Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

2000 r. Opowieść o powolnym znikaniu ciała


Rekomendowane odpowiedzi

Opowieść o powolnym znikaniu ciała


„You'll be comin' down now baby
You'll be coming down”


Bruce Springsteen



5

Babcia zrobiła kompot zamknięty w butelce niczym bursztyn. Teodoriusz nie wypił jednak ani kropli. Cały dzień siedział przy obelisku nazywając rzeczy po ciemku: suszone owoce, bezwonne godziny wisiały nad nim jak dewotka na klęczniku. Pachnące i natychmiastowe, niby krótka drzemka, albo pulchne miłostki w błękitnym oddaleniu. Nasłuchiwał burzy na nabrzeżach, przewracanych wiader, wypadających małży, krabów uciekających pospiesznie. Nie potrzebował pieniędzy, marzył natomiast o jakiejkolwiek randze marynarskiej, by upamiętnić dziadka pirata. Tymczasem Bóg właśnie wyszedł, malutki człowieczek, może Irlandczyk, pijaczyna, co odgryzł sobie łeb z radości. Teodoriusz przybył przed miesiącem, dosłownie chwilę później wraz z kontemplacją jodeł, bukami błagającymi o wyrozumialsze zimy, które tak kochał jego ojciec. Czytając Stachurę wśród wiśni tańczył jej falujące, krągłe wdzięki, perfumowane włosy, młode omdlenia aż do pończoch. Niegdyś rozmawiali o przyszłym roku, znikaniu tu, bądź tam, a on zachwalał jej urodę ze swojego punktu widzenia i filiżanki herbaty według gustu matki. Drwili tak z siebie przez półsen, sądząc po świetle, chociaż kochał ją zdumiewająco. Zmęczony, przezroczysty całe lata do dna, do domu wspominał, by nie zrobić sobie krzywdy. Oddychając dokładnie, głęboko odchylił się senny, czując swój czysty żołądek. Nadeszły ciche, wieczorne chmury, w głowie zaświtały wzruszające, żołnierskie sceny filmowych pożegnań. Wyglądał na morze w obawie przed samotnością.
– Nie zapomniałeś, by domknąć wszystkie szafy? – cień przyniósł trąbkę.
– Jesteśmy, blisko, ale nigdy razem. Prawie, ale nigdy już. - Teodoriusz słuchał jej zamszowych pantofli.
Nie rozumiał, dlaczego kompot mieni się barwami w promieniach słońca. Niczym długie, kasztanowe włosy Weroniki. Miał piętnaście lat, minął dzień pierwszy.

6

Serce wzbierało w nim udając sen, a po trzech dniach pozwoliło odejść do innego miasta, odejść, gdzie dotyk północy był nadal wyrozumiały niczym ręka matki, która gładzi rozbiegane włosy. Spojrzał na to łódzkie niebo. Potężne, samotne chmury, jakby prowadziły nad spienione fale.
- Może autobus zawróci jeszcze przed zmrokiem? Może nadleci mewa? - rozłożył ręce chwytając się poręczy. - Choć to nie to samo, co dzień na plaży Peschici, kiedy odkryliśmy kobiety. Ciekawe, jak można zatracić tożsamość? – usiadł na huśtawce.
Trzymał się jej tak kurczowo nadbudowując prawdą, wpisując w nią domysły oraz własne śmieszności, według których zwykł klasyfikować sezony zbierania poziomek. W tym samym czasie kobieta rozpuściła włosy, które w innym czasie, innym miejscu, gdzieś wśród podpłomyków gładziły pola jęczmienia. Wyobraził sobie delikatne ruchy wiatru, kosmyki zbóż na tyle bliskie skórze, by wskazały kierunek rozmowy. Wystarczył jej głos, jak maj z przerwą na chaos. Lub refren, rześka opalenizna, którą odnosił z powrotem nad morze.
- To mniejsze niż trud rzeki, czy chrześcijański rytuał. A interpretację zawieszę w podtekście, półprzytomnie niczym Breugel, martwy i ślepy - rozejrzał się zamaszyście.
Węższy świat, nieparzyste kąty przeliczane na postacie w cieniu drzewa, których jeszcze nie nazwał. Plac zabaw opustoszał chwilę potem.
- Symetrie, analogie, pamiętasz ten chłód? – zwrócił się do swojej sylwetki obrysowanej na jasnym płótnie pola.
Jej ramiona były dłuższe niż włosy Weroniki. Miał szesnaście lat. Minął dzień drugi.

