Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Wściekły poranek


Krzych Kowalski

Rekomendowane odpowiedzi

Wybiegłem z mieszkania wściekły. E, zaraz tam z pianą na ustach! Zwyczajnie, wściekły na… Tak, tego dnia wszystko było nie tak. Zaczęło się od rana. Jeszcze samo przebudzanie niczego złego nie zapowiadało. Jak każdego ranka, wielokrotnie uciszałem i przestawiałem budzącą komórkę. Komórka. Gdy słyszę to słowo, zawsze wracam do lat dzieciństwa, gdy w rodzinnym mieście, w komórce wuj mój (no tak i jeszcze mojego rodzeństwa i kilku innych kuzynów) trzymał rowery, węgiel i parę innych potrzebnych drobiazgów. I już widziałem nad sobą kawałek budynku w dłoni mega-cyklopa, a z wnętrza sypał się węgiel i spadały rowery. Od zgniecenia uratowało mnie wspomnienie dziadka, wjeżdżającego zimową porą na długich saniach, które ciągnęła spocona klacz. Zajechali pod tą komórkę, by po chwili wyładować ziemniaki, przykryte słomą… Proszę – tak wiele przeżyłem w momencie trzymania telefonu komórkowego.
Ok, wstałem. Do pacierza wszystko układało się bezboleśnie. Ale w łazience… Ba! Każdy by zębów kremem do golenia nie umył. Płukałem przez dobrych kilka minut. Zastanawiając się jak mogło do tego dojść, sięgałem lewą dłonią po pędzel, prawą po tubkę i krążąc myślami po sposobach na mycie zębów, machałem pędzlem po twarzy. Masz, a to co znowu?... Krem się nie rozciera, piana nie pęcznieje. Za suchy? No to pod wodę i na twarz. Nie pomaga. Dziwne. Kątem oka na tubkę. Jasne! Pastą do zębów zarostu nie skoszę. Jakoś przebrnąłem przez zmory w łazience.
Pora na śniadanie. A, postanowiłem porwać się na ambitniejsze zadanie – ugotuję kaszę manną. Postanowiłem i już. Mleko z lodówki i na palnik. Ależ, aż tak źle nie było… Nie wylałem mleka na palnik. Nieco cierpliwości. Rondel był odpowiedni. Już mleko było bliskie wyskoczenia z niego. No, z rondelka. Chwyciłem szklany słoik i zawartość spokojnie wsypywałem do gotującego się mleka. Podziwiałem swoją sprawność: lewą ręką wsypywałem, prawą mieszałem. Tak miałem kombinować, aż to, co w rondelku zacznie gęstnieć. Nie gęstniało. Tknięty przedłużającą się operacją, przestałem mieszać i przyjrzałem się … Wsypywałem bułkę tartą, a gdzie kasza manna ??!! Zdumienie. Odstawiłem podstępny słoik. No i gdzie kasza? Chwilę mojej nieuwagi wykorzystało mleko – płynnie z bulgotem i syczeniem wydostało się na płytę. Instynktownie wyłączyłem gaz. Rondelek za rączkę i do zlewu. Prask! Moim oczom ukazał się gejzerowy pejzaż – na płycie kuchenki. Zapaskudzona podkładka na palniku. Trzeba umyć. Gołą dłonią chwyciłem… Czemu!!?? Do dziś nie wiem! Jak szybko chwyciłem, tak błyskawicznie puściłem. Ciężar zbyt wielki? Tak! Mimo lania zimną wodą i łapania się za ucho – odcisk podkładki pozostał na palcach.
