Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Tatiana Morozko

Użytkownicy
  • Postów

    23
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Tatiana Morozko

  1. Piszę i zaczynam kolejny rok. Stukiem obsasów w korytarzu, gdy przychodziłaś w nocy. Stukiem maszyny do pisania, gdy jesień odchodziła za szybko, pozostawiając nas w cienkich pończochach. Sznury bielizny suszyły się jeszcze na balkonie, gdy my pochłonięte śmiechem... gdy my zagarnięte w kącie przez chwilę cienia i nieuwagi mówiłyśmy sobie „kocham”. Całowałaś mnie na wietrze i tylko dziwaczna chęć skończenia z tym wszystkim, bo obcasy i lodem pachnący świat. Zawiodłam się, bo ludzie umarli już. W tłumie samotna wyszukiwałam momentu, by odegrać zabawny skecz. Byle jaka klownada na rogu ulic lub w tramwaju. Śmieszna ta moja twarz i bazyliszek w bramie - stukałaś na maszynie dramat, stukałaś na stole kopytem w swój tylko wiadomy takt. I tylko to ciągłe uganianie się po mieście z rolką papierów, z teczką problemów, z fakturami za gaz. W teatrze aktorzy nie mogą się rozebrać do ćwiczeń, bo tak cholernie zimno. W teatrze zamarza mi na biurku wrząca kawa. Ganiam w tych kapciach – łapciach po pustych schodach i gonię samą siebie. I wciąż dopytuję się kasjerki, czy na premierę wszystkie sprzedane. Oto praca suflerki, oto praca cienia ust szeptających bez końca. Umiem na pamięć tysiąc osiemset dziewiędziesiąt dwa dramaty. Znam każdą deskę sceny, znam każdy dołeczek w policzku i rytm kroków każdego aktora. Już po tym jak aktor gubi rytm kroku wiadomo, że zaraz zapomni tekst. Już wtedy trzeba zacząć szeptać. Trzeba wyczuć moment, trzeba wydmuchać te słowa, żeby niesiony wiatrem aktor poleciał dalej. „Słowa, słowa, słowa” - mawiali. Na rowerze jeździ się zimą, gdy największy śnieg skrzypi pod stopami na mrozie. Ma się grube, wełniane majtki i kraciastą spódnicę. Ma się w torbie jakieś kanapki i ulubioną maskę, z którą się nie rozstaje. Ma się w rudej głowie tyle myśli o nas i fortepianowe kompozycje, które grałaś w moim pokoju, a ja się śmiałam. Wrocław o tej porze roku zasypia, jak niedźwiedź brunatny. Aktorzy mają blade twarze, które trzeba pudrować. Studenci PWST przychodzą do mnie na kanapki i wtedy jest mi dobrze, bo to dobre dusze. Siedzimy w mojej kanciapie, a ja im cytuję dramaty i prowadzę na codzienne ćwiczenia, a potem chowam się w ostatnim rzędzie. Widzę, jak ich zdrowe ciała prężą się z gracją na scenie, widzę, że połowa z nich nie wytrzyma do końca studiów. Widziałam wiele upadków, widziałam tragedie życiowe, łzy i rozpacz, gdy głowa nie wytrzymała zdobytej treści. Biegam w futrzanych butach odśnieżać schody teatru. Za godzinę osiemnasta i zaczną się schodzić interesanci. Za pare godzin staniesz moja droga znów na scenie i nie będę musiała ci podpowiedzieć. Nigdy nie musiałam. Zawsze kochałam. Zawsze skulona na swoim krześle zaciskałam sine pięści na scenariuszu. I oddychałam z tobą, gdy ty moja Różo, moja Lady Magbet, moja Feniksano, moja Weroniko, Ofelio wprowadzałaś znów spragnione dusze w nowy całkiem świat. A potem znikałaś i spadała kurtyna, milknęły twoje kroki i rozbrzmiewała burza oklasków. A potem znikałaś – tak jak tej nocy i tamtych wszystkich, stukały twoje obcasy w ciemnym przedpokoju. Oblizywałam tylko nie do końca nasycone wargi, tak jak ci wszyscy mężczyźni z pierwszych rzędów, gdy na scenie odgarniasz włosy z czoła. Dziś znów to zrobisz. Życie. Teatr. Życie. Teatr.
  2. Zawikłana na rogu i trochę spóźniona wreszcie samoprzylepnie się odkleiłam. Ponoć się udało, choć do diabła, niewczesne to wnioski. Dziękuję za oceny, na które nigdy nie odpowiadałam. To wiersze przyjmowały i walczyły o siebie. Powiedzmy, że nie polubiły pewnych słów. Powiedzmy, że niektóre wersy połamały się pod wpływem kilku komentarzy jak przeładowane półki. Dlatego lepiej książki trzymać w kartonach, jeśli ma się ich zbyt dużo. To również dotyczy myśli i uczuć. Nie sprzyja to bowiem atmosferze dobrego wiersza czy ziszczonych marzeń spod znaku śliskiej okładki tomiku. Wsadźmy to między kałamarze. One również wędrują do pudeł. Tymi słowy wracam do czytania. Niech mi będzie wybaczone to samozwańcze czy samoprzylepne (jak zwał, tak zwał) pisanie. Non posse non peccare - musimy grzeszyć, nie mamy na to wpływu. Tatiana M.