7

W poranek odwrotnych koszul poszedł z klasą do piernikowego miasta z tym, jednak nie było ono metaforą. Wtedy po raz pierwszy zszedł z linii horyzontu wprost nad drogę.
- Stara traperska zasada głosi, że kto zbłądził, ma tym większą szansę coś odzyskać. – zwrócił się do swego cienia, któremu przed chwilą nadał imię Henryk.
Rozmawiali zdumieni wśród warkotu owadów i szumu mijających aut, głównie czeskich. Nie pamiętał argumentów, ale jakimś cudem ominęli bylejakość czasów. Ruszyli z powrotem przez ten swobodny moment. Napili się chłodnego piwa tu i tam. Smakowało wybornie, podczas gdy tory kolejowe otwierały przestrzeń. Chwile szeroko otwartych oczu, kiedy pierwszy raz znalazł się między niebem a każdym kamieniem na ziemi. Deszcz był piękny i wiatr uzasadniony, kiedy delikatnie skłaniał go do snu. Zapachy lata rozbiegły się dokoła głowy, uciekając w wilgotne powietrze. Wyciągnął zmysły na zielonej trawie, następnie złożył łokcie, by zmierzyć świat własnym ciałem. Nie odkrył prawdy, lecz nietroskliwość bycia, a pospieszne słowa niosły go aż wyprzedził wszystkich. Także długie, kasztanowe włosy Weroniki. Miał siedemnaście lat. Mijał dzień trzeci.

8

Mgnienie oka w umyśle, nadgarstki pod szyją, nogi unieruchomione trudem niedawnego marszu. Spoglądał w niebo przez szybę z rozmytego szkła. Chłodna podłoga pałacu Biedermann'a wcale mu nie przeszkadzała, kiedy czekał na wpis od profesora,
- … którego nazwiska nie użyliśmy jeszcze w żadnym kontekście – zwrócił się do skrytej, w półmroku ściany. Henryk nie towarzyszył mu tamtego dnia, toteż mówił do siebie. - Nie muszę posprzątać pokoju, ani podciągnąć koszulki nawet, jeśli niedbale zaplątały się w niej słuchawki. Zegarek po dziadku przestaje tykać, mimo to nie nakręcam jego wiekowego mechanizmu. - udał, że było mu wszystko jedno, albo drugie.
Linie surowych desek, niegdyś czyjś dom, prywatne miejsce odkurzanych mebli, gorących obiadów, ojcowskich nauk. Otaczała go nieodgadniona historia intymnych chwil utkanych w zasłonach i zamkniętych za drzwiami. Siedział tak na niczyje podobieństwo, w półcieniu, nieprzygotowany na pasję czy podmuch wiatru. Od strony ogrodu dotarł dziecięcy śmiech. Uszy zatkały mu się ambiwalentnie. Doświadczył złości, bezcelowej normalności wepchniętej w szczeliny murów.
– Coś powinno się zeszklić, coś zatrzymać - zwrócił się do przekrzywionego Henryka, który dość pokracznie oparł się o pstrokatą tapetę - po tym, jak rozmawialiśmy o zupełnie innym tu i teraz.
Tymczasem nawet niepokojąca świadomość, nieopłakana dusza, wydały mu się żmudne oraz przećwiczone. Fizykalne jak kaszel, czy szorstki materiał spodni, o który wycierał spocone dłonie. Śmierć okazała się najbardziej poetycko znacząca spośród wszystkich wzorów, rytuałów, jakie przerabiał na rekolekcjach.
- Może jeszcze miłość potrafi zmienić coś faktycznie - poluzował zapięcie zegarka - choć tylko na chwilę. Nie wszystko, ale jestem w stanie uchwycić dość znaczące uczucia, otrzeć się o bezzwłoczność prawdy.
- Jeśli wilgotne, zaczerwione oczy są dla kobiet, to gdzie jest matka twojego snu, gdzie ojciec twego przebudzenia? – przyjazna postać zwróciła się do niego.
Bezpowrotne pytania, mimowolna wartość literacka, redukująca nieodłączny skutek beztroski. Chciał czasem dostrzec rytm, metrum, retrospekcję, niczym mgnienie krwi gęstej jak kasztanowe włosy Weroniki. Skończył osiemnaście lat. Minął dzień trzeci.

