Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść II


Rekomendowane odpowiedzi

II
Kiedy ktoś mówi do mnie w wołaczu – a mówią, że ten przypadek już zanika, że tylko u inteligencji się został, a tu przecież na każdym osiedlu co drugi to Lechu czy Czechu – kiedy mówią do mnie w wołaczu per “panie”, czuje się trochę, jakbym podsłuchiwał żarliwą modlitwę, jakbym niechcący podglądał objawienie. Lepsze to i tak od jednej babinki, którą kiedyś znałem, a która za szczyt dwornej uprzejmości uważała zwracanie się do interlokutorki per “paniusiu”. Owa babinka to sąsiadka, stara Baranowa; żona Barana i matka Barana, córka – jak mówili – starego Grzelczaka.
A obok Grzelczaków, w dobrym polskim domu, z którego sie wywodzę, w zdrowym polskim otoczeniu, gdzie wszyscy chodzili co niedziela do kościoła, pili wódkę, bili żony i nienawidzili murzynów (żadna patologia, nie myślcie sobie – żony bili lekko, dla tradycji; murzynów mogli sobie nienawidzić, i tak żadnego nie było w promieniu stu kilometrów; wódka im w ogóle nie smakowała; i tylko tego kościoła nie ma jak rozgrzeszyć), urządzono kiedyś wigilię dla ludu pracującego, połączoną z tradycyjnym pieczeniem Barana. Na przystawkę podano jednak nieświeżego śledzika, skutkiem czego jeszcze przed nadzianiem Barana na ruszt wszyscy rzygali, tylko ksiądz Dobrodziej wymiotował. Historia zresztą zatoczyła koło i już w następnych wyborach samorządowych Baran został wójtem.
A ja ciągle jeszcze nie byłem poetą, mimo wszelkich starań.
Chodziłem do liceum imienia Stefana Żeromskiego; usilnie próbowano nam wmówić, że to powód do dumy. W praktyce: może niekoniecznie do dumy, ale na pewno do uprzedzenia. Był to bardzo prężny ośrodek poezji, głównie skatologicznej. Na każdej ławce, w każdej szatni, w każdej ze zdezelowanych kabin w kiblu – wypisano poemat; już to cyrklem, już to markerem, już to korektorem, już to zwykłym długopisem. Oto się dostałem do szkoły poetów! I ja – przyznam się – miałem swój wkład, niebagatelny wkład, w historię poezji klozetowej. Było tak: któregoś dnia udałem się do zdezelowanej kabiny; nie w towarzystwie, nie na szluga, ale za potrzebą; ale nie potrzebą fizjologiczną, ale za potrzebą wyższego rzędu. Wyciągnąłem korektor z kieszeni mundurka i na drzwiach, od wewnątrz, wypisałem w natchnieniu:

Na Hitlera czoło dumne
Na Bismarcka srebrną trumnę
I na wszystkich Niemców w świecie
Ale nie na deskę przecie!

Nie był to wbrew pozorom poemat nacjonalistyczny, bo nie sposób być nacjonalistą w kraju, w którym nie ma cudzoziemców, chyba tylko w telewizyjnych programach rozrywkowych. Był to po prostu efekt dobrego polskiego wychowania, które otrzymałem; nienawiść do okupanta wyssałem z mlekiem matki, a właściwie prababki Wandy, która tak bardzo nie chciała Niemca, że w 1939 zmieniła nazwisko z niemiecko brzmiącego Rosenzweig na swojskie Wójcik.
Zawstydzony poetyckim debiutem dopisałem jeszcze pod spodem, mniejszą czcionką:

Okrutnej śmiałości w chwili wyrzeczenia
Nie cofnie nigdy nawet wiek powagi!
Przez to i tylko przez to istnieliśmy
Czego nie widać w naszych nekrologach
Ni we wspomnieniach, które zasnuł miłosierny pająk
Ni pod pieczęcią, którą chudy rejent złamie

ale zmazałem, niezadowolony; do dzisiaj jeszcze prześladuje mnie kompleks błyskotliwego debiutu.