Cóż, poprzestałem na kromce chleba z masłem, dziurawym serem żółtym i dżemem. Wystałem to w miejscowym super sklepie, gdzieś obok parku, okaleczonego wichurą. Pamiętam jak stałem w długiej kolejce do kasy. Wówczas była sobota i nie spieszyłem się. Stałem spokojny, zasłuchany w kojący głos Dido. Czasami była ze mną, gdy samotnie jechałem na kolejne spotkania. Ale tamtego dnia byłem wśród dźwigających i pchających pełne kosze. Przesuwali się powoli w zamyśleniu… Nagle! Jest! Nowa kasjerka! Spokój prysł – zagotowało się! Biegnij! No, rusz się! Jest nowa! I z ogniem w oczach ruszyli do nowej. I już w pośpiechu wykładali swoją górę jedzenia. A ja patrzyłem na metalowy, biały regał, stojący spokojnie obok pilnie liczącej pani kasjerki. Cóż, regał – taki sam, jak w każdym super sklepie. Tu na bocznych półkach – gumowy wybór do żucia, sąsiadował z gumową ochroną przed poczęciem, pod którą mamiły kolorami „orbitki” do ssania. Nad całością górowały baterie zasilające…
A ja swoją kanapkę popiłem świeżo parzoną herbatą. Wyciszyłem się nieco po porannych klęskach. Chociaż, leżące przede mną spadające notowania giełdowe kwasiły humor. Jak tak, to zdecydowałem ten kwaśny humor doprawić i sięgnąłem po ogórek konserwowy. Był ostatnim na dnie litrowego słoika. Spodziewając się dalszego ciągu niepowodzeń – widziałem jak moja dłoń więźnie w słoiku i jedynie drastyczny ruch młotkiem ją uwalnia… A tu – niespodzianka – nic z tego. Dłoń z ogórkiem wyjąłem sprawnie. Niestety, wyjmując ją… szarpnąłem mocniej w górę, nagłe szarpnięcie chlusnęło zaprawą ogórkową na dłoń, trzymającą słoik i … wyślizgnął się. Usłyszałem trzask rozbijanego szkła o kamienną posadzkę, a na stopach poczułem nieprzyjemną wilgoć ogórkowego płynu. Dalej szło prosto – sprzątanie. Jasne – pozbierać grubsze odłamki szkła. Resztę zmieść i podłogę wytrzeć do sucha. Do roboty. Co dostrzegłem – pozbierałem. Resztę, tak byłem przekonany, zmiotłem i wytarłem. Ale… jeżeli córka przyjdzie do kuchni boso? Stanie na zdradziecko czającym się odłamku twardego szkła? Rana cięta stopy gotowa i pełno czerwonych śladów stóp w mieszkaniu, płaczu i temu tam podobnych oznak nieszczęścia. Nie! Nie mogłem do tego dopuścić… Już byłem na kolanach. Gołą dłonią sprawdzałem czystość podłogi. Do czasu! Jak rażony prądem – poderwałem dłoń od podłogi… Gdyby była dłuższa walnęłaby o sufit… Cięcie – jak dziadkową brzytwą – ostre i przenikliwe.
Ależ, cięcia dziadkową brzytwą nie doznałem… Jednak niczym błysk błyskawicy, na jedyne mgnienie ujrzałem dziadka, stojącego obok drzwi do pokoju. Lewą ręką napinał szeroki pas, zawieszony sprzączką gdzieś w górze. Prawą dłonią, ruchem wahadła, przesuwał brzytwę po pasie w górę i w dół. Ostrzył. Efekt ostrzenia czasami można było zobaczyć na jego twarzy, gdy po goleniu przyklejał sobie mały kawałek gazety. Tamował krew.
A ja papierka sobie do dłoni nie przyklejałem. Pognałem do łazienki. Dopadłem buteleczkę spirytusu. Chyba jej połowę wylałem na zranioną dłoń. Nie było łatwo – wąska szyjka miała mały otwór. Wykonywałem szybkie ruchy. Jak przy trzepaniu dywanu. Musiałem się przy tym nieco napracować.
Łatwiej było pewnemu jegomościowi przy kiosku z gazetami w Ustce. Widziałem to wiele lat wcześniej. Jegomość ów nabył w kiosku buteleczkę wody brzozowej, szybkim, ale precyzyjnym ruchem uderzył buteleczką o krawędź kiosku – odtrącił szyjkę buteleczki i już mógł swobodnie pić. Nie męczył się tak, jak jego kumpel obok, koziołkujący, czyli przytakujący co rusz z dłonią przy ustach. W dłoni była mała buteleczka spirytusu kosmetycznego.
Spojrzałem na dłoń. Nic strasznego. W podstawówce było znacznie gorzej. Pamiętam jak w ramach lekcji zajęć praktyczno-technicznych przenosiliśmy – bez rękawic – długie, szerokie taśmy stalowe. W pewnym momencie taśma przesunęła się w mojej dłoni… Zamknąłem tylko pięść i pobiegłem do pielęgniarki. Tam już sprawnie – jodyna, jazda do chirurga, szwy i żal ucznia – była to lewa ręka. Nici ze zwolnienia.