9

Niecały rok wcześniej doświadczył zupełnie deszczowego dnia. Pociąg mknął przez nieokrzesany, tajemniczy, chwilami urokliwy krajobraz śląska. Przedział powoli zapełniał się ludźmi. Tymczasem Tedoriusz pochłaniał niepraktyczną wiedzę wyłączony z obecności innych. Czytał, lecz nie był w stanie niczego zrozumieć. Pośród ośmiu osób naprzeciw niego siedział potężny grubas. Natomiast obok kobieta pociła się tak obficie, iż jej pot rzucał cień na parzyste strony jego Dialogów Platona. Spojrzał na Henryka, dla którego nie starczyło miejsca w przedziale, toteż palił na korytarzu. By nie dać się ponieść emocjom oraz panicznej samotności, Teodoriusz starał się pomyśleć o Izie, lecz wizualizacja jej delikatnej twarzy w tamtych okolicznościach wydała mu się czystą trawestacją piękna. Kilka tygodni później zgubił dostępne wtedy fantazmaty. Potem nie znał jej od pięciu miesięcy i żałował tamtych niewypowiedzianych myśli.
- To jak odzyskiwanie średniowiecznej poezji, albo utwór, który nigdy nie istniał poza zamysłem – wspominał w międzyczasie.
Sprawdziwszy bilety, konduktorka opieprzyła go za to, że miał czelność zdążyć na następny pociąg. Kontemplując rozkład jazdy określiła rodzaj cudu potrzebnego, by zrealizował przykładowy plan podróży. Mówiła przy tym głęboką gwarą. Nie rozumiał ani słowa, więc zostawił zabobony w bagażu, miedzy bielizną a ręcznikami. Potem wykonał dwie, ekwilibrystyczne przesiadki oraz ścigał Henryka wzdłuż dworca, co przypominało im obu bieganie po domu z erekcją. Z amerykańskim potem pod pachami wsiadł wreszcie do właściwego taboru. Jak się okazało tylko po to, by wysiąść z niego za wcześnie. Błądził więc w deszczu o kroplach większych niż miejscowość, na której się rozbijały. Oparty o bezsilne podeszwy spotkał robotników mieszkających w analogicznym hotelu. Czas płynął, niebo zbladło, podczas gdy bus zatrzymywał się kolejno po piwo, po fajki, po piwo, na siku i jeszcze raz po fajki. Wciśnięty na tylną kanapę, zablokowany przez potężnych, wytatuowanych współtowarzyszy nie mógł wprost podzielić się swym przerażeniem. Dopiero na szybie spotykał przerażone, zajęcze oczy Henryka. W trakcie krótkich rozmyślań z Bogiem wzdłuż kręgosłupa i rozbieganą narracją odczytał na twarzy kompana symultaniczny dylemat. Przez całą drogę szukał odpowiednio dramatycznej puenty.
- Czy śmierć z rąk tych prostych, szczerych, alkoholików będzie bardziej uzasadniona, dramatyczna niż groteskowe wykrwawianie się na ostrzu nocnych złodziei? – pisał scenariusz oprawiając go w sceny z ulubionych thriller’ów.
Wbrew przesądom ludzie pracy okazali się o wiele bardziej uduchowieni od żałosnych literatów zalewających wtenczas to senne miasteczko. Pokój powitał go późnym PRL-em. Kiedy już ustanowili rozgraniczenia gatunkowe, Teodoriusz wygrał licytację w konkursie na najbardziej wyruchane łóżko. Dalej, w różnym porządku alfabetycznym, już bez ogródek, zapełnił wieczory piwem i rozmowami. Wtedy uświadomił sobie, że od dawna nie rozmawiał tak najprawdziwiej, najzwyczajniej, jak wówczas w tym zapomnianym przez straż miejską hotelu nieopodal kopalni. Po konkursie poetyckim odebrał wyróżnienie, kwiaty plus pieniądze, dzięki czemu uzupełnił zapasy piwa. Poczęstunek po konkursie był jego pierwszym, rzeczowym posiłkiem od trzech dni. Mimo to, zrezygnował z grzecznościowych rozmów wyszedłszy ukradkiem przez okno w toalecie. Na drodze do hotelu spotkał dwie dziewczyny.
- Ciekawe, czy pamiętają jeszcze tych obcych, roześmianych dziwaków pośrodku jesiennej nocy? – zwrócił się do Henryka, który jednak spał oparty o szybę.
Dla własnej satysfakcji wręczył wtedy różę ładniejszej z nich, ponieważ miała długie, kasztanowe włosy Weroniki. W domyśle niewątpliwie żałował, że nie była ona odrobinę ładniejsza. Nadeszły dziewiętnaste urodziny. Dzień czwarty miał niebawem odejść.

