Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść IV


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Umiejętność czytania i pisania przyswoiłem sobie w wieku lat czterech, znalazłszy podczas zabawy na strychu elementarz starszej siostry. Stałem się dzięki temu czymś w rodzaju lokalnej atrakcji turystycznej; przez długie tygodnie dumna matka w obecności bliższych i dalszych znajomych zachęcała mnie: “synku, a powiedz mamuni, co tu jest napisane?”. Niektórzy podchodzili do rewelacji ze sceptycyzmem, podsuwając mi do czytania przyniesione ze sobą książki i gazety, przekonani, że tak naprawdę wcale nie potrafię czytać, a tylko znam na pamięć treść wszystkich napisów w moim domu. A ja oczywiście czytałem, i to czytałem bezbłędnie, bez dukania i składania wyrazów z pojedynczych liter. Właściwie była to moja pierwsza w życiu okazja do zarobienia pieniędzy i mam trochę żalu do rodziców, że wtedy nie wpadli na to, by od każdego odwiedzającego pobierać niewielką opłatę; być może teraz nie musiałbym już pisać powieści.
Jako czterolatek, oprócz umiejętności czytania i pisania, posiadłem już najwyraźniej coś w rodzaju smykałki do interesów, a w każdym razie niechęci do pracy bez należytego wynagrodzenia. Po kilku tygodniach doszedłem bowiem do wniosku, że męczy mnie już ciągłe czytanie na zamówienie, zwłaszcza, że nie stanowi już dla mnie najmniejszego wyzwania – i postanowiłem udawać, ku rozczarowaniu matki, że straciłem nową umiejętność równie nagle i w równie tajemniczy sposób, jak ją zdobyłem. W tajemnicy przed rodzicami czytałem jednak nadal; i tak zostało mi do dzisiaj. Oficjalnie nauczyłem się czytania i pisania na nowo dopiero w szkole, razem z innymi dziećmi, po bożemu. Nadmierna erudycja, jak lubił podkreślać Ksiądz Dobrodziej, jest niemiła Bogu i nieuchronnie prowadzi do grzechu.
Wiedziała o tym zapewne Pani Ela, doktor estetyki i sprzątaczka w liceum Żeromskiego, do którego uczęszczałem. Pani Ela przyjeżdżała do pracy co rano srebrnym nissanem, ubrana w firmowe, choć proste ubrania, na które zakładała służbowy fartuch: niebieski w różowe kwiaty. Była w każdym calu dystyngowana i nie kryła się ze swoim wykształceniem, przeciwnie: często podkreślała, że dzięki tantiemom z publikacji i stypendium za doktorat może zająć się zawodowo tym, co naprawdę kocha: sprzątaniem. Lubiliśmy Panią Elę najbardziej chyba za to, że pomagała nam w nauce i zawsze chętnie odpowiadała na pytania ze wszystkich dziedzin humanistycznych. Jej specjalnością były literatura powszechna i język niemiecki. To właśnie Pani Ela poleciła mi lekturę między innymi “Czarodziejskiej Góry” i “Wilka stepowego”.
Pod wpływem Pani Eli zacząłem zastanawiać się nad tym, co naprawdę chciałbym w życiu robić – gdybym nie musiał martwić się o pieniądze, naturalnie. Miałem całkiem sporo pomysłów...
Najpierw chciałem zostać motorniczym w warszawskich tramwajach. Tramwaje zawsze wydawały mi się bardzo poetyckie; czerwono-żółte, dzwoniące, a przede wszystkim stare i zniszczone, pamiętające lepsze czasy. Konserwatywne – to dobre słowo; bo przecież w dużych miastach mimo rozwoju infrastruktury i możliwości technicznych od ponad wieku nadal najszybciej tramwajem. Jednak poeta-motorniczy to może byłoby dobre za socjalizmu, taka poezja proletariacka, ale teraz – teraz to się nie sprzeda... Woźny w teatrze – to co innego. Taki woźny to przecież prawie z urzędu poeta, dusza niespokojna, artysta niespełniony w przekrzywionym na lewe ucho berecie z antenką, wychudły pod zbyt luźnym uniformem, z nieodłącznym papierosem przyklejonym do wargi, ukrywający swe prawdziwe imię pod pseudonimem “pan Zdzisio”. “Panie Zdzisiu, klamka się urwała!”, “Panie Zdzisiu, żaróweczkę pan wymieni z łaski swojej”, “Panie Zdzisiu kochany, rura pękła, pan coś zaradzi”...
