wybór metod działania, a że zawsze miałem więcej oleju w głowie niż serialowe dzieciaki, udałem błogą nieświadomość, bawiąc się swoim samochodem pod schodami.
Na przeszpiegi wysłałem starszą siostrę, która wtedy już coraz częściej była przez matkę nazywana “dużą dziewczynką” i traktowana prawie jak dorosła. Było dla mnie oczywiste, że jeśli ktoś z nas dwojga może dociec prawdziwej przyczyny matczynych łez, to jest to właśnie ona. Jednego w swoim planie jednak nie uwzględniłem – na szczęście stało się to dla mnie nauczką na całe życie, a przy tym otrzymaną odpowiednio wcześnie – a mianowicie tej dziwnej więzi łączącej kobiety bez względu na wiek, status społeczny, wykształcenie, sposób prowadzenia się i grupę krwi, która to więź każe im zawierać tajne i jawne układy, pakty, traktaty i umowy przeciwko mężczyznom, ilekroć tylko nadarzy się do tego okazja. Więzi tej na imię “solidarność jajników” i to właśnie ona sprawiła, że siostra po powrocie z kuchni uparcie milczała, choć oczywistym było, że coś wie.
“Na wszystko są różne sposoby”, zwykł mawiać mój papa, “jest podobno nawet maść na szczury”. I na unię estrogenu też w końcu znalazł się sposób. Nie obyło się bez małego szantażu, który był możliwy dzięki smerfom. Oto zagroziłem siostrze, że jeśli nie powie mi wszystkiego, co wie, szczerzej jeszcze niż Księdzu Dobrodziejowi na spowiedzi, wówczas ogłoszę wszystkim jej koleżankom, że sypia w pościeli w smerfy. (Nawiasem mówiąc – sam też sypiałem w pościeli w identyczny wzór i bardzo to sobie chwaliłem; różnica jednak była kolosalna, w końcu to ja byłem ten “jeszcze mały”, a ona: ta “już duża”).
-Mamusi jest smutno, bo jest już tatusiowi niepotrzebna i niedługo ją zostawi – oznajmiła drżącym głosem.
Nie dałem tej rewelacji nawet odrobiny wiary, nie mniej jednak ulitowałem się nad kobiecą marnością: udałem przejęcie i zapytałem niczym serialowy dzieciak:
-Dlaczego?
-Bo tatuś ma wszystkie ubrania czyste.
Udało mi się nie parsknąć śmiechem. Opłaciło się:
-Bo on już nie chce, żeby mamusia mu prała. On ma wszystko uprane, nie ma w domu nic brudnego. Rozumiesz, co to znaczy? To znaczy, że na pewno pierze mu jakaś inna pani! I to właśnie ta pani chce zająć miejsce naszej mamusi...
Sprawa wymagała natychmiastowej interwencji; teraz to na mnie spoczywał obowiązek przeprowadzenia z ojcem poważnej, męskiej rozmowy. Zrobiłem zatem najpoważniejszą i najdoroślejszą minę, na jaką mnie było stać (wyglądałem pewnie jakbym cierpiał z powodu wyjątkowo poważnego zaparcia, co zresztą nie było aż tak dalekie od prawdy) i przedstawiłem ojcu całą sprawę, nie szczędząc szczegółowych opisów niewieściej rozpaczy, jaką zasiało w naszym dobrym polskim domu jego nieodpowiedzialne i niegodne ojca rodziny postępowanie.
W odpowiedzi ojciec ziewnął, przeciągnął się, poprawił umoszczenie i, przymknąwszy oczy, powiedział półsennie:
-A tam, pierdolenie w bambosz...
I było to, nawiasem mówiąc, jedyne przekleństwo, jakie kiedykolwiek padło z ust ojca w mojej obecności; nie miałem mu jednak tego za złe, przeciwnie. Ojciec stał się w moich oczach mistrzem i nauczycielem prastarej samczej filozofii skrajnego tumiwisizmu; filozofii, którą od tamtej pory konsekwentnie wyznaję.