  3. Prezentuję siódme i ostatnie opowiadanie z cyklu "Boże skrawki". Pozdrawiam, Tatiana M.
  4. Zazwyczaj wieczorami nasz rynek ubierał się w specyficzną i ostrą zmysłowość. Zapadał w mgłę i w dymy z fajki, rozbrzmiewał stukiem obcasów, pachniał gorączką wielu rozbudzeń. W miejsce uśmiechniętych praczek, rozkrzyczanych pomarańczarek i zwinnych prasowaczek wkradała się noc. Codzienność znikała za szczelnie zamkniętymi okiennicami, za prostodusznymi, drewnianymi drzwiami, które chroniły spokojny sen w puszystej pierzynie. Po ulicach tymczasem pomykały cienie tych, dla których w dzień zabrakło miejsca. W takie wieczory wymykałam się z domu, gdy matka zadumana nad kartami próbowała zaczarować swój los, gotowała napary i rozmawiała z Bogiem. W takie wieczory przesiąknięta zapachem nagietka i szałwii zanurzałam się w noc, jak w twój czarny sweter. Na rogu czwartej i ósmej zawsze siedział Maurycy i palił fajkę. Pozdrawiał mnie poprzez uniesienie obu brwi bardzo wysoko, a potem kiwał głową i patrzył na majaczące w ciemnościach wraki starej huty. Patrzyliśmy oboje. - ... - Słyszałaś? - Nie... - Ja wciąż słyszę ryk tego potwora, mimo że on już dawno nie żyje – wypuścił kłąb dymu, który zawisł nad hutą i rozpłynął się po chwili. - Matka łączy się telepatycznie z dziadkiem. - Świeć Panie nad jego duszą. Dziadek chce spokoju. - Kiedy karty mówią co innego... - Dziadek pragnie ciszy. - Maurycy, zamieszkaj znów z matką – jego posępny wzrok utonął jeszcze bardziej w odmętach wraka huty. Milczeliśmy przez resztę nocy. Ilekroć wracałam do domu, matka zawsze przy świecach studiowała tajemnicze księgi. Kuchnia obrosła w pajęczynę i przestała dla nas istnieć. Z miesiąca na miesiąc kurczyła się coraz bardziej, aż wreszcie znikła na dobre. Nasz dom stał się ciemny i ponury, korytarze wydłużyły się tajemniczo, a na ścianach pojawiły się mosiężne pochodnie. Znów zapragnęłam uciec. - Mamo, wyjeżdżam. - ... - Mama mnie słyszy? - spojrzała na mnie jednym okiem pokrytym bielmem, a drugim wciąż śledziła tekst – Co mama robi? - Tylko żebyś mi tam dbała o siebie. - Znaczy gdzie? - Za groblą. - Niech mama, co też mama... - Ja wiem. Dziecko, ja wszystko wiem – zatrzymała wzrok na jakimś akapicie i zastygła w bezruchu. - Mamo... - ... - Mamo... - Dziecko moje kochane. Wyszłam w noc, bo nie mogłam sobie poradzić. Niebo jednolite i martwe zawisło nad kolumnami uśpionych familoków, a gdzieś daleko huczała kopalnia. Nie zdarzyło się nic tej nocy, choć tak bardzo chciałam, żebyś właśnie wtedy dał mi znak. Utonęłam w sobie, gdzieś poza czasem, poza jabłonką dziadka i poza sumieniem, które podpowiadało, by zabrać też matkę. Odeszłam samotnie przepełniona tylko sobą, bo nie wierzę, by poza mną istniało cokolwiek. Widok naszego miasta rozpłynął się po chwili jak koła dymu z fajki Maurycego. Wystarczyło tylko pomyśleć o wnętrzu, a zewnętrze się skończyło. Atomy tego świata rozsypały się jak szklane kulki podczas jednej z zabaw w bramie kamienicy, gdy byliśmy dziećmi. Wypracowane konwencje stały się śmiesznymi opowieściami ludzi, którzy sami nie wierzą w to, co mówią. Wszystkie papiery stały się bezwartościowe a razem z nimi tasiemce liczb i liter, według których żył każdy z nas. Nie starczyło już oddechu na wschód słońca. *** Wtedy też przestaliśmy się szukać, bo każdy znalazł swoje miejsce. „On nigdy nie istniał” - poroniłam Cię chyba wtedy - świat się na chwilę zatrzymał, by wybuchnąć orgazmem tych wszystkich małych uniesień, które chowałam do tamtej pory. Teraz tylko czasem pojawiasz się jeszcze. Stajesz niemy i czarny na schodach, patrzysz, jak urabiają mnie ze słonego ciasta zmierzchów. Nie żałujesz. Nie żałuję. Jesteś jak stary, hollywoodzki film, który oglądam codziennie w lustrze – anonimowa fabryka mechanicznych snów. Zostały nam tylko boże skrawki - wyblakłe, jak fotografie dziadka wspomnienia. Gorące oddechy i niepokoje zeszłych jesieni poupychane w tekturowych pudłach gdzieś na strychu. Koniec. 2008r.
