Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Krzych Kowalski

Użytkownicy
  • Postów

    44
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Krzych Kowalski

  1. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Kto go nie dostrzeże, Tego policja zabierze Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Temu koniczynkę śle w darze, A tamtemu kłaniać się karze. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Dzidziuś zerka na nietoperze, Bo tatuś jeździ na rowerze Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Jednemu dali loda w prezencie, Drugiemu dziura w buta brezencie. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Stryjek piwo pije w bufecie, Ciotka lustro bije w afekcie. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Cztery, pięć, sześć... O osiemnastej – zamknięte.
  2. Płomień świecy dawał żółty promień światła I otaczał mnie kręgiem w ciemności nocy, Gdy ukradkiem zszywałem nowe spodnie, Rozdarte na sękatym kiju do dziadkowej fasoli, Ćwicząc skok o tyczce w sadzie za stodołą. Szewc miał grube okulary na szerokim nosie, Zszywając mozolnie moje nowe, odświętne buty, Co miały lata mi służyć na szkolnych ścieżkach, A na szkolnym asfalcie nie wytrzymały kopnięcia W blaszankę po mielonce, bo brakło na skórzaną… Mówili, że zasłużone lanie wcale nie boli. Bolał każdy raz od szerokiego pasa, Dany za szybę wybitą w oknie sąsiada. Nikt z kumpli nie liczył na podwórkowy rekord, A tego dnia rzuciłem palantówką – jak daleko? Nie było owacji kibiców na trybunach, Tylko głosy matek wołających na kolację, Ale, czy mieliśmy przerwać wytrwały bieg, Choć w mroku zamazywały się kontury domów? Nikt z nas nie chciał zejść z chodnikowej trasy. Radował mnie upał letniego popołudnia. Dawał nadzieję, że kolejnego dnia wakacji Ubiorę nowe ubranie, schnące na sznurku – Dowód zwycięstwa w skoku przez rzeczkę: Dotarłem sam do jej najszerszego strumienia.
  3. cóż jesteś typowym przypadkiem niespełnionego grafomana. Albo - skoroś tak dobry, a opiniujący Cię nie docenia - opublikuj swoją płodną twórczość i nie zapychaj tego portalu
  4. Chciałem życie objąć rękami drobnymi, Ale brakło palców u obu rąk mych, Chciałem sięgnąć Wieczności ułamek, Lecz w sekundzie nikł blask oczu tego, Co przede mną leżał na ciemnym asfalcie, Choć całą wolą swoją żona moja pochylona, Tchnienie życia wiosny dać pragnęła, By jeszcze powrócił do żony, dzieci, By jeszcze uśmiechnął się szczerze, Ale ona i kobieta jeszcze inna o życie Walczyły tego, co wszak obcym się zda, A jednak – bliskim jest przez życia znak. Był wśród miliardów nas – nie spotkanych, Ale w ten jeden mgnienia świata czas – Podjęły walkę o zatrzymanie go pośród nas. I nikt nie pytał, czy się go zna od wielu dni, Ale targały śmierci cień, by jeszcze zbladł I czy tak było, czy pozostał tu? Ambulans odwiózł odpowiedzi….
  5. JESTEM NA DRZEWIE Lepperowiec Zmieniłem „pokój”. Znaczy się drzewo. Racja, powinienem napisać – „mieszkanie”. Wszak przeniosłem się z czereśni na wiśnię. Może dlatego, że łatwiej się ukryć – więcej liści, ale też i ogromna ilość „zakamarków”… Znaczy gałęzi, gałązek, bo to wiśnia duża, działkowa. Wszedłem i też wygodnie się usadowiłem, a tu szmer rozchylanych gałęzi, szum uciekających szpaków. Ci nie przede mną – znają. Przed kimś innym. O, czyjeś ręce rozchyliły liście i … zobaczyłem nieogoloną twarz. - Witam – w odruchu przyjaźni, to ja się odezwałem. - Witam – usłyszałem głos też przyjazny. Widać te nadrzewne typy tak mają. Obaj spragnieni byliśmy rozmowy. Bez gier wstępnych potoczyła się nam dyskusja – jakbyśmy się znali od zawsze. Z jej przebiegu wyłaniał się prospołeczny charakter mojego rozmówcy. Stracił pracę, ale by mieć prawo do chleba ( w myśl porzekadła: „nie pracujesz, nie jedz”) – szuka sposobów zarobkowania. Dlatego zrywa wiśnie i sprzedaje je na targu. Siedzi na stołeczku przy bramie wjazdowej i handluje. Pewnego dnia zaczepił go jakiś elegant i wypytywał o ceny, a czemu tak drogie, a czy jest zarejestrowany, a jeszcze kilka innych pytań. Mój rozmówca się zirytował i pokazał zgłoszenie działalności gospodarczej. Elegant wyraził zdziwienie, że nie płaci rolniczego ubezpieczenia społecznego. Na to, ten ode mnie, że nie, że chociaż nie ma 42 hektarów, tak jak Lepper, że tylko ma to co zerwie, to płaci prawie 800 złoty miesięcznie na ZUS, czyli 15 razy więcej od niego! Elegancik zamilkł i odszedł do furgonetki z napisem „dostawa owoców”… Sumienie prezydenta Wiśnie tego roku smakują mi wyjątkowo. Może dlatego – jem je przecież na drzewie, mając za kompanów gromadę rozgadanych szpaków. Nawet się nie zdziwiłem. Przyjąłem za coś naturalnego, zwyczajnego – jak odruch przy myciu zębów. Cóż, rozumiem ich rozmowy. Chociaż przez chwilę zastanawiałem się, czemu akurat wybrały sobie te wiadomości, a nie plotki towarzyskie. Pewnie fruwają po rabatkach balkonowych i przechwytywały Polaków rozmowy. Jedne o prezydencie Francji, wyjeżdżającym na europejskim forum z moralnością wobec polskiego Prezydenta. A te ptaszyska ozdabiały tą wiadomość swoim śpiewnym komentarzem, a raczej powtarzanymi wkoło pytaniami typu: - A jaką moralność reprezentuje prezydent Francji? - Jakim prawem ośmielił się na takie wystąpienie? - Zapomniał rankiem spojrzeć do lustra i zobaczyć swoją moralność? Ale, ale – znalazł się jakiś mędrzec wśród szpaków, bo wychylił się oryginalnie: - Fakt tego prezydenta wywołał solidarność Polaków! W takich sytuacjach stanowią jedno! No proszę, nawet skrzekliwe ptaki to zauważyły. Mógłbym zejść z drzewa i wrócić do moich rodaków. Nadleciały inne szpaczyska z nowymi wieściami: - Przedstawiciele Izb Parlamentu USA opiniują w świecie. Rząd Polski musi oddać zagrabione mienie... Ale tym od razu odpowiedział ten ichniejszy mędrzec, co po szpaczemu krzyczał z sąsiedniej gałęzi: - Kto komu zagrabił mienie? Dokonał tego rząd suwerennej Polski? A jeżeli nie, to dzięki komu Polska otrzymała takie, a nie inne władze? Zacząłem się nerwowo rozglądać. Ileż ma lat ten ptak. A może to coś w rodzaju pamięci pokoleń? Tak, to musi to być, bo skąd w ptasiej główce pojawiły się kolejne pytania?: - Czy aby i prezydent USA do tego się nie przyczynił? Ma rację. Ależ mądry ten szpak. - A może to wszyscy ci, co przyczynili się do powojennego podziału Europy powinni zapłacić te rekompensaty?... Na taki obrót sprawy