Szkoła – jako się rzekło – nosiła imię Stefana Żeromskiego, a to znaczyło – chociaż nikt dobrze nie wiedział, dlaczego – że co roku miała nas odwiedzać Barbara Wachowicz. Co prawda nie była poetką, ale wielu twierdziło, że była pisarką. Był to na wiele lat jedyny człowiek pióra, którego dane mi było poznać osobiście, może nawet nazbyt osobiście. Barbara Wachowicz, biust nieokreślony, ubiera się na fioletowo i pisze fioletowym pisakiem, nosi fioletowe wełniane reformy i nie zraża się ani odrobinę tym, że w środku przemówienia podchodzi do niej delegacja z kwiatami. Wygląda jak osiemdziesięciolatka w stylu kawaii. Nie udziela bezpłatnych wywiadów, ale chętnie podpisuje zdjęcia.
Atmosfera spotkań z Barbarą Wachowicz przypomina trochę koncert Juliette Greco, na którym prawie byłem. Greco miała wtedy już dobrze ponad osiemdziesiątkę i nikt chyba nie wierzył, że może jeszcze śpiewać, a już na pewno nie, że może uwodzić; Jean Paul Sartre, Albert Camus i Miles Davies zdążyli już może gdzieś narodzić się na nowo, a Greco ciągle trwała w tym samym ciele, które miało z wymienionymi bezpośredni kontakt, co czyniło z niej prawdziwą atrakcję turystyczną. Przynajmniej w oczach tysięcy ludzi – w tym mnie – którzy wykupili bilety. Ale Greco nie przyjechała, koncert odwołany. Nie przejąłem się tym ani trochę – w sumie i tak jest się czym chwalić, że się prawie widziało Juliette Greco; zwłaszcza, że nie można już zobaczyć Sartre'a, Camus'a ani Daviesa. A kasę za bilet oddali. Bilet burżujsko drogi, a u mnie z kasą krucho, jak już mówiłem, a co dopiero wtedy, za czasów studenckich. Musiałbym na głowę upaść, żeby kupić taki bilet; na szczęście miałem wtedy w Warszawie bogatą ciotkę.
Tajemnicą poliszynela było, że ciotka pochodziła może i z lepszego, ale na pewno nie z równie polskiego domu jak ja; z Wójcików, dawniej Rosenzweigów. Była to najzupełniej archetypowa spinsterka, profesor prawa, znająca dwanaście obcych języków i dwa własne, posiadaczka najcenniejszego księgozbioru, jaki w życiu widziałem. Z nastaniem kapitalizmu oddali jej czynszową kamienicę na warszawskim Nowym Mieście, a i bez tego ciotka umiała sobie w życiu poradzić. Byłaby zupełnie nie do zniesienia i dawno już rodzina zdążyłaby o niej zapomnieć, gdyby nie pewien jej wielce przyjemny zwyczaj: banknoty studolarowe rozdawała jak cukierki. Nadto: zyskiwała przy bliższym poznaniu, w istocie była bowiem istotą czułą i wrażliwą, o prawdziwie gołębim sercu. Wiedziała bardzo dobrze, kiedy zapotrzebowanie na dolary zostało zastąpione przez zapotrzebowanie na euro.
Choć regularne (ale nie nachalne!) wizyty u ciotki pozwoliły mi finansowo przetrwać studia, ciągle pod skórą czuję głęboką pogardę dla jej burżuazyjnych zwyczajów. Oprócz krwi Rosenzweigów płynie bowiem we mnie błękitna biało-czerwona krew, krew szlachetna, krew polska, krew ziemiańska – krew Zamojskich.
Kiedy z grupą umundurowanych Żeromszczaków zwiedzałem Czarnolas, krew Zamojskich we mnie zawrzała. Zrozumiałem, czego mi naprawdę potrzeba. Muszę nabyć własny dworek. We własnym dworku człowiek ex lege zostaje poetą. Nie wspominając już o tym, że żyje sobie jak cysorz.