  5. Koneserom "Bożych skrawków" :-) Tatiana M. Nadszedł październik i cała gama wspomnień gnanych wraz z burzą liści ze wschodu na zachód. Świat okazał się zbyt wielki, by przejść przez niego jedną i tą samą stopą. Zrezygnowałam. Zrezygnowana wróciłam na utarte podwórko, gdzie nic się nie zmieniło od mojej ucieczki. - Jak ci tam było? Opowiadaj, opowiadaj dziecko... - ponaglała matka wycierając sobie rąbkiem fartucha spłakane oczy. - Czy żeś zwiedziła Belweder – dopytywał się dziadek, człapiąc za mną krok w krok. Spojrzałam w niebo dobre, poczciwe, śląskie, nasze. Zawirowały mi przed oczami kominy, gołębie oraz wodniste oczy matki walczącej z zaćmą i poczułam, że się w tym wszystkim topię. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca tam, tutaj również nie potrafię. Jestem zbyt śląska dla Świata, zbyt światowa dla Śląska. Posadzili mnie na krześle w kuchni, dali kartoflankę, przestali pytać, tylko milcząco pokiwali głowami. Nasz Mistrz pisał w ten sposób o Afryce, ale czy równie dobrze, nie można by tak scharakteryzować całego Świata? Powiecie na naszym Świecie jest wojna, będziecie mieli rację, ale powiecie też: tutaj jest pokój, również się nie omylicie. Stwierdzicie: nasz Świat pełen biedy, ale przyznają wam rację także wtedy, gdy stwierdzicie, iż pławi się w luksusie. I ja przyznam rację, że jest bezpieczny i groźny zarazem, że często nieobliczalny w swej obliczalności. I nie ma takiego fałszu na Ziemi, z którego nie mogłaby wyniknąć prawda, bo wszystko jest tu względne. To właśnie miejsce, z którego wyszliśmy daje nam przyrządy do mierzenia świata, takim jakim on jest. A jaki jest? Dla jednych cisza będzie hałasem, a hałas ciszą. Wojna pokojem, a pokój wojną. Widzimy tylko to, z czego wyszliśmy. Nieważne gdzie pójdziemy, pryzmat miejsca, w którym nauczyliśmy się mówić, będzie zawsze oświetlał lub zaciemniał nam drogę. Samotne spacery nad rzekę dawały mi chwile spełnienia i prawdziwej, nieudawanej melancholii. Od dawna już nie płaczę za tym, co odeszło. Z czasem łzy się kończą, a pojawia się pogodzenie z losem, z którym ja się pogodziłam. Niektórzy ludzie boją się śmierci, bo wiąże się niebytem. Równie dobrze grozą mógłby ich napełnić ten sam niebyt przed narodzinami, ale tym sobie głowy nie zaprzątają. Ważne, że poletka przy Załęskiej Hałdzie nie ma kto odziedziczyć, bo ja się do interesów nie nadaję, a matka ślepnie z roku na rok. Dziadek ma zgryzotę. Nieraz słyszę, jak mruczy coś pod nosem i przeklina swoje życie. Dziadziu. Naprawdę chciałam z Tobą porozmawiać. Ksiądz od kilku dni biegał po rynku opanowany jakąś gorączką. Odniosłam wrażenie, że ciekawość jaką wzbudzał w przechodniach, sprawiała mu niekłamaną przyjemność. Nikomu jednak nie zdradził powodów swego zaaferowania. Nawet organista nie wiedział, o co chodzi. Śledziłam migającą w słońcu czarną sutannę, tą dziką gonitwę, lawirowanie między przechodniami, użeranie się z gorącem października i po godzinie stwierdziłam, że biega bez celu. Od czasu do czasu zatrzymywał się w jakimś martwym punkcie, brał oddech, wznosił ręce do nieba i biegł na opak. Trudno powiedzieć, co to miało znaczyć. Wszystko miało wyjaśnić się w niedzielę, ale w sobotę umarł mój dziadzio. - Drodzy parafianie. Żegnamy naszego brata Artura, niech odchodzi w łasce Pańskiej – zabuczał w kościele mikrofon, ale mnie tam nie było. Schowałam się w pożółkłych liściach ukochanej jabłonki dziadka. Przez kilka dni nikt nie potrafił mnie znaleźć. Matka myślała, że znów zagrzebałam się w jakiejś szafie i nie miała siły mnie szukać. Poczułam, że coś drgnęło na zakręcie, na którym stałam już od kilku lat. Poczułam, że teraz, a nie potem powinnam coś z tym zrobić.
  6. Znów Cię widziałam. Nagle wyłoniłeś się z trawy i pognałeś przed siebie. Nie umiałam Cię dogonić. Biegłeś w narkotykowym szale, w patosie chwili, w jakiejś zastygłej konwencji literackiej. Wydawałeś się tragiczny i opętany, unurzany bez reszty w tej zielonej niedorzeczności. Nie umiałam Cię dogonić, znikłeś w tłumie roztańczonych studentów. Gdy zagubisz się, ja odnajdę Cię, choćby sam diabeł użyczył Ci schronienia. Tej nocy niebo było niezdarnie pomazane ultramaryną, a szatan modlił się długo i żarliwie. Rozumiałam wszystkie języki świata i znów zapomniałam, gdzie jestem. Minęło wiele godzin, zanim zrozumiałam, że jednak udało Ci się uciec. Obudziłam się w nocnym tramwaju linii 6 na skutek gwałtownego hamowania. Zeptaszeni do reszty studenci świergotali panicznie na ulicy. Co się stało? Co się dzieje? Zabity? Nie żyje! Ratunku! Pies! Co? Kogo? Psa? Tramwaj! Nie rozumiałam w ogóle tego potoku nonsensów, aż wreszcie do mnie dotarło: tramwaj przejechał psa! Co więcej był to pudel, na domiar złego – czarny. Już wiedziałam, gdzie Cię szukać. I rozpoznam Cię, ja rozpoznam Cię, choćbyś przybrał postać stuletniego karła. Absurd nocnego pościgu pchał mnie w labirynt ślepych uliczek. Na rogu czwartej i ósmej leżałeś w kartonie obezwładniony tułaczką bezdomnego. Nie miałeś siły uciekać dalej. Położyłam się koło Ciebie i udawałam, że jest jak kiedyś. Opowiedziałeś mi bajkę o swoich tekturkowych wspomnieniach i jarzębinie w szafie pokrytej pięcioletnim kurzem. Wcale nie było, jak kiedyś... Gdy odkochasz się, ja zakocham Cię na powrót, na powrót i na przekór. Okazało się, że oszalałam, więc nikt z żywych nie szczędził mi tej brutalnej prawdy. Rozpoczęła się wtedy medykalizacja dnia codziennego i zachłanne spojrzenia Kapuśniakowej z pięterka. Długie procesje lekarzy ciągnęły przez osiedle do naszego mieszkania, ale ja nie dałam się ukrzyżować. Wkładano mi nogi do miednicy, robiono nacierki na plecy i opukiwano kolana, ale to szaleństwo chyba tkwiło we mnie gdzieś głębiej. Ty go wcale nie kochasz – charczał każdy z dwudziestu papierosów matki. Ja tymczasem stałam pod drzwiami i wstydziłam się lekarza. Gdy zabijesz mnie, zmartwychwstanę po trzech dniach. Albo w przyszłym wcieleniu Cię urodzę. Wyruszyłam w podróż dookoła świata. Za brudną szybą dziwnego, niebieskiego mechanizmu przesuwał się jednolity, biało - czerwony krajobraz. Od czasu do czasu pojawiałeś się na poboczu w formie różnych znaków interpunkcyjnych. Już wtedy wiedziałam, gdzie Cię znajdę. Znam Twój każdy najmniejszy ruch. *** W opowiadaniu wykorzystano fragmenty utworu Kasi Nosowskiej pt. "Czego tu się bać".