mało się nie udławiłem pestką. Odkaszlnąłem. Ten jakby mnie usłyszał i pewnie wziął to za oznakę sprzeciwu, albo pohamowania, bo dodał: - Może nie należy tego dochodzić, ale przy takich okazjach ich uświadamiać - uczyć prawdziwej historii i zadać pytania o mienie zagrabione Polsce - wróciło do Polski? Czy Amerykanie uwolnili Polaków w groteskowy sposób sądzonych? Czy Amerykanie ułatwiają Polakom wjazd do swojego kraju? A chcą mieć tarczę rakietową - czyim kosztem? Zdumienie mnie już ogarnęło tak wielkie, że zacząłem się zastanawiać, czy nie przepędzić te rozgadane ptaki. Wiśni na drzewie starczy dla wszystkich, więc niech zajmą się nimi, a ten obok – najgorszy. Ciągnął swoje trele nieustannie: - Globalnie chcą chronić świat przed terroryzmem. Niech dogadają się z Rosjanami i wspólnie z nimi budują tarczę. Więcej z tego dobra wyniknie, niż pakowanie Polski w niełaski z sąsiadami. Zacząłem się zastanawiać, czy czasami nie chodzi mu o przestrzeń powietrzną. Obawia się rywalizacji z amerykańskimi rakietami… Dziecinada Na sąsiedniej gałęzi pisklęta zaczęły hałasować. Co raz zza krawędzi gniazda pokazywał się kawałek rozdziawionego dzioba. Skrzeczały za swoimi ptasimi rodzicami. Albo się same nudziły, albo ciągle były głodne. Ani ja ptasią niańką, ani też ich krewnym, ale przykro mi było wysłuchiwać ich żali. Myśl – pytanie gdzieś tam mi zaświtała… Ależ – pamiętam. Moje córki też były niemowlakami, ale myśl była, choć przewrotna – czy ludzkie maluchy też tak są nieporadne? A co mi szkodzi – postanowiłem, że zejdę i przejdę się ścieżkami parków, uliczkami miasta, zerknę na dzieciaków gromadki. Może będzie to ciekawe doświadczenie. Ledwo wszedłem do pobliskiego parku…, a już zostałem zdruzgotany. Chciałem zobaczyć bezsensownie szwędające się maleństwa, dłubiące kijem w krecich dziurach, albo ciągnące babcie na huśtawkę, albo do brudnego piasku, zapomnianej piaskownicy. Niestety – jakaś grupa studentów porozkładała płachty papieru na trawie między drzewami, dzieciakom rozdali farby i… maleństwa z rumieńcami na policzkach – malowały, kleiły – przygotowywały scenografię do przedstawienia. Potem zaczęły ćwiczyć, gadać, śpiewać. Uśmiechnąłem się. Patrzyłem i świętowałem duszą całą. Zauważyłem też, że nie tylko mnie to chwyciło – gapiów się nieco zebrało i już szepty do mnie docierały: „ogłaszali się?”, „będą tu codziennie?”, „jutro przyprowadzę moje wnuki”. Niestety przykrą odpowiedź usłyszeli po przedstawieniu. Ba, było i przedstawienie. Oczywiście – z wielkimi kukłami, muzyką, narratorem. No i co teraz miałem zrobić? Tak się wokół, wśród przypadkowej publiczności, sympatycznie porobiło – miałem wrócić na drzewo? Odwróciłem się od tego sielankowego widoku. Zrobiłem kilka kroków i … miękko poczułem pod sandałem. Nie musiałem patrzeć. Wiedziałem – psi „prezent”. Kilka kroków i następy, kolejny i kolejny. Poirytowany wypatrzyłem panią, spacerującą ze sznaucerem. Szedłem za nimi i czekałem, czekałem i się doczekałem. Piesek się zatrzymał, wygiął, naprężył, wypuścił cuchnący „prezent”. Pani popatrzyła i ruszyła dalej. Szybko podszedłem do niej z pytaniem, czy to nie czasami jej zguba, czy nie powinna to sprzątnąć. Tego, co z ust ładnej, elegancko ubranej pani usłyszałem nie sposób powtórzyć. Podsumowałem tylko – bilans wyszedł na zero – wracam na drzewo . Tam tamy Tego dnia z wielką wdzięcznością myślałem o gościnności drzewa. Liście osłaniały przed rażącym promieniami słonecznymi, a i też dawały lekki powiew świeżości, drżąc subtelnie od delikatnych podmuchów wiatru. Siedząc wygodnie na grubej gałęzi, oparty o solidny pień, wpatrywałem się w odległe okna kolorowych budynków… Wygodnie, bezpiecznie jest na drzewie, ale kontakt wypadało by mieć przynajmniej ze znajomymi. Tak, ale – przypomniałem sobie – telefon komórkowy oddałem do reklamacji. Zszedłem z drzewa i poszedłem do tak zwanego punktu, a tam… położyłem na biurku ich kartkę z nabryzgolonym zgłoszeniem, pytając o jego realizację. W odpowiedzi usłyszałem, że zgłoszenie się realizuje, a ustawowe 14 dni miną za dwa dni, a o telefonie zastępczym zapomnieli mnie powiadomić, bo się nie przypominałem. Na to grzecznie się zapytałem, czy to ja jestem ich, czy oni moim klientem? Zabrakło odpowiedzi. Ale za to usłyszałem, że jeżeli za dwa dni się przypomnę, to mnie poinformują o losach mojego telefonu komórkowego. Ponownie zapytałem – kto tu komu powinien się przypominać? W odpowiedzi m ł o d a pani wyjęła zeszyt z kartkami kratkowanymi i zapragnęła zapisać w nim moje dane. Błyskawicznie widok ten przeniósł mnie w lata siedemdziesiąte, do sklepu nabiałowego (taki punkt handlowy, gdzie można było kupić mleko i przetwory mleczne), gdzie sprzedawczyni (wówczas – ekspedientka), ubrana w biały fartuch i stosownym czepku we włosach – zapisywała ilość mleka (dwa, a może trzy litry) zamawianego przez klienta na dzień następny… Otrząsnąłem się ze wspomnień, pytając szczupłej brunetki, czy nie sprawniej byłoby, gdyby zapisać moje dane w komputerze, a odpowiednie oprogramowanie przypomniałoby. Szczekanie psa mojego brata jest przyjemniejsze dla ucha od warknięcia – „Ale ja wolę tak!” Na taką woła wolę, moja wola była bezsilna. Wyszedłem. W takim stanie nie mogłem wrócić na drzewo – poszedłem do innego punktu obsługi użytkowników aparatów telefonicznych. Nie po to, by coś załatwić, ale dla chęci popatrzenia na panie, co też pamiętają ekspedientkę, ale one – uśmiechnięte, sprawnie palcami po klawiaturze wpisywały dane, wydzwaniały, przepraszały. Podbudowany zwycięstwem mojej generacji – wróciłem na drzewo… Obco… Widząc przechodzącą znajomą, zeskoczyłem tuż przed nią. Szarmancko się uśmiechnąłem i ukłoniłem w pas. Osoba ta godna była szacunku. Żona, matka i zawsze chętna służyć pomocą, radom. Zaskoczona nagłym zamieszaniem wokół jej osoby, gwałtownie się zatrzymała, dłoń przyciskając w okolicach serca. Po chwili, co by tu nie pisząc, stresującej, zorientowała się, iż nie jestem złoczyńcą, ale tym, co przed miesiącami jeszcze współpracował. Uspokojona i już uśmiechnięta rozgadała się o naszych wspólnych wspomnieniach, zasypała pytaniami i niespodzianie opowiedziała, że obcokrajowcy, którzy mnie zatrudniali i zwolnili – uczynili to drugie, bo uparcie twierdziłem, że wiem lepiej jak z Polakami rozmawiać, a oni byli innego zdania. Obcy zna nas lepiej od nas