Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść VI


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Poeta powinien od czasu do czasu pisać wiersze. Ale nie za często, bo wtedy nie jest poetą, tylko wyrobnikiem – tak mówią. Świetlicki twierdzi, że pisze jeden wiersz co dwa tygodnie, ale nie wiadomo, czy to go już kwalifikuje na wyrobnika, czy jeszcze na poetę. Ja na wszelki wypadek nie datuję wierszy. Ale i tak wiem, że piszę ich za dużo.
Z wierszami jest trochę jak z miłością: jak się pojawia nowy, to przez pierwsze dni euforia, olśnienie, szczęśliwość, a po tygodniu zawsze wraca ta myśl, że pora już na inny, nowy, lepszy, bez wad tego starego, bo ten stary już jest be, passe i ogólnie obciachowy. Kolejny tydzień – i okazuje się, że ten stary był w gruncie rzeczy całkiem dobry, kto wie, czy nie najlepszy, a nowy – ech, nowy do pięt mu nie dorasta.
Jak się wpadnie w to błędne koło niedoskonałości, to już znikąd pomocy - murowana kliniczna depresja. Wszyscy poeci są w nieustannej depresji, ciągle mają zespół napięcia przedmiesiączkowego, migreny i suchoty, a poza tym są hipochondrykami. Krótko mówiąc: nie nadają się.
Na szczęście mój ojciec nie był poetą ani przez chwilę – przynajmniej za mojego życia – i dlatego się nadawał, bez dwóch zdań się nadawał. Na przykład: na oficera. Na męża. Na ojca, na katolika, na Polaka. Ale to mu było ciągle mało, on zawsze chciał od życia więcej – i to też po nim odziedziczyłem; on chciał być oficerem, ojcem, katolikiem, Polakiem, mężem stanu i rekinem biznesu w jednej osobie; i tylko poetą chyba nigdy nie chciał zostać.
Pewnego dnia – niedługo po brzemiennej w skutki wizycie duszpasterskiej Księdza Dobrodzieja – ojciec oznajmił, że ubił interes życia.
Ze stoickim spokojem siedziałem sobie pod schodami w naszym dobrym polskim domu, bawiąc się w coś śmiertelnie nudnego, kiedy ojciec wparował do domu:
-Halinka, będziemy bogaci! - krzyknął od progu.
-Boże jedyny, co się znowu stało? - matka nie mogła odpowiedzieć inaczej; to chyba po niej odziedziczyłem aprioryczny sceptycyzm, który z połączeniu z ojcowskim cynizmem utworzył naprawdę niebezpieczną dla otoczenia mieszankę.
-Kupiłem lombard od Tomczaka! - obwieścił ojciec z hurraoptymizmem, którego już chyba nigdy później nie słyszałem w jego głosie.
Matka przeżegnała się tylko i poszła do kuchni, zostawiając mnie sam na sam z podekscytowanym ojcem.
-Co to jest lombard, tatusiu? - zapytałem po chwili; nie żeby mnie to interesowało, po prostu poczułem, że powinienem okazać minimum męskiej solidarności.
-Lombard, drogi synku – ojciec był ze mnie wyraźnie dumny – lombard to jest taki jakby sklep, tylko w drugą stronę. Ludzie, zanoszą tam różne cenne rzeczy, które mają, na przykład złoto albo brylanty jakieś, a w zamian za nie dostają od właściciela lombardu pieniądze.
-A skąd on ma te pieniądze? - cały mechanizm wydał mi się mocno podejrzany.
-Słuszne pytanie. Otóż – i to jest właśnie w lombardzie najważniejsze – ma je stąd, że ludzie wykupują potem te rzeczy z powrotem, ale za więcej, niż za nie dostali, rozumiesz?
-Jak to? Przecież dlatego mu je oddali, że nie mieli pieniędzy, to skąd potem mają mieć więcej?
-No właśnie: jak nie mają pieniędzy, to właściciel lombardu może sobie te ich rzeczy zatrzymać na własność i na przykład sprzedać. Albo zatrzymać, jeśli mu się podobają.
-A w tym twoim lombardzie są jakieś ładne rzeczy?