Wreszcie osiągnąłem wiek, w którym należy zakasać rękawy i przystąpić do realizacji młodzieńczych planów. Wiem już, ile kosztują dworki, wybrałem nawet konkretną lokalizację na wschodniej rubieży; obmyśliłem wszystko ze szczegółami, także realizacja ruszy pełną parą, jak tylko uda mi się zebrać fundusze. Ale z funduszami – problem. Głównie dlatego, że pieniądz się mnie nie trzyma, rozrzutny jestem; a szczególnie: nadmiernie sobie cenię bibeloty. Na kwadracie w blokowisku mam prawdziwe mini-muzeum; dziesiątki oprawnych w skórę woluminów z XIX wieku, kilka złotych i srebrnych szwajcarskich zegarków mechanicznych, antyczną srebrną zastawę, przywożone z Indii kuferki na duperelki, stare ryciny i mapy, orientalne cuda na kiju, stalówki, obsadki, kałamarze, puszki na herbatę, kilka stuletnich butelek po winie mam, ostatnio nawet nabyłem piękną mosiężną klamkę... Wszystko prawie kupiłem okazyjnie, na jarmarkach i od żuli handlujących na ulicy, za bezcen, ale w sumie i tak włożyłem w to ładny grosz. Myślę sobie – chociaż wiem, że to tylko usprawiedliwianie się przed samym sobą – że gdybym zamiast tego odkładał na dworek, to kiedy już wreszcie bym go kupił, musiałbym zamieszkać w pustych ścianach; a tak – od razu mam tam co wnieść, i to nie byle co! Nie mam co prawda fortepianu, który naturalnie powinien znajdować się w porządnym dworku, ale przecież nie postawie sobie fortepianu w dwudziestometrowym mieszkaniu na czwartym piętrze...
Najłatwiej złapać okazję u żula na książkach, w centrum Warszawy jest takich żuli na kopy. Żul ma – z definicji – niewielkie pojęcie o wartości pieniądza, a jeszcze mniejsze o wartości książek; za to niejeden odziedziczył po matce czy babce wcale zacną bibliotekę. Nade wszystko żule nie znają języków obcych, fremdeszprachen ani ciut-ciut nie panimaju, forejn langłidżes nekomprenepa. A w księgozbiorach warszawskich roi się aż od książek rosyjskich, niemieckich i francuskich. Ma taki żul do sprzedania “Das Zeitalter des Deutches Imperialismus”, Berlin 1936, stan idealny, ale nie pójdzie do antykwariatu – gdzie z miejsca dostałby parę stów – bo się wstydzi; bo jak to tak, do antykwariatu, on, ucieleśniony etos żula? O nie, on woli cenny wolumin opchnąć za flaszkę czy równowartość; dla niego to dużo, a i tak fart, że ktoś kupił książkę po zagranicznemu.
Na takich żulach zdobyłem swoje największe książkowe skarby: dziesięciotomową Juraencyclopodiae, trzytomowe “Die deutsche Literatur des neunzehnten Jahrhunderts”, “Deutsche Dichtung des neunzehnten Jahrhunderts”... Niejednemu bibliofilowi oko by zbielało! Zaprojektowałem sobie nawet ekslibris – z herbem Zamojskich i mądrym napisem po łacinie.
Bibliofilstwo dobrze działa na dziewczyny. Przynajmniej na niektóre; właściwie to jest niezastąpione na wstępną selekcję. Spotykasz suczkę, mówisz jej że jesteś bibliofilem – i jak nie ucieknie, to już jest twoja. Polecam.
W ogóle wygląd cały, imponderabilia, jak to mówią, mam artystyczne. Dbam o to szczególnie i chyba działa; niedawno koło Smyka zaczepiła mnie taka jedna – suczka na oko, biust 90B, nie za wysoka – i pyta: “sklep plastyczny na Mazowieckiej, zna pan?”.
Znałem sklep plastyczny na Mazowieckiej mniej więcej podobnie jak Tarchomin – wiedziałem, że coś takiego istnieje i wiedziałem, gdzie się mniej-więcej mieści, ale to tyle. Okolice Świętokrzyskiej i Mazowieckiej jawiły mi się w ogóle jako prawdziwe zagłębie sklepów plastycznych.
-Znam – odpowiedziałem.
-Dobre tam akwarelki mają?
Słowo “akwarelki” w mentalnym leksykonie kogoś, kto oprócz rozlicznych męskich cnót odziedziczył po ojcu także daltonizm, sytuuje się gdzieś między “akwarium” a “akwalung”.
-Nie wiem... ale zdaje się, że to jeden z lepszych sklepów...
Tak mi się wydawało, podzielam bowiem zupełnie niezrozumiałe dla rodowitych Warszawiaków, a charakterystyczne dla przyjezdnych prowincjuszy przekonanie, że im coś bliżej Traktu Królewskiego, tym jest lepsze.
-A ty, gdzie kupujesz? - męczyła mnie dalej, w dodatku bezceremonialnie przechodząc na “ty”.
Przechyliła głowę, jakby chciała nadstawić ucha na odpowiedź, dzięki czemu zyskałem kilka sekund, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Wszystko w niej było ładne do wyrzygania: ładne miała włosy i ładne oczy, i ładne usta, i ładne giezłeczko, i buciki, i na włosach chusteczkę w kwiaty. Te kwiaty – ja skądś te kwiaty znałem...