samych! Wdrapałem się ponownie na drzewo. Zimocha nam trzeba Na drzewie nie ma telewizora. Liście szeleszczą, ptaki ćwierkają, wiatr porusza gałęziami. Czasami z dołu donoszą o wydarzeniach w szerokim świecie. Jakiś malec kopnął piłką o pień mojego drzewa. Krzyknąłem na niego poirytowany. Odpowiedział mi, że przecież są Mistrzostwa Europy, to mu wolno – ćwiczy, chce zostać jakimś tam – krzyknął nazwiskiem, ale liście rozproszyły jego brzmienia. Jednak zaintrygowany tą wiadomością zszedłem. Odezwał się we mnie niegdysiejszy wyczynowiec. Poszedłem zobaczyć te piłkarskie mistrzostwa i … Trzydzieści minut przetrzymałem telewizyjny komentarz, ale, gdy po raz kolejny beznamiętny, wkrętak komentował zachowanie trenera w okolicach ławki rezerwowych – wyłączyłem fonię. Zastąpiłem ją głosem radiowej Jedynki – REWELACJA! Dla tego głosu warto było zejść z drzewa. Pan Zimoch ubawił mnie setnie, a porażka już tak nie bolała. Gdy w telewizorze pojawiła się możliwość wysłuchani naszego selekcjonera – przywróciłem głos. No, Beenhakkera jeszcze się dobrze słuchało, ale jak polski dziennikarz odezwał się… Miał to być język niemiecki… Jak się oni tam znajdują? Poirytowany wdrapałem się na drzewo… Prezesik Wróciłem na drzewo zwłaszcza po tym jak jeden z prezesów, utyskujących na brak kontrahentów - nie wykazał się wytrwałością. Przedłożył mi swoją produktową ofertę. Uznałem ją za atrakcyjną. Momentalnie zaproponowałem ją osobom, firmom z mojej listy kontaktowej. Pojawiły się sygnały, świadczące o zainteresowaniu. Wystarczyło, by ów prezes się skontaktował. Nie uczynił tego... Tak, owszem - raz zadzwonił, ale było zajęte, więc przez tydzień nie dzwonił. Idę na drzewo. Barwy kwalifikacji Zszedłem z drzewa, i co zastałem?: - kolejna rozmowa kwalifikacyjna, słuchaczem jest dyrektor handlowy, rozmowa w toku, jedno z pytań: "Czy poradziłby pan sobie, gdy trzeba było by tydzień w Niemczech, tydzień w Rosji i jeszcze na Litwę, a tylko tydzień w Polsce, bo ja nie mogłem sobie poradzić", w odpowiedzi usłyszał potwierdzenie oraz zaprezentowanie strategii postępowania na rynkach wschodnich i zachodnich. Rozmowa się zakończyła obietnicą kontaktu w ciągu tygodnia. Oczywiście kontaktu nie było, ale od moich informatorów dowiedziałem się, że dyrektor handlowy realizuje sam moje pomysły, no i dalej jestem ... w drodze na drzewo… Po przeczytaniu wiadomości prasowych – idę na drzewo zrywać czereśnie. Tak, gdy przeczytałem, że menedżer naszych Złotek został zatrudniony mimo, że nie zna angielskiego ani włoskiego, a na Polskiej Poczcie strajk i ponoć brak pieniędzy, a miliony płyną na gazetkę zakładową. O co w tym kraju chodzi? Gdy do tego dodam doświadczenia z rozmów kwalifikacyjnych, to... "... na drzewa..." Cóż i ja zaczynam tracić cierpliwość i cały czas zastanawiam się o co właściwie chodzi: To były rozmowy kwalifikacyjne - - firma poszukuje osoby z doświadczeniem w działalności gospodarczej i z praktyczną znajomością języka rosyjskiego oraz z doświadczeniem na wschodnim rynku – mam, ale – rozmowę kwalifikacyjną prowadzi dyrektor generalny (kilka lat starszy) i w trakcie rozmowy upiera się o istnieniu dwóch ekonomii – nie zgodziłem się z tym i ... cisza - firma osiąga coraz słabsze wyniki na rynku niemieckim, jest elementem grupy przedsiębiorstw, a zatem - przedstawiam kompleksową strategię, w trakcie rozmowy (udział biorą pracownicy średniego szczebla i oczywiście dyrektor handlowy), spontanicznie pojawiają się nowe idee, pracownicy średniego szczebla ze zdziwieniem mnie słuchają (a oni tego nie robili), ale dyrektor handlowy – niewzruszony dopytuje się o aktywność akwizycyjną ... po dwóch tygodniach został odwołany ze stanowiska dyrektora, a jego miejsce zajęła inna osoba… - firma, znacząca pozycja na polskim rynku w segmencie swoich produktów, nie może rozwinąć swojej działalności na rynku niemieckim – zanalizowałem ich błędy, przedstawiłem kierunki działania, łącznie z niestandardowymi posunięciami – w rozmowie z współwłaścicielem (o rok starszy) usłyszałem, że tak starych jeszcze nie zatrudniał, a moją wartość określił na poziomie urągającym godności - firma zatrudniająca kilkaset pracowników - zapragnęła uaktywnić się na rynku niemieckim – chciała wykonać swój krok – przeprowadzić prezentację wobec potencjalnego kontrahenta – w ostatniej chwili zapoznałem się z ich prezentacją – poziom szkoły podstawowej – wprowadziłem zmiany, przedstawiłem zasady dobrej prezentacji – wykonali i przyznali mi rację; uczyniłem krok dalej i przedstawiłem kompleksową strategię działania wobec bardzo poważnego kontrahenta zachodniego – dyrektor handlowy się uwstecznił i zakomunikował, że ma swoje koncepcje – mi przedstawił propozycję... do odrzucenia; donosiciele donieśli, że realizuje moje koncepcje… - firma zachodnia – bardzo poważna – jest niezadowolona z osiągnięć na polskim rynku - zanalizowałem ich aktualne działania w Polsce – na potrzeby rozmowy przygotowałem perfekcyjną prezentację, wskazującą na istotne działania jakie należy w Polsce wykonać (a jakich do tej pory w Polsce nie wykonali), by uzyskać poziom konkurencji USA, Japonii - prowadzący rozmowę Niemiec (szef sprzedaży, przyjechał prosto z lotniska, wstał o 5 rano) prawie przysypiał i praktycznie mnie zignorował… - firma – poważna – doradzająca (tak wynika z informacji internetowych) poważnym, polskim przedsiębiorstwom poszukiwała współpracownika – przesłała mi e-maila, zatytułowanego "Ankieta" a treść i forma była na poziomie przedszkola - zasugerowałem swoje możliwości, wiedzę, profesjonalizm interdyscyplinarny – zamilkli…
  6. myślała myśl myśląc myśląco myśli myślami
  7. myślała myśl myśląc myśląco myśli myślami
  8. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Kto go nie dostrzeże, Tego policja zabierze Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Temu koniczynkę śle w darze, A tamtemu kłaniać się karze. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Dzidziuś zerka na nietoperze, Bo tatuś jeździ na rowerze Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Jednemu dali loda w prezencie, Drugiemu dziura w buta brezencie. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Stryjek piwo pije w bufecie, Ciotka lustro bije w afekcie. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Cztery, pięć, sześć... O osiemnastej – zamknięte.
