Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wybiegłem z mieszkania wściekły. E, zaraz tam z pianą na ustach! Zwyczajnie, wściekły na… Tak, tego dnia wszystko było nie tak. Zaczęło się od rana. Jeszcze samo przebudzanie niczego złego nie zapowiadało. Jak każdego ranka, wielokrotnie uciszałem i przestawiałem budzącą komórkę. Komórka. Gdy słyszę to słowo, zawsze wracam do lat dzieciństwa, gdy w rodzinnym mieście, w komórce wuj mój (no tak i jeszcze mojego rodzeństwa i kilku innych kuzynów) trzymał rowery, węgiel i parę innych potrzebnych drobiazgów. I już widziałem nad sobą kawałek budynku w dłoni mega-cyklopa, a z wnętrza sypał się węgiel i spadały rowery. Od zgniecenia uratowało mnie wspomnienie dziadka, wjeżdżającego zimową porą na długich saniach, które ciągnęła spocona klacz. Zajechali pod tą komórkę, by po chwili wyładować ziemniaki, przykryte słomą… Proszę – tak wiele przeżyłem w momencie trzymania telefonu komórkowego.
Ok, wstałem. Do pacierza wszystko układało się bezboleśnie. Ale w łazience… Ba! Każdy by zębów kremem do golenia nie umył. Płukałem przez dobrych kilka minut. Zastanawiając się jak mogło do tego dojść, sięgałem lewą dłonią po pędzel, prawą po tubkę i krążąc myślami po sposobach na mycie zębów, machałem pędzlem po twarzy. Masz, a to co znowu?... Krem się nie rozciera, piana nie pęcznieje. Za suchy? No to pod wodę i na twarz. Nie pomaga. Dziwne. Kątem oka na tubkę. Jasne! Pastą do zębów zarostu nie skoszę. Jakoś przebrnąłem przez zmory w łazience.
Pora na śniadanie. A, postanowiłem porwać się na ambitniejsze zadanie – ugotuję kaszę manną. Postanowiłem i już. Mleko z lodówki i na palnik. Ależ, aż tak źle nie było… Nie wylałem mleka na palnik. Nieco cierpliwości. Rondel był odpowiedni. Już mleko było bliskie wyskoczenia z niego. No, z rondelka. Chwyciłem szklany słoik i zawartość spokojnie wsypywałem do gotującego się mleka. Podziwiałem swoją sprawność: lewą ręką wsypywałem, prawą mieszałem. Tak miałem kombinować, aż to, co w rondelku zacznie gęstnieć. Nie gęstniało. Tknięty przedłużającą się operacją, przestałem mieszać i przyjrzałem się … Wsypywałem bułkę tartą, a gdzie kasza manna ??!! Zdumienie. Odstawiłem podstępny słoik. No i gdzie kasza? Chwilę mojej nieuwagi wykorzystało mleko – płynnie z bulgotem i syczeniem wydostało się na płytę. Instynktownie wyłączyłem gaz. Rondelek za rączkę i do zlewu. Prask! Moim oczom ukazał się gejzerowy pejzaż – na płycie kuchenki. Zapaskudzona podkładka na palniku. Trzeba umyć. Gołą dłonią chwyciłem… Czemu!!?? Do dziś nie wiem! Jak szybko chwyciłem, tak błyskawicznie puściłem. Ciężar zbyt wielki? Tak! Mimo lania zimną wodą i łapania się za ucho – odcisk podkładki pozostał na palcach.