Oprócz starych książek czasem kupuję też nowe, żeby poczytać (bo dziewiętnastowieczny niemiecki nie jest, mówiąc szczerze, moją najmocniejszą stroną). Jest taka seria książek z wydawnictwa Salsa; literatura iberoamerykańska, różne tam Marquezy, Borgesy i inne Iglesiasy-Karierasy. Tam na okładkach – niech mnie piorun trzaśnie, jeśli blefuję – tam są takie same kwiaty jak na chustce tej dziewczyny. “Salsa”, stoi tam wypisane, “książki dla muzykalnych”. Może ja nie jestem cool ani trendy, ale po mojemu to książki dla muzykalnych winny się składać w większej części z nut. Taka, dajmy na to, “Szkoła gry na klarnecie”, albo chociaż A. Bruckner, Symphonie c-moll, Studienpartitur, Musikwissenschaftlicher Verlag, Leipzig 1938 (mam, a jakże; muzykalny jestem). Dzisiaj kultury sprzedaje się w sześciopakach, wszystko naraz. Polonaise: die Bucher fur die Musikalisch: A. Mickiewicz, Herr Tadeus, a w zestawie jeszcze kontusz, pół litra i figurka jp2. Cracoviack: books for the musical, H. Sienkiewicz, With Fire and Sword, a do tego kilo podwawelskiej, słomiany chochoł i sztuczne wąsy...
No ale ona, tamta spod Smyka, dalej stoi i się na mnie patrzy, a od tej jej iberyjskiej chustki na słowiańskim liczku aż się we mnie zagotowało.
-Wcale nie kupuję. Sam wyrabiam.
Przeszło mi wtedy przez myśl coś zupełnie irracjonalnego, albo, jak mawiał mój doktor od prawa karnego: “zupełnie od czapki”. Pomyślałem mianowicie, że to właśnie ona – ta, która stoi przede mną i zadaje idiotyczne pytania – że to spod jej ręki wyszły notatki, których fragmenty pewnie do dzisiaj trzymam jeszcze gdzieś na dnie szuflady biurka. I przypomniała mi się cała historia.
Budynek położony przy ulicy Oboźnej, na peryferiach kampusu centralnego UW, w którym mieściło się kilka kulturoznawczych instytutów: iberystyka, italianistyka, romanistyka i może nawet coś jeszcze, jest jednym z najważniejszych węzłów komunikacyjnych w Warszawie, przynajmniej dla studentów. Nie, żeby wszyscy tak się garnęli do obcych kultur i języków, to niekoniecznie – chodzi raczej o dogodną lokalizację geopolityczną; dość, że można tam spotkać dosłownie każdego etudianta, nie wyłączając mojej skromnej osoby. Raz zdarzyło mi się nawet zajrzeć do tamtejszej czytelni, nie po to naturalnie, żeby poczytać sobie w mniej czy bardziej zbarbaryzowanym dialekcie lingua romana, a tylko i wyłącznie w celu przejrzenia opozycyjnej prasy, zakupionej zresztą z własnych pieniędzy w prawdziwym polskim kiosku Ruchu. Trafiłem akurat na jakiś gorący okres przedsesyjny; w całej czytelni było tylko jedno wolne miejsce. Zasiadam zatem, wyjmuję gazetki, a tu nagle czuję, jak coś szeleści mi pod butem. Schylam się, zachęcony, bo ten szelest jakiś taki miły uchu, dolarowy...
Kiedyś, zaraz po denominacji, znalazłem w piasku przed szkołą pięć złotych – mam je do dzisiaj. Nie szeleściło, ale się błyszczało.
Ale wtedy, w czytelni, to nie była waluta, ani właściwie nic interesującego. Był to po prostu podłużny strzępek kartki w kratkę, zapisany tanim niebieskim długopisem; najprawdopodobniej fragment celowo zniszczonej prywatnej korespondencji w języku polskim (studenci rozmaitych filologii i kulturoznawstw używają między sobą polskiego tylko w sprawach tyleż poufnych co poufałych). Wydało mi się to wtedy – zupełnie wbrew rozsądkowi – wydarzeniem na tyle niecodziennym, że przestudiowałem świstek, nie bez trudu odczytując na nim:
brak / ale tak / Nie / każdym / może / po za / o ni / przy / Teraz / Sory, al / Chcę żeby / Totalnym / Błąd z / tu rzę / winy.
oraz na odwrocie:
nie / nie / dla siebie / i niejedno / sami / e wiesz / umiem / a myśli / ę się / może kiedyś / stopniu / cały czas / ego pełne / nigdy
i zaraz zaświtał mi w głowie kolejny niedorzeczny pomysł, żeby spróbować zrekonstruować treść listu. “Ale nie teraz” - pomyślałem sobie - “jutro”.