Nie pamiętam już, co ojciec mi na to odpowiedział; grunt, że – no właśnie – w tomczakowym lombardzie nie było ładnych rzeczy. Wiedział o tym nawet zupełnie niewyrobiony malec, którym podówczas byłem – wystarczył pierwszy rzut oka. Fajansowe wazony, czarno-białe radzieckie telewizory, dziesiątki wyobrażeń jelenia na rykowisku wykonanych w przeróżnych technikach, tranzystorowe radia, tombakowe spinki do mankietów, ruskie zegarki elektroniczne, gramofony, pamiątki z NRD, suweniry, bibeloty, klamoty, duperele, buble, ozdóbki, błyskotki, pierdółki, rupiecie i banialuki, a bric et a brac. Nie dziwota, że poprzedni właściciel splajtował. I ojciec przez cały czas też raczej do interesu dokładał; inna sprawa, że na szczęście miał z czego.
Myślę sobie, że mój ojciec zdecydował się na tę inwestycję nie z miłości do pieniędzy, ale z miłości do przedmiotów. A kiedy człowiek prosty i grubo ciosany zapała miłością do przedmiotów, to estetyczny kataklizm murowany. I tak właśnie z biegiem lat zaczął wyglądać mój dobry polski dom, jak zasypany lawiną kiczu i bezguścia, bo ojciec czasem przynosił niewykupione fanty do domu. Z przerażeniem myślę o tym, że i moja klitka w blokowisku niedługo będzie tak wyglądała. No, chyba że dorobię się dworku. W dworku, wiadomo, to co innego.
Często noszę przy sobie piękne przedmioty; na przykład dwustuletni modlitewnik po łacinie, podróżny kałamarz w stylu art deco, srebrne spinki do koszuli... Po co to robię – nie wiem, chyba po prostu raźniej mi i lepiej w ich towarzystwie... A jak chcę zaszaleć, to zakładam któryś z zegarków kieszonkowych na dewizce. Kiedyś tak sobie jechałem pociągiem z Koluszek do Warszawy, ze szwajcarskim szpindlakiem w kieszonce kamizelki, a tu na którejś stacji dosiada się do mnie – niech mnie piorun trześnie, jeśli blefuję – pięciu Cyganów, przepraszam: Romów, w cygańskich, przepraszam: romskich strojach ludowych. I dawaj! gadać po cygańsku. Mogliby po polsku, mogli po angielsku czy niemiecku, ba, nawet po francusku albo rosyjsku też by mogli, tak przez grzeczność, żebym wiedział, o czym mówią. Ale i tak wiedziałem, bo mówili o pieniądzach. Słowo daję, i pal sześć polityczną poprawność, pięciu Cyganów gadało mi nad uchem o pieniądzach przez całą godzinę. Zdradziło ich to, że nie posiadają własnego systemu monetarnego, i mówią na złotówki: złotówki, na dolary: dolary, a na euro: jewro. A przed tym, wiadomo, muszą iść jakieś liczebniki. Ja w językach niegłupi jestem, to mi ta godzina wystarczyła, żeby rozpracować morfologię cygańskiego i nauczyć się z grubsza liczebników: i – niech mnie piorun strzeli, jeśli blefuję – o małych sumach to oni nie rozmawiali. Siła mnie to wtedy stresu kosztowało – ani na moment nie zdjąłem ręki z zegarka!
Ja tam zresztą żadnym rasistą nie jestem – co to, to nie. Z nigeryjczykiem Szolą – Murzynem mówiącym po polsku chyba lepiej ode mnie – wypaliłem kiedyś w jednym łódzkim akademiku dziesiątki fajek pokoju; miss mojego liceum została kiedyś Azjatka, wcale powabna Mongołka Uyanga, i to na nią wtedy oddałem swój głos. A kiedy mnie przypiliło i musiałem zarabiać na życie graniem na gitarze na krakowskim rynku, to właśnie Cyganie rzucali mi najwięcej. Uprzedzony jestem tylko do białych. Po białym to nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać.
Większość moich znajomych jest właśnie biała, i może dlatego generalnie za nimi nie przepadam. Nie lubię szczególnie przypadkowych spotkań z nimi; a wystarczy rok czy dwa postudiować na Uniwersytecie Warszawskim, żeby centrum stolicy zaczęło się składać niemal wyłącznie ze znajomych. Olimpia – nawet ta mała Olimpia, która umiała znikać w tłumie niczym przedziwna krzyżówka myszy i kameleona – zawsze na widok znajomych zawracała. Ja byłem bardziej asertywny – przechodziłem na drugą stronę ulicy.
Niedawno spotkałem po raz kolejny samą Barbarę Wachowicz, tym razem na warszawskiej starówce. Wracałem właśnie z Bartkiem z małego międzyzajęciowego browarka, kiedy natknęliśmy się na pisarkę, uroczyście przekraczającą ulicę:
-Zobacz tam, Barbara Wachowicz! - szturchnąłem Bartka.