  9. 02. grudnia 2006 Początek był trudny, bo bez języka trudno było znaleźć pracę, ale później przeprowadziłem się do Londynu do kumpla, z którym wcześniej pracowałem w ochronie we Wrocławiu i teraz pracuję w jednej z lepszych agencji ochrony, i pomału uczę się mówić po ichniemu, bo moja praca polega na nic nie robieniu. Tylko mam dobrze wyglądać i rozmawiać z ludźmi. Dobrze zarabiam, ale i dużo pracuję. Teraz jestem w pracy. Mam przerwę. W nocy ochraniam 12 obrzydliwie bogatych rodzin w jednej z najbogatszych dzielnic Londynu, a w dzień ochraniam dzieciaki w szkole. W weekendy w dzień synagogi. Sypiam po 2 godziny dziennie, ale te funty motywują… Teraz nie dam rady przyjechać do Polski na pogrzeb, bo nie chcę szukać nowej pracy, bo firma nie ma 2 ludzi żeby mnie zastąpili... Dopiero w lutym będę pierwszy raz w Polsce po 8 miesiącach... 03. grudnia Rozmawiałem z Bogiem o tacie. Mam dużo czasu na to, bo ja spaceruję sobie po ulicy i nic nie robię, i dużo myślę... Ale świeczki zapale osobiście dopiero w lutym. Źle się czuję z tym, ze nie będzie mnie, ale nie dam rady... Dzisiaj kończę o 1 na swojej ulicy i od 1 do 5 idę na ulicę obok, zmienić kolegę. Hmmm, my mówimy, że podatki w Polsce są duże! Tu są dopiero duże! Dobijają mnie te podatki... A taka ciekawostka - jednym z moich klientów jest prywatny lekarz Królowej Elżbiety. Jak się źle czuje, to przyjeżdża po niego Rover z takimi królewskimi herbami na dachu, z kierowcą i ochroniarzem, a biorą go, a on jest ubrany podobnie jak ksiądz, tylko, że ma takie złote naszyjniki na szyi... 04. grudnia Masz będzie u mnie jutro o 13.30. Dobrze, bo mam wolne. Nie pracuję w dzień, tylko rano pojadę do biura, bo szefowie chcą ze mną porozmawiać jak będzie wyglądała moja dalsza praca, to będę miał czas żeby spokojnie się pomodlić... Hmm, ale niespodziankę mi zrobili moi klienci. Zadzwoniła na służbową komórkę taka jakby managerka tej ulicy (żona doktora) i powiedziała, żebym podszedł pod drzwi jej domu. Podszedłem, a ona mi dala kopertę, a w kopercie kartka świąteczna z życzeniami – Wesołych Świat, dziękujemy za opiekę każdej nocy i podpisane te dwie moje ulice – i wyraz wdzięczności – cała ulica się zrzuciła dla mnie. Oprócz jednej rodziny, bo oni chcą mi oddzielnie podziękować. Pierwszy raz mi zrobili obcy ludzie taki prezent. Miło mnie zaskoczyli... No nic, wracam na ulicę, bo przypał będzie jak teraz ich ktoś zaatakuje, a mnie nie będzie. 05. grudnia Ale rozśmieszyłem moją koleżankę, którą poznałem na ulicy i codziennie sobie rozmawiamy. Mowie jej, że dzisiaj się położę o 4-ej, a o 5.40 wstanę i pojadę na synagogę, i że tyle z mojego spania, a ona, że jestem szalony, a ja, że nie – jestem Polakiem, hehehe, a my jesteśmy inni, hehehehe… Za to, co dostałem na święta od klientów, kupiłem kamerę cyfrowa i dam Grażynie na święta (kolega, co leci na święta, przekaże jej) i nakręci chrzest Patryka, bo jest 25-go i mi wyślą płytkę, i będę widział. A…. taka ciekawostka – jutro będę chronił najstarszą w Londynie synagogę – Bevis Marks Synagogue – ma 306 lat. Dzisiaj jest to centrum Londynu, a jest tam taka rycina na ścianie, sprzed 300 lat, jak krowy się pasły dookoła tej synagogi, a oni jak mają szabat, to nie mogą używać elektryczności i Rabin pokazuje palcem które światło mam włączyć, a ja włączam. Jak wszedłem tam, to się głupio poczułem w czapce, bo to przecież jak w naszym kościele wygląda i zdjąłem, a ten mało mnie nie zwyzywał i kazał mi położyć rękę na głowie i tak chodzić. Dziwni są. 06. grudnia Niestety nie mogę iść do kościoła, a tu jest kilka polskich kościołów... Właśnie jestem na pierwszej służbie na American School in London (najważniejszy obiekt dla tej firmy). Robię do 18.50, a o 19 już będę na ulicy. Moja ulica jest obok szkoły i w tej szkole spędzam zawsze przerwy. Kurde jak napisze kiedyś w CV, że pracowałem w tej szkole, to mam otwartą drogę do każdej agencji ochrony w Anglii. 07. grudnia Tu najgorzej z dojazdami. Autobusy, pociągi metra są wszędzie co 10 minut, ale wszędzie jest daleko i dużo czasu to zajmuje. Na początku jak się zgubiłem w centrum, to 5 godzin wracałem do domu, hehehehe, za drugim – 3, a teraz już daje rade bez problemu. Z pracą to jest tak – pracowałem w Polsce przez 1,5 roku jako ochroniarz i jeździłem w grupie interwencyjnej. Miałem licencję, którą robiłem przez 2 lata. Każdy weekend w szkole i pracowałem z bronią – ostrą oczywiście... Anglia – tu zrobiłem licencję w jeden weekend!!! Byłem w szoku... Polska licencja jest tu nic nie warta... Broni nie ma tu żaden ochroniarz, nawet normalna policja nie ma. Tylko specjalne grupy policji maja bron. Jeżdżą busami i bmw w kolorze czerwonym. Jak ci ludzie słyszą, że pracowałem z bronią, to mi nie wierzą, więc pokazuje im zdjęcie. Czyli w Polsce pracowałem jak specjalne oddziały policji tutaj... 08. grudnia Pracując na ulicy muszę tu tylko być i patrzeć jak moi klienci wracają do domu z pracy, bo wcześniej, co chwile ich atakowali w momencie, gdy parkowali na posesji i wychodzili z auta. Teraz ja sobie stoję na ulicy i uśmiecham się do nich, a oni się czują bezpieczni. Jak jestem na ulicy, to wiadomo – nikt ich nie zaatakuje... Pracuję też w szkole JFS. Największa żydowska szkoła w Europie – 2000 dzieciaków. W Polsce nie ma tak chronionych więzień, jak ta szkoła. Ale moje stanowisko jest takie: są dwa wejścia – alfa 1 i alfa 2 (tak się nazywają). Przez jedne drzwi wchodzą młodsze dzieci w mundurkach, a przez drugie starsze dzieci. Te już nie muszą nosić mundurów. A ja pilnuję, żeby te bez mundurków nie przechodziły przez drugie drzwi i na odwrót. Jestem tam bezsensu, bo to głupie, ale mam pracę i 30 minut siedzę w ciepełku na krzesełku przy jednych drzwiach, później zamieniam się z kumplem na drzwi i 30 min jestem przy drugich, i 30 minut przerwy – płatnej. Dzisiaj na americanie siedziałem na krzesełku. Patrzyłem jak dzieciaki sobie grają w koszykówkę, bo były zawody. Byłem po to, żeby rodzice widzieli, że jest ochrona i nie martwili się o swoje dzieci, bo nie za darmo płacą miesięcznie za swoje dziecko więcej niż ja zarabiam przez rok, bo to jedna z najdroższych szkół w Europie. Tom Cruise dawał tu dzieciaki jak kręcił tu filmy. Teraz chodzi dwójka dzieci Abramowicza. Ten szósty na liście najbogatszych ludzi... więc jak widać nie wracam do Polski jeździć z bronią i szarpać się z pijakami po lokalach za 800 złotych... 09. grudnia Londyn jest lepszy od Berlina. Tu mamy nocne autobusy, ale mam już ich dość, bo spędzam w nich 3 godziny dziennie, więc są męczące... Ale za to większość lekarzy, to ciapaci i niezłą kasę zarabiają... Strasznie schudłem tu i masa, i mięśnie poszły przez te pół roku. W Polsce miałem nawet siłownie w domu, ale jak wyjeżdżałem to sprzedałem, żeby było na bilet. Tak i wszystko. Hehe… Tu już się tak nie poje, jak w domu. Mama nie zrobi jedzonka. Na jedzeniu nie oszczędzam. Kupuję prawie wszystko polskie, np. ich pomidory można położyć na kaloryferze i po miesiącu nadal będą świeże. Angielskie kupuję tylko ziemniaki i kurczaki. Reszta swojska. Lubię dobrze, dużo i zdrowo pojeść. Tylko jak pracuję na nocki i dniówki – nie mam czasu na to. Burger king i kfc ratują mi życie. Jem w autobusach, bo czasem mam za mało czasu pomiędzy służbami... Teraz mam luzik. Do soboty tylko wieczorami ulica, a dniówki wolne. Od soboty znowu się zacznie... No nic, ostatni patrolik i na busa. 10. grudnia Niby to takie proste jeździć metrem i obudzić się na czas – jak usypiam, to budzę się w innej części Londynu i musze wbijać w metro zęby, i szybko wrócić do pracy. I tak zawsze jestem spóźniony, ale szefowie nic mi nie mówią, że się spóźniam, bo wiedzą jak pracuje… Nie ćwiczę na nogi, bo wystarczająco się męczą w pracy... Ale jak przejdę na dniówki, to będę mógł korzystać z siłowni na americanie. Jest tak wyposażona, że masakra, a chcą mnie zdjąć z ulicy, ale ja chce zostać jeszcze jakiś czas... Wolę w nocy pracować. Uwielbiam noc, a na ulicy tylko od trzech lat pilnują Polacy. Każdy tu zaczynał i dlatego jest problem, żeby tu wolne sobie wziąć, bo mogą mnie zmienić. Tylko Polacy - bo inni z firmy nie staną tu w nocy, bo się boją. Jednak to jest najniebezpieczniejsza fucha w firmie – w końcu ulica... Zbieram się na nockę… 11. grudnia Dzisiaj jest z 5 stopni poniżej zera. Zamarzłbym gdybym miał tak normalnie pracować i mieć normalne przerwy. Dzisiaj w sumie byłem ze 3 godziny na ulicy, a resztę siedzę na kamerach z takim czarnym z Afryki i szkolę swój angielski. Mam taką oddzielną klientkę panią Morgan. Ma z 55 lat, ale nie mieszka na moich ulicach, tylko na sąsiedniej i pomagam jej w taki sposób, że ona dzwoni (może z 5 razy w miesiącu) na komórkę służbową i pyta się gdzie jestem, a ja mówię, albo na której ulicy, albo na americanie i podjeżdża swoim mercedesem i ja wskakuje sobie, a ona włącza podgrzewanie fotela i jedziemy pod jej dom, szukamy miejsca na auto i odprowadzam ja do domu, a ona mi daje banana, jabłko i śliwkę. Taki zestawik. Hehe… Potrzebuje mojej ochrony, bo już trzy razy została zaatakowana i okradziona pod domem. Raz była aż w szpitalu... Gadaliśmy o tym, że jest zimno i ja jej powiedziałem, że zamarzają mi ręce, bo mam złe rękawiczki i, że jutro pójdę do sklepu mark&spencer, i kupię takie jak ma kolega, bo są rewelacyjne... A ona mówi, żebym je kupił pokazał jej i ona mi da pieniądze za nie i to będzie jej prezent dla mnie na święta. Kurde, polubiłem tą ulice z klientami bardziej, jak z kolegami jestem, a oni chcą mnie zabrać z niej...