Żeby ojciec miał kochankę, powiem szczerze – w to wątpię; to byłoby do niego niepodobne. Zanadto sobie cenił spokój, a w domu miał już dość utrapienia z kobietami, by fundować sobie związek z kolejną, choćby i najpracowitszą a najmajętniejszą. O nie – w kochankę nie wierzę, i niech sobie kobiety wszystkich krajów mówią o mężczyznach, co chcą.
A te brudy nieszczęsne ojcowskie, choć ich los pozostał właściwie niewyjaśniony, pewnie cały czas gdzieś leżały i śmiałyby się z całej sytuacji, gdyby mogły. Zapewne po ojcu także odziedziczyłem umiejętność rozrzucania brudnych ubrań dosłownie wszędzie, nie wyłączając miejsc najmniej stosownych i najtrudniej – z pozoru – dostępnych.
Tylko w książkach porządek mam zawsze nienaganny. Wszystko na swoim miejscu, według katalogu, równo na półeczce, wszelkie wypożyczenia – niezmiernie rzadkie, tylko dla zaufanych i na ściśle określony termin – odnotowane w specjalnym zeszycie. Jak w bibliotece.
Pamiętam – kiedy byłem mały i trzeba było ze mną coś zrobić, matka zabierała mnie ze sobą do pracy, bo – wbrew temu, co by sie mogło wydawać – pracowała. Była mianowicie nauczycielką fizyki w szkole podstawowej, bardziej z zamiłowania – ba! właściwie tylko z zamiłowania, czy może z jakiejś nieznanej mi bliżej kobiecej ambicji – bo pieniędzy to z tego nie miała. Bardzo zresztą lubiłem jej miejsce pracy – jak się tak dobrze zastanowić, to w ogóle zawsze lubiłem szeroko pojętą szkołę, a najbardziej szkolne biblioteki, i to właśnie w bibliotece najchętniej umieszczała mnie rodzicielka (dla ścisłości: próbowała też zamykać mnie w magazynie pracowni biologicznej, ale towarzystwem spreparowanych zajęcy, zakurzonych wypchanych jastrzębi i pływających w wypełnionych formaliną słoikach świńskich mózgów raczej nie byłem zachwycony). Tam też pod niezbyt czujnym okiem niesympatycznej bibliotekarki, pani magister Krysi (biust, o ile pomnę, 85 B), spędzałem długie godziny na samym tylko spacerowaniu między regałami i przyglądaniu się ustawionym na nich rzędom starych książek. Pani magister Krysia czasami pozwalała mi wybrać sobie jedną książkę ze specjalnej półki dla najmłodszych i wypożyczyć ją sobie do domu; takiego wypożyczenia nie mogła jednak nigdzie odnotować, gdyż jako pacholę nie mogłem przecież mieć karty w szkolnej bibliotece. Za całą gwarancję zwrotu wystarczyć musiały pani magister Krysi solenne obietnica mojej matki, że tego czy innego Kubusia Puchatka, Rogasia czy Łyska “odda na pewno”. Oczywiście, co łatwe do przewidzenia, wszystkie “wypożyczone” tam książki mam do dzisiaj, chociaż właściwie mógłbym je oddać, bo to wyjątkowo brzydkie wydania, w dodatku mocno sczytane. Odrobiłem jednak zadane lekcje i zasadę “oddawaj znacznie rzadziej niż pożyczasz” włączyłem do katalogu swoich żelaznych życiowych zasad. I nie żałuję.