Tak było, a potem, po tym kuchennym szkle – drobiazg. Zakleiłem plastrem. Wróciłem do kuchni. Ślad krwi znaczył miejsce kawałka szkła. Sprzątnąłem. Teraz córka mogła boso chodzić po posadzce w kuchni.
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku rodzicielskiego i pęczniejący dumą, bo przecież uratowałem córkę od niechybnego cierpienia – wyszedłem z kuchni, kierując się do dużego pokoju. Pomyślałem, iż dobrze byłoby wypełnić płuca świeżym tchnieniem poranka. Najlepiej zrobić to na balkonie. Skierowałem się w stronę drzwi balkonowych. Bez specjalnej potrzeby spojrzałem nad drzwi balkonowe. Tam w dniu poprzednim zamontowałem roletę. Pewnie jedną dumę chciałem spotęgować kolejną dumą. Ktoś jednak nie chciał bym tego dnia napęczniał niczym balon i z balkonu nie uleciał w czysty błękit – dostrzegłem pewną nierówność w zatrzasku rolety.
- No nie, nie może być niedoróbek – przemknęło mi przez myśl.
Postanowienie zamieniam w czyn. Jedno krzesło, drugie krzesło – frontem do siebie. Na nie taboret. Konstrukcja była gotowa. Zauważyłem, że jest nieco chwiejna, ale przecież tylko poprawię zaczep i będzie po kłopocie. Krzątając się przy krzesłowo-taboretowej układance, przypominałem sobie filmiki internetowe, słane mi przez znajomych. Ich bohaterowie też składali najprzeróżniejsze konstrukcje, by wspiąć się na dach… O, mam kuzyna, który przy zrzucaniu śniegu z dachu swojego domku jednorodzinnego tak się zabezpieczył, że razem z zabezpieczeniem zjechał po dachówkach na gałęzie jabłoni, łamiąc je (a każdego roku takie smaczne jabłka zrywałem prosto z tarasu) oraz nogę, przedramię i wybijając sobie bark. Cóż, przestroga, przestrogą, a człowiek i tak robi swoje… Wszedłem na tą swoją konstrukcję. Jeszcze wspiąłem się na palcach, by sięgnąć zatrzasku po lewej stronie i… Krzesła się zachybotały, taboret stracił podparcie, a ja rację stania na czymkolwiek. Roletę puściłem. Leciałem bezwładnie w dół. Sprawnie. Nie na wyprostowaną rękę. Chociaż ta sprawność nie była potrzebna. Siłę upadku łagodziło najpierw oparcie krzesła, zdzierając mi dotkliwie naskórek na ręce i nodze oraz telewizor, na który bezwładnie, pozbawiony oparcia ładowałem się z impetem. A ten, dociśnięty moim ciałem, przechylił się i też runął ze swojego stolika na długowłosy dywan. Jak szybko leciałem, tak szybko się pozbierałem i błyskawicznie zlustrowałem: roleta na miejscu, firanki nie zerwane, krzesła powywracane, telewizor na dywanie… Jeszcze tego brakowało, by trzeba było z nim do warsztatu. Ustawiłem go na stoliku. Pilot w dłoń i przycisk - włącz. Nic. Baterie na miejscu. Jeszcze raz. Nic. No, nie – coś musiało w nim pęknąć, ale… Nie takim ostatni. Zerknąłem na kontakt za telewizorem – pusty. Włożyłem wtyczkę i… uf… działał.
Niepowszechny hałas zwabił do pokoju małżonkę, a ta zamiast zatroszczyć się o mnie spokojnie zapytała:
- Czemu nie wziąłeś drabinki?
- ??? – ciekawe pytanie. Drabinka lekka, stabilna, składana stała… na balkonie tuż za drzwiami, ale pod ręką były krzesła.
- Chłopie, nie demoluj nam mieszkania. Idź lepiej po samochód. Potrzebuję warzyw z targu. – spokojnie zaproponowała małżonka, widząc, że jestem na chodzie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...