  7. Po prostu im dalej, tym większa samotność samego tylko współistnienia z rozłożystymi łopianami nad rzeką. Im głębiej, tym większy ból i zwątpienie, że lotnie i marcowo nigdy nie było. Zaciągnęłam się papierosem. Szósta na wieży kościelnej. Nie zaprowadzili mnie w końcu do doktora, bo podobno szybciej wyzdrowiałam. Szybciej, szybciej. Coraz szybciej teraz trzeba się leczyć, ledwo zachorujesz, już nakładają ci buty. Zatem wyzdrowiałam, a dziadek poszedł się pomodlić pod jabłonkę. Rzeczywiście, ostatnio nie śpię już w szafie. Widywali mnie tylko nad rzeką, gdy paliłam papierosy. - Dlaczego nie pójdziesz do pracy? - Jeszcze nie. - To kiedy? - Pojutrze. - No dobrze – wytarła ceratę na mokro, potem przyklejają się do niej łokcie i śmierdzi plastikiem. A po jutrze nie poszłam, bo spotkałam księdza. Sutanna ogarnęła rynek, zalała przypadkowych przechodniów i pogrążyła w sobie całą środę. Nie mieliśmy szans na przetrwanie w gromnicowym dymie, w modlitwie bez końca, w lęku krzyżowym przepełnionym kornikami. - Może się wyspowiadasz? - Idę do pracy. - Pójdziesz jutro. - Jutro nie mam, dopiero pojutrze. - Zgrzeszyłaś? - nic mu do tego. Z resztą co on tam wie. Nie poszłam do pracy w środę. Weekendy rozwlekają się nieprzyzwoicie, uwalają się gdziekolwiek, leżą potem byle jak, byle na czym, parszywie. Weekendy śmierdzą rosołem i kaszlą godzinami z namaszczeniem. Łażą bez sensu, jak dziadek. W niedzielę rano znowu wyciągali mnie z szafy, bo podobno wstydu narobię, jak przyjedzie kuzynka z Włocławka. Mama nie wie za jakie grzechy Bóg ją tak pokarał. Ja też tego nie wiem, choć długo o tym myślałam w łopianach. Przyjechali mercedesem, zanim Kapuśnikowy z pięterka wrócił z szynku. Psy siedziały cicho, więc nikt nie wiedział, że już są. Stanęłam w cieniu klatki schodowej i oglądałam, jak się patyczkują. Mieli na sobie sporo bladego mięsa, sztywne kożuchy, złotą biżuterię i wysmarowane włosy. Chciałam iść nad rzekę, ale przecięli mi drogę. Ugrzęźli na dobre w błocie odwilży. Taplali się do woli w biedocie naszego podwórka, robiąc głupie miny. Kapuśnikowy przerwał tę gmeraninę, wpadł na podwórze z codziennym „Szczęść boże”, rozdarł pączkujące oczekiwanie - w kuchniach zakołowały garnki, a w budach psy. Gmeranina mercedesowa skupiła się w sobie, podciągnęła kożuchy i napuszyła się strasznie. I poszły mosty zwodzone wzajemnych: „Co zacz?”, „Spod stolicy”, „Ja? Kery?”, „To znaczy, że w odwiedziny?” , „Co chopie godosz?”, aż wyskoczyła matka w samych pantoflach i przerwała te niezdarne hieroglify - nie poszłam nad rzekę. Uwalili się na tapczanie i ku uciesze matki żarli wszystko, co stawiała na stole. „Nawet zeszłoroczne bombonsy” - chichotał pod nosem dziadek. Ich mięso było białe i plamiaste jak u salamandry, mówili głośno i bez sesnu - przeczuwali, że sąsiedzi z pięterka podsłuchują. - No i co tam, no i co tam? Mówcie że co – ponaglała matka obierając kapcie z psich kłaków. - A no... - odpowiadali przeżuwając, połykając, oblizując. Rodzina spod stolicy chrapała głośno, bo pewnie trawiła przez całą noc. Nie obudziło ich nawet poranne kichanie dziadka. Matka krzątała się w kuchni, wygłaszała okołomercedesowe monologi do garnków, kroiła cebulę, smażyła kotlety. - Idę do pracy. - Idź dziecko, idź. Mercedes stał w marcowej odwilży. Wystarczyło tylko przekręcić kluczyk – wyruszyłam do Ciebie w poniedziałek o siódmej rano.
  8. Dalej będę utrzymywać, że pańska stylistyka to ekspresyjny potok słów, strumień bez pojęcia, definicji, kierunku, problemu. Nie potrąca żadnej struny, potrąca wszystkie naraz. To opowiadanie jest dysonansem, zgrzytem, krzykiem. Czy krzykiem pokolenia? Jeżeli ten tekst jest próbą rozprawienia się z tezami pokolenia X, pokolenia porno, brutalistów, jeżli chcesz się do niej ustosunkować, to całkowicie nieporadnie. Podstawowy trop, który mnie naprowadza na te drogi, to bezpardonowe mówienie o rzeczywistości takiej, jaka jest. Chcesz wstrząsnąć odbiorcą, wstrząsasz, ale naprawdę nie znam zamiarów. Znowu pytam, po co? Szok odbiorcy to jedno, ale drugie to wnioski, które on musi wyciągnąć. Pytam o przekaz. Współcześnie nie ma takiej ohydy, której nie dałoby się opisać (literatura) i nie ma takiej granicy, której nie dałoby się przekroczyć (teatr), co udowodniłeś. Ze wstrząsu musi jednak wyjść wniosek, myśl, idea. Nie wierzę w bezideowość. Braku przekazu nie uważam za przekaz. Możesz się z tym nie zgodzić. Ja chcę jednak w coś uwierzyć w przeczytanym tekście. Chcę się czegoś złapać. Chcę zostać złapana. Nawet gdyby to była tylko iluzja. Wciąż nie mogę się pokusić o interpretację, choć lepszy to tekst od poprzedniego, przynajmniej poddany korekcie stylistycznej i wolny od powtórzeń.