Czasem jednak robię wyjątki dla tych, których szczególnie lubię. Na przykład: dla Olimpii, jej zawsze wszystko oddaję w terminie. To znaczy oddawałbym, gdybym coś od niej pożyczał, ale nie pożyczam, bo to raczej ona pożycza ode mnie – ale też na wyjątkowych prawach. Olimpia w ogóle budzi moje zaufanie; po prostu nie mogę sobie wyobrazić, że ta przezroczysta, bezpierśna istota mogłaby mieć złe intencje – właściwie o żadne intencje jej nie podejrzewam, tak jak nie podejrzewam o nie ameby, rozwielitki czy innego pantofelka. Dlatego też w rozmowie z nią czuję się zupełnie nieskrępowany i czasem wymsknie mi się jakiś sekret. Nie no, nie mam żadnych mrocznych sekretów, ani sprośnych też w zasadzie nie, ale miewam coś w rodzaju tajemnic handlowych. Na przykład: jak wygrywam wyścigi metrem.
Wyścig metrem: brzmi niedorzecznie, bo jak się ścigać metrem, kiedy jest tylko jedna linia? Pomysł pozornie tym głupszy, że dotyczy ścigania się ludzi jadących tym samym pociągiem...
A jednak – Polak potrafi. Pewnie nie każdy, ale ja potrafię. “Wyścigi metrem” to moja koronna konkurencja, w której zdobyłbym zapewne mistrzostwo kraju (bo w końcu tylko jedna linia sabłejowa przez ten nasz kraj biegnie); polega ona, w największym skrócie, na tym, żeby jak najszybciej wyjść ze stacji na powierzchnię. Żeby nie było za łatwo, trenuję najczęściej – jak większość warszawiaków – w godzinach porannych, a za stację docelową wybieram sobie Centrum. Bycie pierwszym na górze w tych warunkach oznacza, że zostawiło się w tyle setki osób! A mi udaje się regularnie, dzień w dzień. To jest poranny zastrzyk adrenaliny, to nadaje życiu nowy wymiar – zmienić codzienną drogę do pracy w zawody sportowe.
Mam oczywiście swoje tajemnice. Po pierwsze: jadąc na Młociny (tylko ten kierunek praktykuję), wybieraj zawsze przedostatni wagon, licząc od czoła pociągu, albo drugi od końca, jak kto woli. Po drugie: kiedy już jesteś w wagonie, ustaw się jak najbliżej ostatnich drzwi (albo pierwszych, zależy jak liczyć). To właśnie ostatnie drzwi przedostatniego wagonu mają najbliżej do schodów na Centrum. A jak jesteś pierwszy na schodach, to już połowa sukcesu. Ale nie możesz cieszyć się przedwcześnie: to zarazem dopiero połowa! Schody ruchome trzeba odpowiednio szybko pokonać. I tu właśnie jest moje “po trzecie”: lepiej wchodzić długimi krokami co drugi stopień, niż biegać śmiesznym truchtem – wychodzi szybciej, a i mniej się człowiek napoci.
Udaje się prawie codziennie, chyba, że stanie się coś nieprzewidzianego; na przykład: ktoś zatarasuje torbą drzwi. Wtedy trzeba zdecydować: czy zostaje się przy tych najlepszych drzwiach, na upatrzonym pole position, licząc na to, że osoba z torbą uwinie się szybko i sprawnie, czy też wybiera się wariant awaryjny i podchodzi do innych drzwi, licząc na to, że uda się nadrobić stratę już na stacji.
Czasem w porannym szczycie, kiedy metro jeździ najczęściej, pociągi są krótsze o jeden wagon. Wtedy, naturalnie, należy wybrać wagon ostatni, nie przedostatni.
Jeśli wszystko wykona sie bezbłędnie, to przy odrobinie szczęścia na stacji udaje się jeszcze dogonić maruderów z poprzedniego pociągu!
Można też wymyślać sobie dodatkowe utrudnienia, na przykład wsiadać do pierwszego wagonu na Racławickiej, i robić wszystko, żeby do Centrum przyjechać w tym najlepszym, przedostatnim. Czyli: na Polach Mokotowskich szybka wysiadka i sprint wzdłuż pociągu, a potem na Politechnice to samo – przy odrobinie szczęścia można się tak przemieścić nawet o trzy wagony na jednej stacji.