Cóż, poprzestałem na kromce chleba z masłem, dziurawym serem żółtym i dżemem. Wystałem to w miejscowym super sklepie, gdzieś obok parku, okaleczonego wichurą. Pamiętam jak stałem w długiej kolejce do kasy. Wówczas była sobota i nie spieszyłem się. Stałem spokojny, zasłuchany w kojący głos Dido. Czasami była ze mną, gdy samotnie jechałem na kolejne spotkania. Ale tamtego dnia byłem wśród dźwigających i pchających pełne kosze. Przesuwali się powoli w zamyśleniu… Nagle! Jest! Nowa kasjerka! Spokój prysł – zagotowało się! Biegnij! No, rusz się! Jest nowa! I z ogniem w oczach ruszyli do nowej. I już w pośpiechu wykładali swoją górę jedzenia. A ja patrzyłem na metalowy, biały regał, stojący spokojnie obok pilnie liczącej pani kasjerki. Cóż, regał – taki sam, jak w każdym super sklepie. Tu na bocznych półkach – gumowy wybór do żucia, sąsiadował z gumową ochroną przed poczęciem, pod którą mamiły kolorami „orbitki” do ssania. Nad całością górowały baterie zasilające…
A ja swoją kanapkę popiłem świeżo parzoną herbatą. Wyciszyłem się nieco po porannych klęskach. Chociaż, leżące przede mną spadające notowania giełdowe kwasiły humor. Jak tak, to zdecydowałem ten kwaśny humor doprawić i sięgnąłem po ogórek konserwowy. Był ostatnim na dnie litrowego słoika. Spodziewając się dalszego ciągu niepowodzeń – widziałem jak moja dłoń więźnie w słoiku i jedynie drastyczny ruch młotkiem ją uwalnia… A tu – niespodzianka – nic z tego. Dłoń z ogórkiem wyjąłem sprawnie. Niestety, wyjmując ją… szarpnąłem mocniej w górę, nagłe szarpnięcie chlusnęło zaprawą ogórkową na dłoń, trzymającą słoik i … wyślizgnął się. Usłyszałem trzask rozbijanego szkła o kamienną posadzkę, a na stopach poczułem nieprzyjemną wilgoć ogórkowego płynu. Dalej szło prosto – sprzątanie. Jasne – pozbierać grubsze odłamki szkła. Resztę zmieść i podłogę wytrzeć do sucha. Do roboty. Co dostrzegłem – pozbierałem. Resztę, tak byłem przekonany, zmiotłem i wytarłem. Ale… jeżeli córka przyjdzie do kuchni boso? Stanie na zdradziecko czającym się odłamku twardego szkła? Rana cięta stopy gotowa i pełno czerwonych śladów stóp w mieszkaniu, płaczu i temu tam podobnych oznak nieszczęścia. Nie! Nie mogłem do tego dopuścić… Już byłem na kolanach. Gołą dłonią sprawdzałem czystość podłogi. Do czasu! Jak rażony prądem – poderwałem dłoń od podłogi… Gdyby była dłuższa walnęłaby o sufit… Cięcie – jak dziadkową brzytwą – ostre i przenikliwe.
Ależ, cięcia dziadkową brzytwą nie doznałem… Jednak niczym błysk błyskawicy, na jedyne mgnienie ujrzałem dziadka, stojącego obok drzwi do pokoju. Lewą ręką napinał szeroki pas, zawieszony sprzączką gdzieś w górze. Prawą dłonią, ruchem wahadła, przesuwał brzytwę po pasie w górę i w dół. Ostrzył. Efekt ostrzenia czasami można było zobaczyć na jego twarzy, gdy po goleniu przyklejał sobie mały kawałek gazety. Tamował krew.
A ja papierka sobie do dłoni nie przyklejałem. Pognałem do łazienki. Dopadłem buteleczkę spirytusu. Chyba jej połowę wylałem na zranioną dłoń. Nie było łatwo – wąska szyjka miała mały otwór. Wykonywałem szybkie ruchy. Jak przy trzepaniu dywanu. Musiałem się przy tym nieco napracować.
Łatwiej było pewnemu jegomościowi przy kiosku z gazetami w Ustce. Widziałem to wiele lat wcześniej. Jegomość ów nabył w kiosku buteleczkę wody brzozowej, szybkim, ale precyzyjnym ruchem uderzył buteleczką o krawędź kiosku – odtrącił szyjkę buteleczki i już mógł swobodnie pić. Nie męczył się tak, jak jego kumpel obok, koziołkujący, czyli przytakujący co rusz z dłonią przy ustach. W dłoni była mała buteleczka spirytusu kosmetycznego.
Spojrzałem na dłoń. Nic strasznego. W podstawówce było znacznie gorzej. Pamiętam jak w ramach lekcji zajęć praktyczno-technicznych przenosiliśmy – bez rękawic – długie, szerokie taśmy stalowe. W pewnym momencie taśma przesunęła się w mojej dłoni… Zamknąłem tylko pięść i pobiegłem do pielęgniarki. Tam już sprawnie – jodyna, jazda do chirurga, szwy i żal ucznia – była to lewa ręka. Nici ze zwolnienia.