-O w twarz – skomentował rzeczowo, widząc podskakującą dziarsko białą czuprynę, zdecydowanie odcinającą się od fioletowej reszty.
-Kto to był? - zapytał, gdy już trochę ochłonął, a pisarka oddaliła się na bezpieczną odległość.
Bartek, w przeciwieństwie do mnie, nie chodził do liceum imienia Żeromskiego, co oznaczało, że nie wiedział, kim jest Barbara Wachowicz.
Opowiedziałem mu pokrótce historię mojego z nią spotkania, przypominając sobie – a może stwarzając od nowa – kilka istotnych szczegółów.
Któregoś roku przyszło mi pełnić rolę redaktora naczelnego szkolnej gazetki, a był to akurat rok jubileuszu – nie pamiętam już, stulecia czy dwustulecia, liceum Żeromskiego. Odbył się wielki zjazd absolwentów (wśród nich wielu naukowców, polityków i aktorów) i Barbary Wachowicz, a ja biedny miałem z każdą ważniejszą personą przeprowadzić wywiad. Doradzono mi, bym zaczął właśnie od pisarki.
Najpierw długo czekałem w gabinecie dyrektora (przy okazji przekonałem się, że to całkiem równy chłop), a gdy wreszcie weszła doń Barbara Wachowicz – monumentalna i fioletowa – nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Podpisała fioletowym pisakiem kilka podsuniętych jej przez dyrektora książek, po czym oznajmiła, że jest śmiertelnie zmęczona i wyszła. Dyrektor powiedział, żebym ją gonił, bo “wywiad musi być”, i że pewnie poszła do biblioteki, bo tam właśnie, przyjechawszy, zostawiła swoje osobiste rzeczy. Przy wejściu do biblioteki natrafiłem – jakżeby inaczej – na bibliotekarkę, chudą (biust 75A), łysiejącą i ezoteryczną magister Kołodziejczyk (zwaną KołodziejWitch, co znakomicie odpowiadało jej aparycji), która – przyjrzawszy się bacznie mojemu redakcyjnemu identyfikatorowi – potwierdziła, że pisarka istotnie znajduje sie w jej przybytku, a nawet wskazała dokładnie, między którymi dwoma regałami właśnie przebywa.
Istotnie – zastałem Barbarę Wachowicz we wskazanym miejscu; tyle, że w sytuacji, w której chyba nie powinienem byłem jej zastać. Pisarka była bowiem w trakcie – dokładnie w połowie – przebierania się. Nie zauważyła mnie: po części dlatego, że nie mogła mnie słyszeć, w liceum byłem szczupłym, drobnokościstym młodzieńcem, potrafiącym poruszać się niemal bezszelestnie, a po części dlatego, że była odwrócona do mnie tyłem i lekko, mówiąc delikatnie – wypięta. Na widok reform z fioletowej włóczki, osłaniających jej monumentalny tył, stchórzyłem. Uciekłem z biblioteki, nie zważając na usiłującą mnie powstrzymać magister KołodziejWitch. Cały wywiad – który później ukazał się w gazetce i zebrał bardzo pochlebne recenzje polonistek – sfabrykowałem później. Nie wspomniałem przy tym ani słowem o fioletowych reformach, w ogóle dla bezpieczeństwa o żadnych reformach, nawet o reformie edukacji. Bartek był wtedy pierwszą osobą, której o tym opowiedziałem.
-Dobry z ciebie świr, żeby podglądać staruchy – skomentował. Po chwili wahania dodał jeszcze – ale nie martw się, mi też się czasem załącza taki fetysz. Ja to mam taki odlot, rozumiesz, że sobie wyobrażam... słuchaj, nie uwierzysz: wyobrażam sobie królową angielską. Nago. W niedwuznacznej pozycji. Czujesz mój stopień porycia, widzisz, co ta anglistyka robi z mózgu? Ja wiem, że to nienormalne, ale nie mogę się z tego wyleczyć, nie mogę po prostu. Im bardziej chcę jej nie widzieć, tym bardziej ją widzę, rozumiesz? Mało tego: ona mnie w tych fantazjach uczy angielskiego tym swoim królewskim RP, mieści ci się to w dyni? Ostatnio mnie uczyła pronunciation. Taki wierszyk mi kazała powtarzać:
Pussy cat, pussy cat, where have you been?
I've been to London, to see the Queen
Pussy cat, pussy cat, what did you there?
I frightened a little mouse under her chair...
I tak tysiąc razy, do znudzenia, z wystukiwaniem rytmu. I wiesz co? Ani razu mi się nie udało tak, żeby była zadowolona!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...