  9. Fakt niskiej oceny z mojej strony (nota bene popartej argumentami) zrzuca Pan nie tyle na braki u siebie, a brak kompetencji, kogoś kto miał dobre zamiary.
  10. "Do dusz. Po kościele udałem się do domu wziąć znicze, bowiem na cmentarz miałem pojechać sam. Jak kawaler, który odwiedza groby swojej rodziny. Mama nie mogła ze mną jechać. Miała bowiem złamany palec. No i znów święta spędzam sam. A to przecież już było. Było wiele razy. Zawsze jest tak samo. A wszystkich świętych to moje ulubione święta. Wsiadłem do autobusu i próbowałem patrzeć przez szybę, ale szyba była zaparowana, krajobraz był zamazany i w pewnym stopniu także załamany. Są bowiem połamane znicze, jest połamana przestrzeń." To tylko fragment, ale cały tekst przyprawia o lekki zawrót głowy. Wygląda tak, jakby pan siadł do kartki papieru, zanim postanowił Pan, o czym chce pisać. Nie będę już wypominać powtórzeń (w powyższym fragmencie jedynie trzy razy użyte 'bowiem'...), bo to kwestia drugorzędna. Nie zapytam, po co nam tu Kantor, myślałam i nie doszukałam się ewentualnej aluzji... O czym Pan chciał napisać? Proszę to przemyśleć i napisać jeszcze raz. Nie zdziwię się, jak do tego nie dojdzie. Może powyższa rada to zbytnia zuchwałość z mojej strony. Widzę jednak potencjał, potrafi Pan budować klimat. W pewnym momencie łączy Pan nawet trzy płaszczyzny czasowe: przeszłość - wspomnienia o babci, teraźniejszość - scena przy grobie, przyszłość - wizje o burdelu, nieświadome puszczanie wodzy fantazji, impresjonistyczny strumień jaźni, obsesje. Płynne przejścia z mikro do makrokosmosu, podejrzewam tylko, że nieświadomie poczynione. Ogarnąć chaos tekstu zadaniem sobie dwóch pytań: kim jestem? i o czym chcę pisać? A potem pisać, pisać, pisać. Życzę powodzenia i proszę wybaczyć, że nie krytyka a instruktarz z mojej strony, ale narazie Pański tekst nie nadaje się do krytyki, nawet tej konstruktywnej...
  11. Interpretacja godna uwagi, głównie z racji końcowych wniosków ciekawa. Na ile jednak postać kieruje się czystym pragmatyzmem "czystego", jak pan nazwał, bycia, a na ile jest to jego ułomność, nieudolność wyjścia poza czystointuicyjne działanie. Kolejna wątpliwość, czy nieszablonowe zachowanie jest ułomne? Czy Dodo to synonim ułomności? Czy ojciec, dotykając nóg szwaczek odczuwa wyłącznie fizjologiczne podniecenie? - nawiązując do Schultza. Może to powrót do zarania, początku, dziecinnego zadziwienia, zachłyśnięcia się sednem uczucia bez odnóg, jak pisał twórca "Japońskich kwiatów". Jak widać pragnienie powrotu jest wielkie, często niemożliwe, a jeżeli nawet, wiąże się z separacją i nie "wolnością do", a "wolnością od".
  12. Miasto nad ranem staje się nieme i zimne światłem przydrożnych latarń. W miejscu, gdzie zwykle wszystko dzieje się jednocześnie, jeszcze nic się nie stało. Pustka lubi ten czas, eksponuje swą nagość uliczną, do woli rozciąga się nad sinym niebem. W pustce betonowej, tak oczywistej, że niezauważalnej lubię spacerować. Lubię się tam zgubić. Lubię błądzić składami pytajników, zaglądać na dawno nieodwiedzane półki miejskie. I szukam w tym wszystkim mojego miejsca, bo często zapominam, gdzie jestem. Tu, gdzie już nic nie czai się za rogiem, gdzie obiekty znikają w swej powszedniości, gdzie chodnik i żebrak to jedna brukowana materia, gdzie wszystko poznane, a płyt kanałowych sześć nim dojdę do pasów, zapominam, kim jestem. Czasem nad ranem budzę się ogarnięta gorączką przypomnień. Wyrywasz mnie z objęć fotela, ciągniesz za sobą w dziwnym obłąkaniu zakochanego bez pamięci. Chcesz mi coś pokazać. Wędrujesz przez kręte przedpokoje, otwierasz przede mną okna pokryte szronem, wpuszczasz do środka chłód poranny i stada gołębi. I wszystko jest nieważne w takich chwilach, tylko Twoja twarz ogarnięta szaleństwem niespodzianki. Biegniemy więc razem po schodach, przez balkon i znowu do drzwi, a stamtąd prosto do sedna. Miasto. Wystarczy krok od domu, a już je czuję. Jest wszędzie. Z bramy na ulicę, potem przystanek, sześć stacji, chodnik do bramy? Nie? To może z bramy na chodnik, w lewo do rynku, kościół, park i w prawo? W takim układzie przystanek na rynek, autobus, fabryka? Nie! To gdzie chcesz mnie zabrać? Po co mnie ciągniesz? Stoję w bramie jak czarny pytajnik, nie chcę się ruszyć. Dokąd ta droga? I boli mnie głowa. Nie dokąd, a przez co. Bez celu przez miasto chłodne, sztywne, zasklepione, poranne. Kocham Twoje szalone spojrzenie spod bramy, gdy wychodzimy razem w nieznane...