  10. Hej!, pamiętasz?... Pytania zadawane bez końca? - Jak minął dzień? Co nowego w pracy? Znajomi zdrowi? W pracy dużo obowiązków? Śniadanie zjadłaś? Wypiłaś kawę z mleczkiem? Nie poplamiłaś bluzeczki? Rano założyłaś czapkę i rękawiczki? Ciepło się ubierasz? W biurze się nie przegrzewasz? Pamiętasz o przerwach? Nie garbisz się? Dbasz o swój wzrok? Wiesz, że komputery szkodzą? Drzwi biurowe otwierasz chusteczką? Czy tam kichają? Okna są zamknięte? Uważasz na mroźne powietrze? Nie siedzisz w przeciągu? Pamiętasz, że przeciągi nie służą kobietom? Pamiętasz, pamiętasz, pamiętasz?... Dziś pytania się poplątały – Odbite echem pamięci...
  11. Wprowadzenie. Połowa lat siedemdziesiątych. Polana położona między zboczem i zagajnikami leśnymi. Granatowa tabliczka informowała o zgrupowaniu lekkoatletów Wojskowego Klubu Sportowego „Oleśniczanka”. Szereg dziesięcioosobowych namiotów ustawionych było wzdłuż zbocza. Kilka innych – po drugiej stronie polany. Te były z widokiem na jezioro. Do jeziora wiodły kręte ścieżki w dół, wśród krzewów i drzew. Jedna ze ścieżek była oznakowana drewnianymi kołkami, wbitymi w miękką ziemię. Kołki, połączone sznurkiem znaczyły drogę do leśnej ubikacji – latryny. Dzień pierwszy. Słońce już dawno schowało się za horyzontem odległych lasów. Obozowisko oświetlało kilka lamp, zawieszonych na wysokich słupach. W jednym z namiotów, przy zboczu, słychać było jeszcze wesoły gwar. Nastoletni sprinterzy i skoczkowie dzielili się opowieściami z ostatniej dyskoteki. Wyjścia Waldka z namiotu nikt nie zauważył. Wszyscy licytowali się swoimi podbojami. Nagle… Zamilkli. Opowieści przerwano w pół zdania. Nasłuchiwali i patrzyli na wejście do namiotu. Stamtąd dobiegł ich przeraźliwy krzyk. Patrzyli na wejście i puste łóżko polowe Waldka. Stało przy wejściu. Zrozumieli – nie ma Waldka. Krzyk był jego. Co robić? Chwila konsternacji… i równie przeraźliwy odór, smród wypełnił wnętrze namiotu. Waldek wszedł… - Ej! Gdzie leziesz! Śmierdzisz! Spadaj! – krzyczeli pozostali i jak na komendę za ręczniki, i już furczały w powietrzu. Inny rzucił się na tył namiotu, by go rozwiązać i sprowokować przeciąg. - Czego?! Potknąłem się o ten pierd… kołek i wpadłem! – tłumaczył Waldek – Jeszcze łydkę rozharatałem! Wziął ręcznik i wyszedł. Wymył się w jeziorze. Obozowy lekarz opatrzył powierzchowną ranę prawego podudzia. Dzień drugi. Bezchmurne niebo zapowiadało upalny dzień. Całe zgrupowanie od godziny było po śniadaniu. Sprinterzy i skoczkowie, ci młodsi i ci nieco starsi, zebrali się wokół trenera. Spojrzeniem sprawdził obecność i przedstawił plan porannego treningu. On ze starszymi pobiegnie dłuższą trasą, a młodsi z drugim trenerem łatwiejszą. Obie grupy miały się spotkać w drugim lesie. Tam miała być przeprowadzona część główna treningu. Luźna grupka dziesięciu chłopców ruszyła. Biegli wzdłuż pierwszego lasu. Wbiegli na otwartą przestrzeń – morza zielonych kęp szuwarów, podmokłego terenu. Co raz przeskakiwali przez strumyk, albo przebiegali po miękkich dywanach z mchów. Przez jedno małe rozlewisko wiodła ścieżka z desek. Grupa przebiegła… Krzyk i przekleństwa ostatniego zatrzymały grupę. Leszek przebiegał po desce. Nadepnął na jej koniec. Zadziałało prawo dźwigni. Deska odbiła i … drugim końcem, uzbrojonym w gwóźdź – ugodziła Waldka w prawe udo. Powrócił do obozu. Dzień trzeci. Zgrupowanie sportowe rządzi się swoimi prawami. Po porannym treningu – prysznic (w odległej jednostce wojskowej – jak się zdążyło – była ciepła woda), potem obiad i do dwóch godzin – odpoczynek przed mocniejszym treningiem. Starsi zawodnicy trzymali się tych zasad ściśle. Ale młodsi? Leżeć w ciszy przez godzinę? Kara, czy co? Zebrali się w kącie namiotu i już płynęły pikantne opowieści o sercowych podbojach. Co chwilę przerywała je salwa śmiechu. Tylko Waldek zamknął się w sobie. Leżał na łóżku przy wejściu do namiotu. Wybuchy śmiechu potęgowały się z każdą chwilą, gdy… - Co jest do jasnej cholery?!!!! - Moja nooooooooggaaaaaaa!!!! Krzyki złości i bólu przerwały te swawolne opowieści. To jeden ze starszych zawodników krzycząc, wpadł do namiotu, zwalając się całym swoim ciężarem na … ranną, prawą nogę Waldka.