Nieraz się zdarzy, że ktoś podchwyci ideę wyścigu, najczęściej dopiero na schodach; wtedy jest dodatkowe napięcie. Jak biegnie tymi samymi schodami, to pikuś, wystarczy go zastawić ciałem; ale jak biegnie obok – wtedy po prostu trzeba się wykazać. Tego właśnie nie lubię najbardziej – przegrywać w takich chwilach, od razu cały dzień stracony. Na szczęście – to się zdarza rzadko. Raz, pamiętam, facet obok mnie postanowił się ścigać – młody i wysportowany, cholera, prosto z basenu wyjęty czy z innego fitness-clubu. I wyprzedził mnie, wyprzedził mnie na schodach o dobre pół długości, ale nagle, już przy bramce – niech mnie piorun trzaśnie, jeśli blefuje – zawahał się i sięgnął do kieszeni płaszcza po kartę miejską! Biedny człeczyna, pomylił wchodzenie z wychodzeniem! Ale dzięki temu zyskałem ułamki sekund i rzutem na bramkę udało mi się z nim wygrać. Zachowałem się po sportowemu – zamiast rzucić pokonanemu uśmiech wyższości, chciałem mu uścisnąć prawicę, ale już go nie dogoniłem – zniknął w przejściu podziemnym.
Bycie niekoronowanym mistrzem Polski w wyścigach metrem, przyznaję, wbija mnie w dumę. A że gadam za dużo, to wiem (kiedyś mnie to zgubi, to też wiem) – i oczywiście musiałem się wygadać Olimpii. O wszystkim – o samej idei tej konkurencji, o rekordowych czasach, ale – o zgrozo – także o moich tajnych metodach. I Olimpia – ta mała, niewinna Olimpia – ona się chyba wygadała.
Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że od przeszło tygodnia ciągle ta sama osoba ściga się ze mną na schodach? Mało tego, że ściga – prawie że ze mną wygrywa, trzyma mnie w niepewności do ostatniej prostej. Spędza mi to sen z powiek i zmienia w prawdziwe piekło niepewności to, co kiedyś było tylko okazją dla potwierdzenia mojej dominacji. Zacząłem intensywnie trenować – co wieczór skaczę piętnaście minut na skakance, a w południe robię dodatkowy przejazd metrem na Centrum i z powrotem – ale to na nic, z dnia na dzień moja przewaga topnieje. Ona chyba też trenuje...
No właśnie, “ona”, bo ja już ją znam. To ta studentka iberystyki spod Smyka (to znaczy prawie studentka iberystyki, bo nie żuje gumy), z marquezową chustką na słowiańskim liczku. Nigdy nie patrzy mi w oczy, ale wiem, że ona też mnie rozpoznała.
-To że tak zmieniasz wątki, to to jest w tym wszystkim najlepsze - powiedział wczoraj Mikołaj, kiedy pokazałem mu pierwsze rozdziały powieści - rozumiesz, bo to takie pozornie bezładne jest, poszarpane, ale wprawny, wyrobiony czytelnik zauważy w tym konsekwentną i przemyślaną kompozycję, i to dobrze. Poza tym, no... wiesz, piszesz nienajgorzej, powiedziałbym nawet, że ciekawie; ale dlaczego, na niebiosa, masz tak mało dialogów? Musisz wiedzieć, że usiłujesz się przebić w kraju, w którym zaledwie co dwudziesty dorosły czyta powieści, a z tych z kolei zaledwie jedna siedemnasta sięga po powieści pozbawione dialogów! Dialog być musi, bez niego komercyjna klapa murowana. A że umiesz pisać ciekawe dialogi, to przecież wiemy obaj. No, ja w ciebie wierzę. Trzymaj się, muszę już lecieć, pa, i nie zapomnij o dialogach! W każdym rozdziale wprowadź co najmniej jeden dialog! Pa, do zobaczenia...
-No dobrze – odpowiedziałem. - Wprowadzę, skoro tak mówisz...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...