  13. „Poprzez rozwiązane synapsy stworzył bezideowy palimpsest dedykowany na dyktę „ ... bez przesady..., ale to nie znaczy, że jestem na „nie”. Nie jestem też na „tak”, bo to przecież niemożliwe. Przyznać mogę, że tekst jest dla mnie wartościowy. W warstwie stylistycznej – proza poetycka, której poetyckość rzadko kiedy jest wyświechtana (szczęście). Rzeczywistość, wcale nie rzeczywista. Realizm nie magiczny, a „upoetyczniony” - dni jak strofy, godziny jak wersy, poszukiwanie niezwykłości w zwykłości. I odnajdywanie jej w podłodze, chodniku, poręczy i kilku innych metaforach. Kreowanie bohatera z tu i teraz, ale zawsze gdzieś nad, gdzieś „spoza”. Schizofrenia rozmowy z odbiciem, rozkoszowanie się chwilami, gdy można to zrobić. A wszystko powiązane boską B., liryczną natchniuzą, fantazją szaloną, Jaskunią bez dna – kobietą. Przebił mnie ten tekst w kilku momentach, nie zabijając. Zazgrzytało: udał, że było mu wszystko jedno, albo drugie, a także konduktorka, która opieprzyła. Zaczytywać się nie będę, ale przeczytałam, za co Panu dziękuję. I kończę dziwnym zwyczajem tego forum jakim jest puentowanie pozdrowieniem, zatem serdecznie pozdrawiam.
  14. Część kolejna cyklu "Boże skrawki".
  15. Czasem nagle pojawiasz się między wierszami, tak jak ostatnio, podczas którejś martwej godziny, gdy minuty przewalały się z drewnianym klekotem. Stałeś tam mimo wszystko. Mimo całego wykładu tych anemicznych twarzy studenckich, mimo rozpostartych skrzydeł profesorskich, mimo monotonnej gawędy o duchach, sierotach, nosach i marcu 68. Stałeś tam mimo wszystko dla mnie. Sala zielonkawa, trupia, przykryta kurzem bezsensownych słów zaczęła pustoszeć. Korowód zaliczeniowy głodnych ciał studenckich kurczył się w raz za machnięciem skrzydła profesorskiego. Wychodzili stamtąd również zieleni, zdezorientowani, zeptaszeni może trochę, a co najważniejsze ściskający na mostku swoją trójkę, czwórkę, piątkę w koronie. Wychodzili stamtąd niemi, brunatni, zamknięci w swoich niedopowiedzianych światach, powstrzymujący łzy dwójkowe, cisnące się do gardeł zwierzęce okrzyki przegranych. Ja tymczasem czekałam na swoją kolej. Staliśmy tam jeszcze pare dni. Śledziłam wersy wytrwale, obserwowałam Twoje wyczyny akrobatyczne między literami, a inni kłębili się wokół. W powietrzu zaczął unosić się niepokój, profesor natapirzył się w katedrze, kłapał haczykowatym dziobem, ranił zuchwałe palce studenckie, które chciały więcej. Bałam się o nas, o ten wykrzyknik i przemilczenie. Czy zrozumie, czy pojmie w skrzydło, czy przyjmie interpratację? Spokojnie czy szybko? Być sobą czy zagrać? Słyszałam jak śpiewasz, jak rytm mi podajesz. Czułam jak za rękę prowadzisz ze strofy w strofę po moście zwodzonym...JUŻ! Już idę do niego, bo tak się nazywam i taki mam numer, bo on takie ma tytuły i dwa rozwarte skrzydła. Wiersz nieregularny, czy biały... na pewno? Rytm taki, a taki, wykrzyknik. Paralelnie powracasz, więc i to mówię spokojnie, powtarzasz się regularnie to na rytm wpływa. Dziób nie drga, więc moje kolano się trzęsie, coś jeszcze, coś jeszcze, bo jesteś jeszcze. Kto jest? Cisza, bo nie wiem, co odpowiedzieć, a trzeba, bo każde jego pióro mnie nagli. Muza jest, bo przecież nie osioł. Rozumie na szczęście i pyta o świat przedstawiony. Świat widzę dokładnie, tyle razy wracam tam w swoich snach. Szara przestrzeń z czarną mogiłą nieba, postacie wyjęte, włożone, trwające, zatrzymane. Jest płonąca żyrafa i ludzie pod niebem. Rekonstrukcja pogodzenia snów z mięsem. Mięso, mięso, mięso. Profesor zrywa się z gniazda, chce lecieć na łowy, bo przecież też jest mięsem. Wtem wszyscy poczynają prawić o fizjologii, naturalizmie, pocie i ustępie. I nagle indeks staje się ciałem. Nie ma w tym już Ciebie, naszego wiersza rozklekotanego w drobny mak, nie ma też mnie. Wyszłam, ściskając mostek rozpalony bolesnym niezrozumieniem. Korytarz ciągnął się kilometr. W trawiastych rowach po bokach drogi płakali i śmiali się zeptaszeni studenci. Bałam się tych pisków, krzyków, chrobotań i gdakań, które unosiły się nad sufitem. Powietrze było ciężkie od nadchodzącej majowej burzy, a korytarz nie chciał się skończyć. Zaczęłam biec, czując, że zaraz się uduszę w tym ciasnym labiryncie niedorzecznych lamentów. Drzwi wyjściowe pojawiły się dopiero nad ranem, gdy zwątpiłam, że kiedykolwiek je zobaczę.