  12. Orłów Dwudziestu Jakież mam znaczenie, gdym samotny Na bezkresnej, zielenią soczystej łące Wzrok swój w nieba czysty błękit wznoszę, Szukając w przestrzeni lotnej - Orłów Dwudziestu Chociaż ramiona i dłonie puste rozłożę I całą swoją siłą mięśni ziemskiego malca Ciepłe słońca promienie ująć zapragnę, By wskazały mi linię lotu – Orłów Dwudziestu Gdy osamotniony w przestrzeni tej stojąc, Lękając się ruchu stopy w stronę nieznaną, Co ciszą do mnie krzyczeć będzie srodze O nieobecnym szumie skrzydeł – Orłów Dwudziestu. Ale, gdy czterdzieści milionów znad Wisły Uniesie do Ciebie, Panie, jedno wołanie, Czy w swojej dobroci i nas umiłowaniu, Hangary swoje otworzysz dla – Orłów Dwudziestu?! Krzysztof Kowalski Oleśnica 25.01.2008
  13. Gdy mnie nie mijasz w drodze do pracy, Gdy mi nie patrzysz prosto w oczy, Gdy przy kiosku nie widzisz mej twarzy, Gdy w sklepie o poranku nie ma mnie przed Tobą, Gdy o świtaniu psa prowadzisz, a mnie nie ma, Gdy na schodach nie mijasz mnie zaspanego, To jestem gdzieś pośród polskiej zieleni lasów, Gdzieś w zaciszu hotelowego pokoju, Gdzie myśl ma o Tobie wspomina. Pozdrawiam P.S. Gdy o żonie i córkach już wspominałem:-)
  14. Widząc przechodzącą znajomą, zeskoczyłem tuż przed nią. Szarmancko się uśmiechnąłem i ukłoniłem w pas. Osoba ta godna była szacunku. Żona, matka i zawsze chętna służyć pomocą, radom. Zaskoczona nagłym zamieszaniem wokół jej osoby, gwałtownie się zatrzymała, dłoń przyciskając w okolicach serca. Po chwili, co by tu nie pisząc, stresującej zorientowała się, iż nie jestem złoczyńcą, ale tym, co przed miesiącami jeszcze współpracował. Uspokojona i już uśmiechnięta rozgadała się o naszych wspólnych wspomnieniach, zasypała pytaniami i niespodzianie opowiedziała, że obcokrajowcy, którzy mnie zatrudniali i zwolnili – uczynili to drugie, bo uparcie twierdziłem, że wiem lepiej jak z Polakami rozmawiać, a oni byli innego zdania. Obcy zna nas lepiej od nas samych! Wdrapałem się ponownie na drzewo. Na drzewie nie ma telewizora. Liście szeleszczą, ptaki ćwierkają, wiatr porusza gałęziami. Czasami z dołu donoszą o wydarzeniach w szerokim świecie. Jakiś malec kopnął piłką o pień mojego drzewa. Krzyknąłem na niego poirytowany. Odpowiedział mi, że przecież są Mistrzostwa Europy, to mu wolno – ćwiczy, chce zostać jakimś tam – krzyknął nazwiskiem, ale liście rozproszyły jego brzmienia. Jednak zaintrygowany tą wiadomością zszedłem. Odezwał się we mnie niegdysiejszy wyczynowiec. Poszedłem zobaczyć te piłkarskie mistrzostwa i … Trzydzieści minut przetrzymałem telewizyjny komentarz, ale, gdy po raz kolejny beznamiętny, wkrętak komentował zachowanie trenera w okolicach ławki rezerwowych – wyłączyłem fonię. Zastąpiłem ją głosem radiowej Jedynki – REWELACJA! Dla tego głosu warto było zejść z drzewa. Pan Zimoch ubawił mnie setnie, a porażka już tak nie bolała. Gdy w telewizorze pojawiła się możliwość wysłuchani naszego selekcjonera – przywróciłem głos. No, Beenhakkera jeszcze się dobrze słuchało, ale jak polski dziennikarz odezwał się… Miał to być język niemiecki… Jak się oni tam znajdują? Poirytowany wdrapałem się na drzewo… Wróciłem na drzewo zwłaszcza po tym jak jeden z prezesów, utyskujących na brak kontrahentów - nie wykazał się wytrwałością. Przedłożył mi swoją produktową ofertę. Uznałem ją za atrakcyjną. Momentalnie zaproponowałem ją osobom, firmom z mojej listy kontaktowej. Pojawiły się sygnały, świadczące o zainteresowaniu. Wystarczyło, by ów prezes się skontaktował. Nie uczynił tego... Tak, owszem - raz zadzwonił, ale było zajęte, więc przez tydzień nie dzwonił. Idę na drzewo. Zszedłem z drzewa, i co zastałem?: - kolejna rozmowa kwalifikacyjna, słuchaczem jest dyrektor handlowy, rozmowa w toku, jedno z pytań: "Czy poradziłby pan sobie, gdy trzeba było by tydzień w Niemczech, tydzień w Rosji i jeszcze na Litwę, a tylko tydzień w Polsce, bo ja nie mogłem sobie poradzić", w odpowiedzi usłyszał potwierdzenie oraz zaprezentowanie strategii postępowania na rynkach wschodnich i zachodnich. Rozmowa się zakończyła obietnicą kontaktu w ciągu tygodnia. Oczywiście kontaktu nie było, ale od moich informatorów dowiedziałem się, że dyrektor handlowy realizuje sam moje pomysły, no i dalej jestem ... w drodze na drzewo… Po przeczytaniu wiadomości prasowych – idę na drzewo zrywać czereśnie. Tak, gdy przeczytałem, że menedżer naszych Złotek został zatrudniony mimo, że nie zna angielskiego ani włoskiego, a na Polskiej Poczcie strajk i ponoć brak pieniędzy, a miliony płyną na gazetkę zakładową. O co w tym kraju chodzi? Gdy do tego dodam doświadczenia z rozmów kwalifikacyjnych, to... "... na drzewa..." Cóż i ja zaczynam tracić cierpliwość i cały czas zastanawiam się o co właściwie chodzi: To były rozmowy kwalifikacyjne - - firma poszukuje osoby z doświadczeniem w działalności gospodarczej i z praktyczną znajomością języka rosyjskiego oraz z doświadczeniem na wschodnim rynku – mam, ale – rozmowę kwalifikacyjną prowadzi dyrektor generalny (kilka lat starszy) i w trakcie rozmowy upiera się o istnieniu dwóch ekonomii – nie zgodziłem się z tym i ... cisza - firma osiąga coraz słabsze wyniki na rynku niemieckim, jest elementem grupy przedsiębiorstw, a zatem - przedstawiam kompleksową strategię, w trakcie rozmowy (udział biorą pracownicy średniego szczebla i oczywiście dyrektor handlowy), spontanicznie pojawiają się nowe idee, pracownicy średniego szczebla ze zdziwieniem mnie słuchają (a oni tego nie robili), ale dyrektor handlowy – niewzruszony dopytuje się o aktywność akwizycyjną ... po dwóch tygodniach został odwołany ze stanowiska dyrektora, a jego miejsce zajęła inna osoba… - firma, znacząca pozycja na polskim rynku w segmencie swoich produktów, nie może rozwinąć swojej działalności na rynku niemieckim – zanalizowałem ich błędy, przedstawiłem kierunki działania, łącznie z niestandardowymi posunięciami – w rozmowie z współwłaścicielem (o rok starszy) usłyszałem, że tak starych jeszcze nie zatrudniał, a moją wartość określił na poziomie urągającym godności - firma zatrudniająca kilkaset pracowników - zapragnęła uaktywnić się na rynku niemieckim – chciała wykonać swój krok – przeprowadzić prezentację wobec potencjalnego kontrahenta – w ostatniej chwili zapoznałem się z ich prezentacją – poziom szkoły podstawowej – wprowadziłem zmiany, przedstawiłem zasady dobrej prezentacji – wykonali i przyznali mi rację; uczyniłem krok dalej i przedstawiłem kompleksową strategię działania wobec bardzo poważnego kontrahenta zachodniego – dyrektor handlowy się uwstecznił i zakomunikował, że ma swoje koncepcje – mi przedstawił propozycję... do odrzucenia; donosiciele donieśli, że realizuje moje koncepcje… - firma zachodnia – bardzo poważna – jest niezadowolona z osiągnięć na polskim rynku - zanalizowałem ich aktualne działania w Polsce – na potrzeby rozmowy przygotowałem perfekcyjną prezentację, wskazującą na istotne działania jakie należy w Polsce wykonać (a jakich do tej pory w Polsce nie wykonali), by uzyskać poziom konkurencji USA, Japonii - prowadzący rozmowę Niemiec (szef sprzedaży, przyjechał prosto z lotniska, wstał o 5 rano) prawie przysypiał i praktycznie mnie zignorował… - firma – poważna – doradzająca (tak wynika z informacji internetowych) poważnym, polskim przedsiębiorstwom poszukiwała współpracownika – przesłała mi e-maila, zatytułowanego "Ankieta" a treść i forma była na poziomie przedszkola - zasugerowałem swoje możliwości, wiedzę, profesjonalizm interdyscyplinarny – zamilkli…