0

Budynki nakrapiane szarością strzelały wysoko, nieprzyjemne wejścia, nieprzyjazne wyjścia. Powrót okazał się surrealistyczny, gdy w Katowicach został zaatakowany przez eskapistyczne gołębie. Stracił potem wiele godzin, próbując przypisać im adekwatną symbolikę. Licząc wstecz od tego czasu ojciec zmarł dawnej jesieni, daleko stąd. Teodoriusz nie mógł zasnąć ani pierwszej, ani piątej nocy. Odtąd nie zmrużył oczu nie kaszląc, ani nie wyszedł bez uścisku dłoni. Czasem ledwie przypuszczał inne metafory. Dlatego nikt nie dowiedział się, gdzie stał lub, co właśnie czytał. Bez zniecierpliwienia oczekiwał swojego kompana w niejednej podróży. Niebanalnie czepiał się parafraz przez co wzbudził podejrzliwość nisko ściętych żywopłotów. Ponadto nie mówił ‘do widzenia’ w dziennym świetle.
– I nie spalam się ku tobie – dym wyleciał z jego płuc pozostawiając ciemny kształt w powietrzu. - Nigdy, ani od razu! - odwrócił głowę.
Pęknięcia na murze układały się szelestnie, jedno na drugim. Kasztanowe fale, niczym półkolista agrafka we włosach Weroniki, prowadziły go w głąb sal. Miał dwadzieścia lat. Mijał dzień piąty.