Tak było, a potem, po tym kuchennym szkle – drobiazg. Zakleiłem plastrem. Wróciłem do kuchni. Ślad krwi znaczył miejsce kawałka szkła. Sprzątnąłem. Teraz córka mogła boso chodzić po posadzce w kuchni.
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku rodzicielskiego i pęczniejący dumą, bo przecież uratowałem córkę od niechybnego cierpienia – wyszedłem z kuchni, kierując się do dużego pokoju. Pomyślałem, iż dobrze byłoby wypełnić płuca świeżym tchnieniem poranka. Najlepiej zrobić to na balkonie. Skierowałem się w stronę drzwi balkonowych. Bez specjalnej potrzeby spojrzałem nad drzwi balkonowe. Tam w dniu poprzednim zamontowałem roletę. Pewnie jedną dumę chciałem spotęgować kolejną dumą. Ktoś jednak nie chciał bym tego dnia napęczniał niczym balon i z balkonu nie uleciał w czysty błękit – dostrzegłem pewną nierówność w zatrzasku rolety.
- No nie, nie może być niedoróbek – przemknęło mi przez myśl.
Postanowienie zamieniam w czyn. Jedno krzesło, drugie krzesło – frontem do siebie. Na nie taboret. Konstrukcja była gotowa. Zauważyłem, że jest nieco chwiejna, ale przecież tylko poprawię zaczep i będzie po kłopocie. Krzątając się przy krzesłowo-taboretowej układance, przypominałem sobie filmiki internetowe, słane mi przez znajomych. Ich bohaterowie też składali najprzeróżniejsze konstrukcje, by wspiąć się na dach… O, mam kuzyna, który przy zrzucaniu śniegu z dachu swojego domku jednorodzinnego tak się zabezpieczył, że razem z zabezpieczeniem zjechał po dachówkach na gałęzie jabłoni, łamiąc je (a każdego roku takie smaczne jabłka zrywałem prosto z tarasu) oraz nogę, przedramię i wybijając sobie bark. Cóż, przestroga, przestrogą, a człowiek i tak robi swoje… Wszedłem na tą swoją konstrukcję. Jeszcze wspiąłem się na palcach, by sięgnąć zatrzasku po lewej stronie i… Krzesła się zachybotały, taboret stracił podparcie, a ja rację stania na czymkolwiek. Roletę puściłem. Leciałem bezwładnie w dół. Sprawnie. Nie na wyprostowaną rękę. Chociaż ta sprawność nie była potrzebna. Siłę upadku łagodziło najpierw oparcie krzesła, zdzierając mi dotkliwie naskórek na ręce i nodze oraz telewizor, na który bezwładnie, pozbawiony oparcia ładowałem się z impetem. A ten, dociśnięty moim ciałem, przechylił się i też runął ze swojego stolika na długowłosy dywan. Jak szybko leciałem, tak szybko się pozbierałem i błyskawicznie zlustrowałem: roleta na miejscu, firanki nie zerwane, krzesła powywracane, telewizor na dywanie… Jeszcze tego brakowało, by trzeba było z nim do warsztatu. Ustawiłem go na stoliku. Pilot w dłoń i przycisk - włącz. Nic. Baterie na miejscu. Jeszcze raz. Nic. No, nie – coś musiało w nim pęknąć, ale… Nie takim ostatni. Zerknąłem na kontakt za telewizorem – pusty. Włożyłem wtyczkę i… uf… działał.
Niepowszechny hałas zwabił do pokoju małżonkę, a ta zamiast zatroszczyć się o mnie spokojnie zapytała:
- Czemu nie wziąłeś drabinki?
- ??? – ciekawe pytanie. Drabinka lekka, stabilna, składana stała… na balkonie tuż za drzwiami, ale pod ręką były krzesła.
- Chłopie, nie demoluj nam mieszkania. Idź lepiej po samochód. Potrzebuję warzyw z targu. – spokojnie zaproponowała małżonka, widząc, że jestem na chodzie.

  • 2 miesiące temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...