  15. Marzec tego roku był jak... zupa jarzynowa. Taka, jaką pamiętam z kuchni mojej babci, a potem teściowej. Zupa miała powodzenie. Z talerzy znikała szybko. Raz, bo z pola wracało się okrutnie głodnym, a dwa, bo była znakomita. Znakomita poprzez swoją rozmaitość. Trafiało się tam na jakieś zieleniny, wygrzebane gdzieś z mroźnych czeluści wiejskiej spiżarni. To tak, jak pewna nieznajoma - odświeżyła swoje prawo jazdy, zerknęła na jeszcze widoczny bieżnik letnich opon i zerwała się do zielonej jazdy. Jakże piękny - w swojej prostocie, naiwności - był widok zielonej nieznajomej w czerwonym średniaku (to tak, by nie napisać "maluchu") na skrzyżowaniu wrocławskich ulic Sienkiewicza i Wyszyńskiego. Nieznajoma oczekiwała na zielone światło, mrugając lewym migaczem, będąc przed krzyczącym swoją wielkością - zakazem skrętu w lewo. Widok ten mnie zauroczył. Tak, jak zielenina w wiosennej zupie jarzynowej mojej babci. Tylko, że zielenina pojechała prosto w moje usta, a zielona nieznajoma... skręciła w lewo... Babcia pozwalała nam młokosom odnaleźć dobrze wygotowane ziemniaki... To tak, jak ciężarówki jadące przez Wrocław - olbrzymie i jeszcze większe, gdy przetaczają się ich koła wzdłuż mojego samochodu. Czuję ich wielkość. Ziemniaka w ustach. Spaliny ciężarówek - też. I tu jest prawda nie ukryta. Proszę mi wierzyć. Ziemniaki w zupie ni jak nie smakowały, jak spaliny z wielkich rur, wycelowanych w okna mojego samochodu. Doświadczenie, to prawda, uczy. Przed skrzyżowaniem obojętnieję i nie wzruszam się klaksonami, gdy zatrzymuję się kilkanaście metrów przed...Byle nie oknem w rurę ciężarowca, albo czerwonego autobusu. Tak, dobrze kojarzy się z kawałkami czerwonego pomidora, wydobytego z wielkiego słoja przez moją babcię. Pomidor dobrze się zakonserwował i pasował do zupy. Może, gdyby i miejskie autobusy, wielkie ciężarówki równie dobrze były konserwowane przez babcie - też pasowałyby do marcowej... jazdy. Ale, po tylu latach mogę napisać, iż zdarzały się miłe niespodzianki. Oczywiście - w babcinej zupie. To było coś bardziej konkretnego. Może nie olbrzymie, ale cieszyło podniebienie. Gdy trafiała się niespodzianka z głębi duszy rwał się cichy okrzyk radości. Na Kochanowskiego nie rwał się okrzyk radości. Postawny jegomość z czarnej limuzyny rzucał wiązankami niespodzianek, gdy, a jakże, niespodziewanie natknął się na listwy zapór drogowych. Nie inaczej było na Sobieskiego, gdy mknął w kierunku Warszawy i za łukiem trafiał w niesygnalizowane bariery. Opony wydawały przeraźliwy pisk, a zza kierownicy leciały całe naręcza niespodzianek... Po zupie mojej babci spałem bez sensacji. Gorzej jest z żołądkami kierowców. Nie zważają na bombowe leje pobocza przed Mirkowem. Zatrzymują swoje pojazdy i pędem w nieliczne krzewy, albo z narażeniem życia przez jezdnię i do... odległej toaletowej budki. A ja siedzę sobie nad talerzem pełnym jarzynowej zupy, tym razem - mojej żony i cieszę się, że robi ją tak, jak jej poprzedniczki i nie zdobyła prawa jazdy.
  16. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Kto go nie dostrzeże, Tego policja zabierze Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Temu koniczynkę śle w darze, A tamtemu kłaniać się karze. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Dzidziuś zerka na nietoperze, Bo tatuś jeździ na rowerze Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Jednemu dali loda w prezencie, Drugiemu dziura w buta brezencie. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Stryjek piwo pije w bufecie, Ciotka lustro bije w afekcie. Raz, dwa, trzy, Pajacyk patrzy. Cztery, pięć, sześć... O osiemnastej – zamknięte.
  17. sam stań przed lustrem i przeczytaj najpier swoje dzieło, a potem je tu wklejaj
  18. poprzedni komentarz za komentarz - długiś jak pełzający wąż, co przez zgagę jad cały stracił z odchodami
  19. Jaś szedł do szkoły, to dobrze – rzekła mama. Dała kanapki z serem, bo na więcej nie miała. Więc Jaś z tornistrem na grzbiecie szedł – po świecie. Spotkał dowcipnisia w kraciastych spodenkach I ten – z zazdrości o kanapki – dowcipy rozsiewa. A jakże o Jasiu, co sepleni, co brzydko mówi do pani. Biedny nasz Jasiu o tym – w swej uczciwości – No przecież – nic, a nic nie wiedział i pewnie nie wie, Bo ciągle wędruje – broda mu już urosła, Zęby wypadły, włosy całkiem posiwiały. Podpiera się kijem, co znalazł w przydrożnym rowie. Tornister na grzbiecie wypłowiał, A kanapki siwą pleśnią oblazły. Idzie niezmiennie po świecie i tylko cel mu się zmienił – Nie idzie do szkoły... Raz spotkał młodzieńca w kraciastych spodenkach – Zatrzymał się i spojrzał na gładką twarz... - Starcze, naucz mnie uczciwego życia - usłyszał.
  20. oszczędź treści innym - nadmiar słowotoku
  21. jakże przejrzysty brak dojrzałości - jesteś bliski, albo już wtopiłeś w grafomaństwo
  22. reasumując - mędrkując - patrzysz własnemu ogonowi w oczy
  23. Był późny wieczór, gdy marcowej środy, między ruchami wycieraczek, dostrzegłem światła, oświetlające budynek z czerwonej cegły. Skręciłem w lewo, minąłem stację benzynową i zaraz w prawo, a po kilkudziesięciu metrach byłem na tyłach hotelu. Na szczęście wolne miejsce parkingowe było obok wejścia. Zatrzymałem się. Odczekałem chwilę. Deszcz nie przestawał padać. Trudno. Szybko zabrałem torby i lekko przemoczony stanąłem w recepcyjnym holu obok kamienistej fontanny. Upewniwszy się, że w moim pokoju jest dostęp do Internetu, poszedłem do windy. Pokój okazał się całkiem przytulny. Widok z okna dawał panoramę wielopasmowej jezdni – małego fragmentu trasy, łączącej Toruń z Warszawą. Szczelne okna sprawiały, że przejeżdżające ciężarówki poruszały się jak obrazy w niemym filmie. Patrzyłem na nie z wysokości drugiego piętra. Widziałem jak jedna zatrzymała się w najmniej odpowiednim miejscu. Kolos stanął. Włączone światła awaryjne informowały świadków, takich jak ja, o awarii. Z mojego oddalenia mogłem dostrzec drobną sylwetkę kierowcy. Z ruchów jego ręki, domyślałem się, że przez mikrofon cb-radia wzywa pomocy. Rzeczywiście, po pewnym czasie nadjechał ciągnik pomocy tym ciężarówkom. Tuż za szoferką miał urządzenia wciągające i podnośniki. Po chwili dwaj mężczyźni rozmawiali ze sobą. Gdy wyszedłem z łazienki po wzięciu odświeżającego prysznica – naczepa pechowca była odczepiona, a szoferka jego ciągnika – uniesiona nad tylnimi kołami ciągnika pomocy. Później, już po mojej kolacji, spojrzałem ponownie na jezdnię – pojazdów nie było. Poszedłem spać. Kolejnego dnia miałem mieć dwa spotkania. Pierwsze o dwunastej. Wszelkie przygotowania poczyniłem jeszcze w biurze. Przed wyjazdem. Dokumenty były przygotowane. Strategię rozmowy można było jeszcze raz przeanalizować. Dlatego, zaraz po śniadaniu, wyszedłem z hotelu, by spacerując uliczkami miasta ponownie, punkt po punkcie, przeprowadzić hipotetyczną negocjację z przypuszczalnymi reakcjami mojego rozmówcy – jego wątpliwości, moje argumenty. Poszedłem w kierunku Wisły. Przechodząc obok Teatru Impresaryjnego, zatrzymałem się na chwilę, wspominając spektakle oleśnickiej młodzieży. Po chwili skręciłem w lewo i byłem przy Bazylice Katedralnej. Wejściowa, ozdobna brama z płaskorzeźbą Pana Jezusa Witającego była zamknięta. Na rusztowaniach uwijali się mężczyźni w drelichowych ubraniach, pochlapanych białą farbą. Przeszedłem pobliską jezdnię, jeszcze kilka kroków i byłem na moście, nazwanym „Mostem Rydza-Śmigłego”. Masa wody Wisły płynęła pode mną. Spojrzałem na nabrzeże, szukając wzrokiem ustronnego miejsca. Niestety – błoto i brak prostego deptaka zniechęcił mnie do schodzenia z mostu. Postanowiłem wrócić. Ale przez rynek. Zbliżając się do niego – skręciłem w furtkę klasztoru Franciszkanów. Szarym chodnikiem doszedłem do wejścia. Przez otwarte, masywne, drewniane drzwi do wąskiego korytarza. Skręt w prawo. Ukłoniłem się młodemu Franciszkaninowi. Jeszcze kilka kroków i kolejne drzwi. Były uchylone. Widziałem jasno oświetlony ołtarz. Franciszkanin odprawiał mszę. By nie przeszkadzać, klęknąłem za drzwiami. Trzy godziny później wyjeżdżałem z zamglonego miasta. Kierowałem się na zaporę z zamiarem przejechania na drugą stronę Wisły. Wcześniej pani z hotelowej recepcji poradziła mi, by wybrać właśnie tą drogę. Z uwagi na duże korki, jakie zdarzają się w ciągu dnia na moście, na którym byłem rano, ale na zaporze trzeba przestrzegać ograniczenia do czterdziestki. A to za przyczyną działających foto-radarów. Lekka mgła oraz chęć zatrzymania się obok miejsca tragedii księdza Popiełuszki – pomogły w przestrzeganiu przepisów. Po godzinie piętnastej przejeżdżałem ponownie przez zaporę. Wracałem. Myślałem o ominięciu miasta i o szybkim pomknięciu w kierunku mojego miasta – do domu. Wielopasmowa obwodnica pozwoliła sprawnie wyjechać poza obręb miasta i znalazłem się na szosie numer 270, wiodącej do Izbicy Kujawskiej. Po kilku minutach wyjechałem też z obszaru lasów, otaczających od południa Włocławek. Wokół ukazał mi się typowy krajobraz Kujaw – płaski, gdzie niegdzie niewysokie wzniesienia. Nie dostrzegłem żadnych zabudowań. Kilkadziesiąt metrów przede mną jechała wojskowa ciężarówka. Z radia kobiecy głos przekazywał wiadomości. Szczególnie długo informował o ptasiej grypie. Nie zwracałem uwagi na szczegóły radiowych doniesień. Do chwili, gdy kątem oka… Amerykański wojownik krzyknąłby: „na dziesiątej obiekt latający”. A ja w ułamkach sekundy – spojrzenie przed siebie, na licznik i na obiekt, a błysk myśli – przyspieszę, to uderzy w przednią szybę, ostre hamowanie – nie przy tej prędkości, zwolnię – znajdzie się między kołami i może przeżyje – jednocześnie podświadomość już podjęła decyzje – noga z gazu i pulsacyjnie hamuję, i – na obiekt, i na ciężarówkę. Mało zabrakło. Wielki biały ptak uderzył w boczne lusterko. Przede mną – ciężarówka – bezpiecznie, lusterko boczne – roztrzaskane, lusterko wsteczne – ptak na jezdni. Zatrzymać się? A ptasia grypa?...