1

Gdy spojrzał na przestępne fantazmaty kalendarza, poczuł się jak żywy strup. - To radio gra donikąd. – rzucił w stronę zakurzonego Les Paula. – Prawdziwy rock potrafi ciąć jeansy – Marshall wydał z siebie donośny ryk, który zbudził stetryczałych sąsiadów.
Oddzielony cienką ścianą sąsiedniego pokoju gościnnego, Henryk pił drugą kawę. W tygodniu był to zajadły przeciwnik hermeneutyki. Swego czasu skłonił Edytę Bartosiewicz do zakończenia kariery tym, jak za pomocą Hegl’a udowodnił jej wpływ muzyki na błędy w osobowości. Wtedy jednak, ów półmroczny sąsiad niezdarnie zakrztusił się krtanią na dźwięk E-mol Bruce’a Sprignsteen'a. Teodoriusz odniósł nieprzejednane wrażenie, że jakiś jego przyjaciel ma kłopoty z maszynką do golenia. Zajrzał więc przez uchylone drzwi łazienki. Wewnątrz Jack Kerouac cerował sobie skarpetki żyletką siedząc na krawędzi wanny.
– Znowu wyjeżdżasz? – spytał Amerykanina.
- I nie dziwi cię to, że siedzę w twoim kiblu? -Teodoriusz podrapał się po głowie, by dopełnić formalnej strony konwersacji.
- Niespecjalnie, ponieważ siedzisz w łazience, a kibel to drugie drzwi od kuchni. – zdawał sobie sprawę, że opuścili cały prolog, ale z Jackiem bywało tak już wcześniej.
Kerouac zapalił, lecz nie zgasił zapałki. Włożył papierosa w kącik ust, a lewą ręką chwycił żyletkę, którą trzymał teraz nad ogniem, by ostrze wchodziło głębiej.
– Wiesz, – strząsnął popiół do zlewu - śnieg leży, deszcz pada. Najważniejsze to mieć w życiu cel. – rzucił skarpetki, wciąż dziurawe, żarzące się od rozgrzanej żyletki, wprost na podłogę.
Potem uśmiechnął się, a miał uśmiech gwiazdy filmowej. Teodoriusz już jakiś czas temu uznał, że Kerouac mógłby z powodzeniem grać w filmach noir, albo kinie gangsterskim.
– O! Ginsberg. – pisarz przerwał mu rozmyślania zerkając na wystający spod skarpetek „Nagi lunch”.
– Kurwości… – Teodoriusz zdziwił się lekko, nieznacznie pogarszając atmosferę. Zadowolenie Amerykanina znikło bezpowrotnie. Spojrzał on na swojego rozmówcę z nieskrywaną irytacją.
– Przecież sam przyznałeś, iż Camele smakują poniekąd zagranicznie – Jack zsunął się do wanny pod taflę wody.
Teodoriusz bez zastanowienia rzucił się na ratunek. Niestety, umknęła mu śliska ręka Kerouaca. Próbował jeszcze rozpaczliwie przeczesywać wannę, bezskutecznie odgarniał pianę wonnego jaśminu, chlapiąc na przestrzeni całej łazienki. Poczuł mrowienie członków, więc wyprostował się sprężyście. Oparty o umywalkę doznał okrutnego aktu wymazania w oczach parabolicznych luster. Obezwładniła go odwrotność kofeinowego odrzucenia, oddech znikał powoli na powierzchni glazury, lśniącej niczym półjedwabne włosy Weroniki. Ciało spoczęło wbite w ręcznik, na którym zwykle stawiał mokre po kąpieli stopy. Skończył dwadzieścia jeden lat. Zgasł dzień szósty.

2

Usprawiedliwiał swe uczucia wcierając kawę we flanelową koszulę.
- Niech kapie. – pomyślał zwyczajnie.
Poprzez rozwiązane synapsy stworzył bezideowy palimpsest dedykowany na dyktę. Jako prekursor nowego gatunku wzbudził szacunek wśród sąsiadów, lecz dotychczas jego wilgotne przyjemności nie dosięgły Eleonory. Zamiast kolacji poniosło go milczenie. Nie był w stanie przelać na papier żali, ponieważ był ich wyłącznym adresatem. Bezwładny wobec tego faktu spoczął niechlujnie na łóżku. Niewyraźne spojrzenie wędrowało po suficie między zwłokami owadów, poszukując ukojenia w postmodernizmie i geometrycznych złudzeniach na temat jej twarzy. Eleonora była piękną, dwudziestotrzyletnią kobietą. Jej uroda, nieoczywista dla wszystkich prócz niego, skryta w ostrych, szczerych rysach twarzy oraz ustach bez szminki. Ciało, mimo iż jedynie wyobrażone pod wełnianymi swetrami, sugerowało idealnych proporcji figurę. Tedoriusz wzdychał ku niej z różnym natężeniem, któremu od dawna nie potrafił nadać gradacyjnej formy. Pocił się w prześcieradło niczym gruby łom z dziurą na pępek. Mucha usiadła na ledwie nadgryzionej kanapce i przeraziła go ta analogia. Założył błękitną koszulę najlepiej korespondującą z asymetrycznymi zębami, po czym wyszedł w cały świat. Ledwo odrywając pięty od podłoża podszedł do drzwi jej mieszkania, skąd wydobywał się zapach wczesnej wiosny. Zapukał trzy razy jak zawsze przedtem.
– O! Moje serce, niby zwariowana pocztówka. – kołysała nogą zawieszoną nad progiem.
– Schudłaś, albo zbyt długo widywałem cię w zimowych ubraniach. – odparł niespiesznie, niskimi tonami.
– Żadna kobieta w infantylnych pantoflach nie zniosłaby więcej. - przypomniała sobie o zamszowych rękawiczkach na sedesie. – Wiesz, zaprosiłabym cię na herbatę, ale wysypałam arszenik na sztućce. – zaśmiał się, mimo pstrokatego szalika, który drapał nieznośnie.
– Mam nadzieję, że zostaniesz gwiazdą i jeszcze cię zobaczę - opuścił nisko zamordowaną głowę.
Ciągle rozczochrana zamknęła drzwi. Coś zawrzało niczym poranne włosy Weroniki, których zapach budził go obecnością kobiecego kształtu. Skończył dwadzieścia dwa lata i dopełnił się tydzień.