Nie, to jednak nie dla mnie – być na czyjeś usługi, choćby nawet najwybitniejszych aktorów epoki. Mogę za to być antykwariuszem, zawód w sam raz dla poety; antykwariusz zna wartość słowa pisanego lepiej niż kto inny. I warunki pracy wymarzone – dębowe regały, skórzany fotel, secesyjny kałamarz... Ale zanim się zostanie takim antykwariuszem – takim z lupą i zegarkiem w kieszonce kamizelki – najpierw trzeba odbębnić parę lat na stanowisku żula sprzedającego książki.
Jeżdżę czasem na Koło szukać skarbów. Na Kole można dostać wszystko, szczególnie, jeśli się umie szukać. Najlepiej, wiadomo, szukać u żula. Siedzi sobie taki żul – potężny, gruby, ale zżulony całkiem – a przed nim książki przytaszczone w kartonach po bananach; niby nic ciekawego, same lektury, stare socjalistyczne wydania. Ale ten żul to nie jest zwykły żul; ten żul to Wielka Stopa.
-Co, nyc pan nie może znaleźć dla siebie? - zapytał w dialekcie śródmiejskim, kiedy kończyłem już przeglądać jego bezwartościową makulaturę.
-Nie bardzo – wyznałem nie bez pogardy w głosie; zły byłem: w kucki, niewygodnie, przekopałem setkę książek, a najciekawsze, co znalazłem, to “Tomek na tropach Yeti”.
-To ja panu coś pokażę, podejdź pan – i otwiera kolejny karton po bananach, do tej pory nie rozpakowany – coś dla wtajemniczonych; widzisz pan te skórzane grzbiety?
Oczywiście przesadził, grzbiety były z półskórka, ale i tak prezentowały się okazale. Widać – świeżo po wizycie u introligatora; a na grzbietach: Confessiones, Codex Iuris Canonici, Heilige Schrift, Państwo, Żywoty Cezarów...
-Skąd pan to ma? - pytam, zadziwiony.
-A, wie pan, sie ma, to stąd, to stamtąd...
-To ja mam pomysł – mówię, bo wiem dobrze, jak rozmawiać z żulem - pójdziemy na browar, a pan mi opowie, dobra?
-No dobra. Wojtuś, popylnuj my towaru, wrócę za godzinkę, na pywko idę z panem.
Normalnie nie lubię stawiać, ale i tak stawiam częściej, niż bym sobie tego życzył. Stawianie żulom to jeszcze najmniejsze zło, taki żul przynajmniej wdzięczny jest szczerze. I zaraz się robi wylewny.
W najbliższym ogródku piwnym znali już Wielką Stopę, tylko ja go chyba jeszcze nie znałem; zamówiłem nam po dużym – sikacz, rozcieńczone Królewskie, ale zimne przynajmniej, da się pić.
-Pan z Warszawy?
-Nie, studiuję tu tylko, niedawno przyjechałem...
-Na Uniwersytecie? A co pan studiuje?
-Prawo.
-Zajebiście. Też bym studiował prawo, jakbym teraz miał zacząć.
-A pan z Warszawy?
-Całe życie w Śródmieściu, sześćdziesiąt lat. Panie, co ja się przez te sześćdziesiąt lat naoglądałem! Wszystkich znam, panie, dla mnie w Śródmieściu nie ma tajemnic.
-A skąd te książki?
-Ja, panie, jestem wyuczony introligator, jeszcze starą metodą, wie pan, prasa na śrubę – widziałeś pan kiedyś starą prasę introligatorską? Mówię panu, ciężkie jak sam chuj. Kiedyś to introligator musiał mieć krzepę! A ja mam do tego fachu powołanie, ja kocham książki, panie złoty. Nie żeby czytać od razu, pan rozumie, ale kartki papieru równo zadrukowane i porządnie oprawione – to jest coś. Do tego potrzeba fachowca. No i ja jestem ten fachowiec. Dzięki mnie książka odzyskuje dawną świetność, panie, ja robię po staremu, bez fuszerki; nie tą nową metodą, panie, co teraz robią, co to się książka tydzień od oprawienia rozlatuje, nie!