  16. Nie lękam się. "Boże skrawki" wyjdą cyklicznie - taka ich natura. Błądzenie w tych tekstach jest najbardziej wskazane, ale wybaczę chronologiczną metodę lektury, narzuconą przez Forum. Tatiana M. Gil słuchawkowy Jedyny mój. Zasuszona garść wspomnień, wyblakłe wątki halkowych dni i maki lipcowe nie uchronią mnie przed patosem tej chwili. Patos czy patos_ik, z patosem znienawidzonym, a przecież tak kochanym przyszłam tu żyć. Ambiwalencja zaułków, gdzie już nikogo nie dziwią nasze mdłe spojrzenia. Przyszłam tu właśnie żyć. Im bardziej, tym mniej. W zaułku, na rogu czwartej i ósmej halkowej rozkoszy o Tobie. Tu żyję. Nie żałuję już wcale świata wyjętego, zastąpionego tym makowym prototypem, konfesjonałem bez końca, gdzie szepczę i szepczę, jak bardzo Cię kocham. Tamten świat nie istnieje. Odleciał jak wrona tego marcowego poranka, gdy papieros zgasł w moich palcach, a kawa trzy razy zmieniła stan skupienia. Dwakroć czas się dłużył wtedy, po trzykroć zamierałam, ale nie potrafiłam umrzeć z Tobą. Nie żałuję więc i tego. Na cóż mam żałować, gdy i tak płonne dni nadchodzą z zachodem, a raz wypowiedziane słowa odżywają mocą setek każdej nocy. Do woli tu kocham i jestem kochana w iluzorycznym szale, w miękkiej strukturze obłąkania gawędzę z szafami. I jest mi dobrze. Jest mi tak dobrze, że aż źle, bo pamięć o Tobie jest tą pajęczyną w szafie, która pogrąża mnie w sobie. Wieczory są więc miękkie w swej bolesnej rozkoszy, jak Ty tej nocy i tamtych wszystkich, gdy muskałeś mnie wargami, a moja łydka drgała, krzycząc o jeszcze. Maki były wtedy lipcowe i głowa beztroska, pełna skarabeuszy pędzących bezdrożami zielonych neuronów. Jak Ty, tak szafa dziś otwiera przede mną ramiona. Obejmuje moje białe ciało sztywne w swym nieposłuszeństwie, zagarnia do siebie, wchłaniając jego zapach nie do końca wybudzonych snów o końskich grzywach. Śnię przeróżnie, ale i bez snów dosięgam naszych halkowych dni. Wystarczy wrona lub inny pojazd, bym odleciała do nieba. Ilekroć zamykam oczy, spadają kasztany, budzi się jesień, życie drga we mnie. I wtedy wiem, że jestem w domu, że szafa, regał i dwa fotele. Nigdzie nie wychodzę. Od dawna. Nie czekam na jutro, nie patrzę w przeszłość, nie ma mnie teraz – głosi zachrypnięty głos, chyba nie mój. Jestem znacznie dalej, niż porządek telefoniczny. Słuchawka nietknięta od kilku dni zmieniła się w gila i dziobie komunikacyjnym iluzoryzmem, zabija rzeczywistość, swobodnie przemieszcza się po pokoju. Lubię ptaki. Niech i ten gil słuchawkowy zamieszka ze mną, niech zatrzepocze skrzydłami, gdy ktoś będzie chciał tu wejść. Tymczasem zamknę oczy.
  17. II Nad polami suną wielkie, grafitowe chmury gnane przez porywisty wiatr. Matka Ziemia jest sucha i pełna jakiejś wewnętrznej gorączki. Jej wymęczona, starcza pierś faluje nierówno, a z głębi konającego ciała dochodzą mrukliwe rzężenia. „Czy słychać, czy słyszysz, jak szepcze, do ucha, umiera ziemia – starucha, więc chyżo uciekać i szukać wiatru, z nasionami precz płynąć w dal, czy słyszysz?” – szumią drzewa, przeczuwając bliski koniec. Przerażające szepty rozciągają się nad polami i jeziorami, tylko czasem ucinane przez pędzący na oślep wiatr. Nawet najstarsze drzewa pamiętające jeszcze narodziny Leśnych Zwierząt, wyciągają teraz w panice gałęzie ku górze, by pędzący wiatr zabrał je od konającego świata. Jednak grzybnia trzyma wytrwale wszystkie drzewa za nogi i nie pozwalała im uciec. Grzybnia kiedyś tak przepełniona wszelką obfitością, stała się bezpłodna – jej czas przeminął. Ze wszystkich stron, otoczyły ją bowiem kominy, w których ludzie palili ludzi i pewnego ranka coś pękło w jej pulsującym, napęczniałym ciele. Od tamtej pory wyciekły z niej wszystkie soki życiowe. Została sama i niepotrzebna jak odepchnięta kobieta. Zdradzona i wyjałowiona siostra Matki Ziemi, skrzywdzona przez los. Nadszedł więc czas Leśnych Zwierząt. Czas Leśnych Zwierząt nadchodzi miejskim, zimowym rankiem pachnącym sztucznym światłem. Płaskie, betonowe przestrzenie błyszczą się w świetle latarni. Z każdej strony na horyzoncie rozpościera się drut kolczasty, do którego wszyscy przywykli. To tak, jak do zabijania, które może być czasem rozrywką w nudne zimowe wieczory, a czasem obowiązkiem. Na terenie każdego miasta mieszczą się dwie komory gazowe, cztery krematoria po dwadzieścia pieców w każdym, fabryka mydła i zakład odzieżowy, w którym z włosów ludzkich robi się miliony takich samych ubrań – spodnie i luźną bluzę dla mężczyzn oraz sukienkę sięgającą kolan dla kobiet. Wszyscy są tak samo ubrani i nikt nie ma potrzeby wyróżniania się. Prawo nie istnieje, jedynym obowiązkiem każdego człowieka jest dać się zabić, gdy przyjdzie czas. Nieoficjalnie każdego obowiązuje również spokój i pogoda ducha za życia, dlatego przez megafony codziennie płynie beztroski śpiew Mariki