  24. Siedzę nad pustą kartką papieru, Wpatrzony w twarze znajomych, Mijanych każdego dnia na ulicy, Gdzieś między szarymi blokami, Skrywającymi rodzinne sekrety, Szeptem wiatru niesione w noc, Lekko otulając paltem ciemności, By obcy, taki jak ja, przechodzień, Wpatrzony w ciepło światła okna, Swoją myślą ciekawą nie poznał, Gdzie schowano prawdy furtkę, Wiodącą prosto do ciepła każdego, Kto krząta się w bezpiecznej ufności, Muskającej atłasem ciepła rodzin, Idących wiekami w kartach historii, Uczonej mozolnie w szkolnych ławach, By dzieje naszych dziadów i wujów, Kartą otwartą pokazały nam miejsce, Dające Wiarę, Nadzieję i Miłość, Wiążące Polaków w jedności splot.
  25. Był kwiecień. Wczesne, słoneczne popołudnie. Czwartek. Zajechałem na hotelowy parking. Samochód pozostawiłem w cieniu rozłożystego kasztana. Po kilkugodzinnej podróży z przyjemnością wszedłem do jasnego holu recepcji. Odebrałem klucz i poszedłem do pokoju. Okno było otwarte. Zmęczony ciągłym napięciem z jazdy po miastach Śląska, wpatrzyłem się w zieleń pobliskiego parku, skąd płynęła do mnie muzyka świerszcza. Na chwilę przymknąłem oczy i powróciły obrazy – po horyzont wiodącej, zielonej, opolskiej doliny, gdy samochodem mknąłem autostradą. Potem były kręte uliczki Bytomia i Piekar, gdzie skręciłem z autostrady, jadąc na spotkanie w sąsiedztwo wiekowych fabryk i hut. Przejeżdżałem obok szybów kopalń węgla. Tkwiłem w korkach, przepychałem się przez skrzyżowania i ronda. Przed Oświęcimiem, na ciasnej, wiodącej przez las jezdni – światłami rozmawiałem z kierowcami ciężarówek – oni do mnie „oczko”: „możesz jechać”, a ja im figlarne mrugnięcia: „dziękuję”… Otworzyłem oczy. Żołądek przypomniał jak dawno, raptem kilka godzin (!), nie jadłem. Zszedłem do restauracji. Usiadłem przy stoliku, tuż przy oszklonej ścianie, gdzie miałem widok na olbrzymie drzewo, rosnące pośrodku dziedzińca. Otoczony był dawną stajnią, wiatą na koński rynsztunek, studnią z drewnianą zabudową. Wszak zatrzymałem się w dawnej poczcie konnej. Tu, przed wiekami, doręczyciele wymieniali wierzchowce, zatrzymywali się na posiłek, nocleg, odbierali nową pocztę. Nie wiem dlaczego, ale popijając piwo i myśląc o tych przedwiekowych doręczycielach, powróciłem myślami do kierowców, mijanych ciężarówek i wspomnienie pchnęło mnie do podobnej chwili z przed kilku lat, gdy też siedziałem przy hotelowej kolacji – współczesny posłaniec – komórkowy sms przekazał mi wieść o powołaniu przez Pana w swoje szeregi mojego, młodszego kolegi – znakomitego, nieznanego człowieka – kierowcę ciężarówek: Wezwałeś – do siebie kierowcę… Czy smutek miał uronić łzę żalu? Ty zabrałeś doznanie rozpaczy, O, Panie, to Ty mi wskazałeś, Że doznał dumę ojcostwa, Że nie poznał rodziców cierpień, Że zaznał męskości podróżnika. Teraz zabraknie go wśród nas. Tak nagle – bez przygotowania… Jednak w pełni szczęścia i bez bólu. Zabrałeś go do Domu Ojca, Cierpienie zostawiając osamotnionym, Którzy nie zdążyli z miłością, A może byli nią wypełnieni? Wstałem od stołu. Wyszedłem na zewnątrz. Pomyślałem: ”skoro tu jestem, to odwiedzę niemiecki obóz koncentracyjny”. Zamówiłem taksówkę i pojechałem. Tego postanowienia nie żałowałem. Kierowca okazał się być nader rozmownym i zagorzałym kibicem hokeistów z Unii Oświęcim. Tośmy sobie powspominali występy bramkarza Andrzeja Tkacza (pamiętne mecze w reprezentacji Polski) i jego syna Wojciecha – przed laty był napastnikiem miejscowej drużyny. Zanim wysiadłem przed bramą obozu, usłyszałem wiele pochwał, ale i skarg pod adresem współczesnych, działaczy sportowych i kibiców. Może go pocieszając, opowiedziałem mu o podobnych wnioskach jego kolegów po fachu z innych miejscowości. Odjechał jednak niepocieszony. A ja wszedłem na teren innego świata. Przechodziłem przez kolejne bloki, poświęcone poszczególnym narodowościom i … milczenie. Cóż tu można napisać? Wszystko okazało się tak nieistotne. Zacząłem się obawiać – jaki będę, gdy wyjdę poza mury, powracając do ludzi żywych. Tak, gdy patrzy się na tamte zakrzywione słupy betonowe, połączone kolczastym drutem, na fotografie więźniów ze wzrokiem otchłani, na pozostawione przez nich – buty, włosy, kule, protezy i na liczby, i…, gdy wczyta się w opisy bloku szpitalnego i… - jakie wówczas znaczenie, będzie miała, pościel w nieładzie na łóżku w ciepłej sypialni, albo spóźnienie na ważną rozmowę, czy też zdanie źle napisane w ofercie?... Wyszedłem. Może raczej z wpojonego poczucia obowiązku? A może taż i z innego powodu – by podjąć trud kolejnego dnia, bo mam nadzieję, której oni nie mieli, chociaż byli dziećmi, dorosłymi i starcami. Rankiem kolejnego dnia – powitałeś – Śpiewem skowronka, gdy spacerowałem – Oświęcimską aleją szemrających wiatrem brzóz.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...