-No ale chyba o chleb to w tym fachu trudno.
-Trudno. I dlatego w zasadzie nigdy w tym nie robiłem – za komuny to w ogóle się nie opłacało nic robić, a teraz to kto będzie książki oprawiał. Ja jestem pasjonat... Pan ze Śródmieścia?
-Z Nowego Światu.
-Zajebiście. Chodzisz pan czasem na Foksal?
-Przechodzę codziennie, ale jakoś nigdy się nie zatrzymałem.
-Błąd, panie, błąd. Foksal 16, trzydzieści lat tam mieszkałem. Taka kamienyca piękna w starym stylu, co ją teraz remontują, piękna, panie. Stiuky ma take na fasadzie, tylko mało ich już się zostało... A wiesz pan, dlaczego tak mało? To ja panu powem, dlaczego – ja z tego żyłem za komuny, z tych stiuków. Handlowałem nymy po prostu, to łatwo odchodziło, a grosz był dobry za to.
-Ale ryzykowny pewnie, nie? Nikt pretensji nie zgłaszał?
-Chuja tam. Państwowe było, państwowego nikomu nie szkoda, państwu chyba, narodowi robotniczemu – a widziałeś pan kiedyś naród? Bo ja sześdziesiąt lat żyję, ludzi znam tysiące, ale narodu to ani jednego... A poza tym – kryty byłem. Pan jesteś jeszcze młody, to pan nie pamiętasz, ale za komuny był taky zawód publycznego zaufania: cieć. Gospodarz domu, wiesz pan: nad wszystkym czuwa gospodarz domu, nie da on krzywdy zrobyć nykomu, wszystkym pomoże, o każdy porze... Ciecia nykt nie lubył, ale mieć z nim na pieńku, to niedobrze było. Z cieciem trzeba było żyć w zgodzie, zwłaszcza jak się żyło z kradzieży tego, czego on miał pylnować. A cieć z Foksalu, Tadzio, był zajebysty chłop.
-I co, on nie miał problemów przez te stiuki, że ginęły?
-A chuja się tym ktokolwiek interesował. Najlepszy dowód, że Tadzio tam jeszcze cieciuje, na Foksal 16, do dzisiaj. Brązowym polonezem jeździ. Jak pan blisko mieszkasz, to podejdź pan kiedyś do niego, powiedz, że znasz Wielką Stopę. To ja jestem – Wielka Stopa, warto zapamiętać, bo mam znajomych to tu, to tam. A cieć Tadzio, co on historii zna starych, warszawskich, panie, to głowa mała. On chętnie poopowiada, on rozmowny jest facet. W pierwszej klatce mieszka, na parterze. Nerwus jest, ale mówię panu – kup pan wino czy flaszkę i idź do niego. Pan jesteś student, inteligent, książkę pan o tym napisz. Tadzio wszystko opowie, jak się pan powołasz na Wielką Stopę...
Nie powiem, napaliłem się wtedy nieźle; następnego dnia rano kupiłem flaszkę i poszedłem na Foksal 16.
Właściwie to mieszkałem dosłownie po sąsiedzku i przechodziłem Foksalem – akurat koło numeru 16 – codziennie w drodze do Instytutu Anglistyki (Nowy Świat 4, obok giełdy, naprzeciwko Armaniego). Kamienica była w istocie okazała i w istocie stał przed nią zawsze brązowy polonez. Korciło mnie cholernie, żeby pogadać z cieciem Tadziem; wyobrażałem sobie, ze właśnie tak powinna wyglądać praca poety – słuchać prawdziwych historii opowiadanych przez prawdziwych ludzi w oparach prawdziwego alkoholu...
Zobaczyłem tego starego brązowego poloneza tam, przy Foksal 16... i skrewiłem. Że niby zajęcia się zaraz zaczynają, a ja jednak chcę na nie iść; że za rano na picie wódki; że Wielka Stopa pewnie mnie nabrał; wreszcie: że przyjdę, ale jutro. Nie poszedłem tam do dzisiaj. Od paru lat nie chodzę już Foksalem i nie wiem, czy brązowy polonez wciąż tam stoi... Ale przecież nadal mam jeszcze jakieś jutro, żeby to sprawdzić.