3

Papieros płonął coraz żwawiej, niemal do krwi. Późne słońce zachodziło już nad tym pięknym pogrzebem w telewizji. Wszyscy goście wyszli, oprócz Tedoriusza schylonego nieznacznie pod wiśnią. Alejki, za dnia szare i zakurzone, wieczorem uśmiechały się do wytwornych szczytów oraz kasztanów, jakby z muzeum. Rosa osiadała białym atramentem na czarnym papierze. Ciśnienie, trącane przez niższą temperaturę, malało zatykając jego uszy. Ale on lubił te późne chwile, głębokie godziny, kiedy odchodził pisząc wieczory. Zebrane wcześniej jagody wieszał na sznurze, zrywając jedną po każdym słowie. Godzinami mówił coś o Spinozie, podczas gdy Henryk siadał w cieniu drzew, wygodny, naumyślnie niczym fotel. Tymczasem Teodoriusz wciąż najlepiej uśmiechał się na wspomnienie jej słodkiego oddechu. Piątek, sobota, niedziela, między płynącą Loarą a jego ciałem, które dzwoniło radośnie o nogi łóżka, gdy próbował wyciągnąć się jakby w grobie. Smyczki targały Mozartem w tonacji C-dur. Lecz żadne papierki po cukierkach, ani jeden ptak, nic tamtego dnia nie uniosło się na wodzie. Ktoś modlił się przewrotnie, ktoś został do końca w swojej dziecinnie pustej głowie. Dwudzieste trzecie urodziny opadły mu na ramiona niczym długie, kasztanowe włosy Weroniki.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

„Poprzez rozwiązane synapsy stworzył bezideowy palimpsest dedykowany na dyktę „

... bez przesady..., ale to nie znaczy, że jestem na „nie”. Nie jestem też na „tak”, bo to przecież niemożliwe. Przyznać mogę, że tekst jest dla mnie wartościowy.

W warstwie stylistycznej – proza poetycka, której poetyckość rzadko kiedy jest wyświechtana (szczęście). Rzeczywistość, wcale nie rzeczywista. Realizm nie magiczny, a „upoetyczniony” - dni jak strofy, godziny jak wersy, poszukiwanie niezwykłości w zwykłości. I odnajdywanie jej w podłodze, chodniku, poręczy i kilku innych metaforach. Kreowanie bohatera z tu i teraz, ale zawsze gdzieś nad, gdzieś „spoza”. Schizofrenia rozmowy z odbiciem, rozkoszowanie się chwilami, gdy można to zrobić. A wszystko powiązane boską B., liryczną natchniuzą, fantazją szaloną, Jaskunią bez dna – kobietą.

Przebił mnie ten tekst w kilku momentach, nie zabijając. Zazgrzytało: udał, że było mu wszystko jedno, albo drugie, a także konduktorka, która opieprzyła. Zaczytywać się nie będę, ale przeczytałam, za co Panu dziękuję.

I kończę dziwnym zwyczajem tego forum jakim jest puentowanie pozdrowieniem, zatem serdecznie pozdrawiam.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...