Rokk. Ich mochte so gerne, Ich weiss nur nich, was, mein Herz mochte dies, mein Verstand mochte das... Mimo wszystko po szarych ścianach domów spływa Smutek, a nad pustymi ulicami unosi się Bezsilność. Kiedy zostają włączone monitory, kontrolujące życie mieszkańców, Smutek wpływa do kanału, a Bezsilność miesza się z powietrzem pełnym prochów ludzkich. Gdy reflektory gasną, obie materie wychodzą z ukrycia. Choć jedna wynika z drugiej, nie znajdują w sobie spełnienia. Nie potrafią rozmawiać i nie potrafią się dotykać. Tam, gdzie Smutek nigdy nie dopłynął, doleciała Bezsilność. Daleko za drutem kolczastym rozpościera się pustynia ludzkich prochów, po której hula chory psychicznie wiatr, tworząc z mieszaniny ludzkich ciał ogromne prototypy człowieka wyrastające w postaci wydm ponad horyzontem. Każdej nocy szalony artysta rozpoczyna nowe dzieło, a wokół rozlegają się dzikie i groźne wrzaski bezczeszczonych ciał. Bezsilność spogląda w ciemne, nieobecne niebo, na którym raz na zawsze zgasły wszystkie znaki i gwiazdy. Bóg zawiedziony swoim stworzeniem, opuścił świat z goryczą na ustach i gdzieś teraz próbuje ułożyć sobie życie na nowo. Pustynia wydaje się nie mieć końca. Bezsilność przemierza każdego dnia setki kilometrów i cały czas nic nie ma sensu, wszystko nie tak… Aż wreszcie zobaczyła inny ląd, widniejący na tle szarego bezkresu jako zielony znak zapytania. Była tam zmarniała, zamknięta w sobie grzybnia i chore psychicznie drzewa powtarzające wciąż: „Czy słyszysz?, czy słyszysz?, czy słyszysz?, czy słyszysz?”, ale Bezsilność nie słyszała. Widziała tylko jak nierówno pulsuje tu ziemia, jak zamiera z każdą chwilą i nic nie mogła zrobić. Jeszcze tej samej nocy na jej oczach stanęło serce Matki Ziemi. Matka umarła spokojnie i niezauważalnie jak polny kwiat. Pod skorupą betonu i rażących neonów nikt tego nawet nie poczuł. Nie wydarzyło się nic w tą noc, gdy umarł Świat. Po prostu znów wstał miejski, zimowy ranek pachnący sztucznym światłem.
  18. I Czas grzybni nadchodzi w nocy, kiedy wszystko zastyga w bezruchu. Dookoła słychać tylko miarowe tętnienie serca lasu, a w falującym, ciężkim powietrzu unosi się intensywny zapach mchu. Wilgotna kora i ogromne połacie zielonych kobierców są ciepłe i pełne jakiegoś mdłego uczucia. Ale one nie bronią się przed nim, chłoną go całą powierzchnią. Potem w ich drobnych, zielonych ciałkach zachodzą skomplikowane reakcje, by jeszcze tej samej nocy wydać na świat setki małych Leśnych Zwierząt. Mchy nienawidzą swoich potomków, prężą się ze wszystkich sił, aby wyrzucić te demoniczne siły z wymęczonych ciał. Stoję niedaleko, schowana za drzewem, niewidoczna dla samej siebie. Obserwuję ten cud narodzin jako świadek przypadkowy. Widzę, jak mchy wiją się z bólu, połykając setki gorzkich łez bezsilności, słucham bezgłośnego ich krzyku, który jest tak prawdziwy, że mógłby być muzyką, ale staje się katuszą. Dźwięki te obdzierają z drastyczną dokładnością każdy element wnętrza mojego ucha. Tak mnie boli życie w tej chwili. Jednak niespodziewanie krzyk ustaje. Z przerażeniem stwierdzam, że nie ma rzeczy nie do zniesienia. Nagle z tysięcy parujących łon pramatek wychodzą dziwne, zgarbione twory. Każdy z nich zasłania dłońmi blade twarze i w obłąkańczym biegu zatapia się w ciemność lasu. Zamieram z przerażenia, obserwując te nagie prototypy człowieka, które instynktownie pędzą w stronę nieznanych im ziem. Wszystko w lesie się zmienia, a jedynie mech zawsze jest ten sam. Jego zielone oczy opowiadają historie życia, a myśli są skarbnicą snów olch i klonów, marzących nad nim każdej nocy. A drzewa śnią przeróżnie, jednak najczęściej o Leśnych Zwierzętach. Już dawno ich tu nie widziałam. Mech delikatnie się uśmiecha, tak jakby o czymś wiedział. Klony i olchy napełniają złowieszczymi szeptami cały las. Aż wreszcie zobaczyłam na niebie znak powrotu Leśnych Zwierząt. Drzewa szeptały: „To nie tylko dla ciebie zostawił ten znak”, a ja leżałam wtulona w zwilgotniałe cisze i czekałam na spełnienie. Nadeszli w nocy. Ubrani, rozprawiający o zwierzynie łownej, pachnący prochem i suszoną kiełbasą. Ich twarze ospowate i poorane bliznami były tak ludzkie. Leśne Zwierzęta ruszyły w świat, zdobyły kulturę człowieka i stały się nim. Za parę dni zapewne wyjdą z lasu i osiedlą się w pobliskiej wsi. Spłodzą dzieci, które wymyślą najstraszliwszy wynalazek ludzkości. Olchy i klony osiwieją wówczas z rozpaczy, a w ich miejsce ludzkość wystawi sobie tysiące olbrzymich pieców. Mech dostosuje się do środowiska, łapczywie chłonąc dymy z potwornych kominów, aż pewnego dnia z jego łona wyjdą potomkowie tych, których wywiał komin. Dziś obserwuję ze zgrozą obłąkańczy uśmiech mchu i jego oczy krzyczące- dosyć. I tylko klony szeptają złowieszczo, że koniec nie nadejdzie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...