Tyle, że teraz pracuję do późnego wieczora, a nocami piszę powieść. Nie lubię wracać do domu po zmroku. Nie, żebym myślał, ze Warszawa jest jakoś szczególnie niebezpieczna, przeciwnie: nie waham się przeliczać banknotów w portfelu stojąc na przystanku (może dlatego, że nigdy nie mam ich zbyt wiele), przedzierając się przez miasto nie wybieram wcale arterii najlepiej oświetlonych, nie zawracam na widok grupy sportowo odzianych młodzian.
Raz mnie tylko napadli, jeden jedyny na tyle lat, akurat tuż pod domem. Poszedłem wyrzucić śmieci, było już ciemno, pod śmietnikiem stało kilku takich krótko ostrzyżonych, świeżo zdjętych z siłowni; chcieli pieniędzy, ale nie miałem. “No to komórkę chociaż”, ale komórki też nie miałem. Zawsze noszę przy sobie, śpię z nią nawet, ale wtedy, słowo daję, zapomniałem, szedłem tylko śmieci wyrzucić! No to się chłopaki wkurzyli trochę i zabrali mi te moje śmieci, ładne były, kolorowe, w foliowym worku ze ściągaczem. A ja uciekłem, bo w sumie to tchórz ze mnie.
Kiedy wracam wieczorem do domu, najbardziej boję się własnego mieszkania. Najstraszniejszy jest moment naciśnięcia klamki, już po przekręceniu kluczy w zamkach... setki razy śniło mi się, że po powrocie zastaję mieszkanie doszczętnie ograbione. Nie o laptopa się boję i nie o zestaw stereo, nie o tych parę stówek schowanych w szufladzie – pal je sześć! Boję się o moje małe muzeum, o moje antyki, o mechaniczne zegarki, stare mapy i ryciny, o kałamarze w stylu art deco, o indyjskie kuferki, a najbardziej o książki. O, niechby kto tknął jakąś moją książkę – niechby tknął Petit Larousse Illustre, Paris 1924, niechby tknął słowniki Brockhausa – zabiłbym na miejscu ze szczególnym okrucieństwem, z użyciem broni palnej lub materiałów wybuchowych, z motywacji zasługującej na szczególne potępienie, nie zważając wcale na grożącą mi za to w myśl art.148 par.2 KK karę 25 lat pozbawienia wolności lub dożywotniego pozbawienia wolności! I niech mnie piorun trzaśnie, jeśli blefuję!
-Chyba cię pojebało – komu by się chciało te twoje książki z kwadrata wynosić? - uspokoił mnie kiedyś pewien znajomy, kiedy zwierzyłem mu się ze swych obaw - Na jumie myślenie jest proste, to jest, kurwa, chłodna kalkulacja. Relacja masa/objętość/wartość, rozumiesz? Biżuteria na przykład: mała masa, mała objętość, duża wartość. I to się juma najchętniej. Gotówka – to samo. Laptopy, elektroniczne zabawki, alkohole – też. Telewizor – to już od biedy. No ale chyba byś musiał na pojeba trafić, żeby ci pralkę czy kuchenkę z chaty zajumał. Wartość za mała do objętości, czaisz? A te twoje książki – ile by ich trzeba wynieść, żeby się te trzy koła uzbierało? Ze sto kilo, kurwa. A jumacz się szanuje – jakby się chciał natargać za parę stówek, to by do normalnej jakiejś roboty poszedł...

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

2) "Chuja tam. Państwowe było, państwowego nikomu nie szkoda, państwu chyba, narodowi robotniczemu – a widziałeś pan kiedyś naród? Bo ja sześdziesiąt lat żyję, ludzi znam tysiące, ale narodu to ani jednego... " - Ale uśmiałem się! Super zdanie!

Podsumowanie:
Czyta się świetnie. Warsztat iście na poziomie profesjonalnym. Jednak opowiadanie dla mnie skończyło się na zdaniu cyt. "Ale przecież nadal mam jeszcze jakieś jutro, żeby to sprawdzić.".
To co jest dalej, według mnie, nie koresponduje z całością, mam wrażenie jakby zostało wklejone z innego tekstu. Zaczynam podejrzewać, że zrobiłeś kolaż własnych tekstów.
Pozdrawiam serdecznie

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...