Wsunąłem świstek do kieszeni, kilka dni potem natrafiłem na niego przypadkowo i przełożyłem do portfela, skąd go z kolei za jakiś miesiąc wyjąłem, by – tym razem na dłużej – umieścić w szufladzie biurka.
Może to właśnie ona napisała, myślałem sobie, patrząc na tamtą spod Smyka; to zupełnie w jej stylu by było, że “totalnie” i “sory, ale”, “może kiedyś”, “cały czas” i “nigdy”... i nawet wyglądała na studentkę iberystyki...
Na studiach wierzyłem, ze potrafię odgadnąć, co mój rozmówca studiuje jedynie na podstawie jego wyglądu, zachowania i sposobu wysławiania się. Nigdy mi się to zresztą nie udawało, zawsze się myliłem – ale i tak wierzyłem, że potrafię. I tak właśnie – dokładnie tak – powinna wyglądać studentka iberystyki, dokładnie tak jak to potwornie już irytujące stworzenie, które stało przede mną, tam, pod Smykiem.
Stworzenie postało jeszcze ułamek sekundy, po czym odpowiedziało coś jakby: “dzięki, to do zobaczenia” i natychmiast odeszło w swoją stronę. A ja, głupi, chciałem ją wtedy gonić, chociaż nie wiedziałem, po co. Po to chyba, żeby jej powiedzieć, że musi się trzymać zasady trzech jedności, że nie może tak po prostu zejść ze sceny podczas climaxu; a może przeciwnie, po to, żeby zapytać, czy na pewno powiedziała “do zobaczenia” (że niby nie dosłyszałem) i głosem niecierpiącym sprzeciwu oznajmić, że nie życzę sobie żadnego zobaczenia ani z nią, ani z żadną inną studentką iberystyki...
Ale w tej samej chwili uświadomiłem sobie, że to przecież nie mogła być studentka iberystyki. Nie żuła gumy, a – według mojego wyobrażenia o świecie – studentka iberystyki po prostu musi żuć gumę (--a co, jeśli żuła, ale akurat schowała pod językiem?--).
I pomyśleć, że całe życie udawało mi się trzymać z daleka od wszelkich farb i pędzli... chociaż nie do końca. Na początku studiów mieszkałem w wynajętym pokoju na Nowym Świecie, dokładnie nad Sfinxem, i wtedy moim sąsiadem był jeden Artysta Plastyk. Właściwie to prawie codziennie słyszałem o nim od właścicielki mieszkania (w jej mniemaniu sąsiedztwo Artysty Plastyka było niepodważalnym walorem, którym można było usprawiedliwiać ciągłe podwyżki czynszu), ale nigdy nie zobaczyłem go na oczy. Owszem, zdarzało mi się mijać na klatce jakichś woniejących etanolem mężczyzn o niepospolitym emploi, ale nigdy się nie dowiedziałem, czy któryś z nich jest moim sąsiadem. Raz tylko wychodząc z mieszkania zobaczyłem, że drzwi pracowni Artysty Plastyka są uchylone... ech, tradycjo romantyczna, ty nad poziomy wylatuj! żadne tam uchylone, otwarte były na oścież, tak że do wnętrza wcale nie trzeba było zaglądać, widziało się je po prostu. Artysta Plastyk pewnie wyszedł na dymka, może nawet poszedł zmarszczyć freda na klatce; ta druga hipoteza wydawała się bardziej prawdopodobna...
Na ścianach pracowni – między dyplomami we wszystkich cywilizowanych językach – wisiało kilka szkiców i niedokończonych obrazów. Wszystkie bez wyjątku przedstawiały gołe baby o wydętych jak w mnogiej ciąży brzuszyskach, piersiach pozbawionych sutków i czarnych, zarośniętych sromach; baby różniły się tylko – a i to nieznacznie – kątem rozkraczenia.
Później, kiedy już mieszkałem w blokowisku, jednym z moich ulubionych zajęć stało się obserwowanie lokatorki sąsiedniego bloku, chodzącej nago po mieszkaniu. Nie ma w tym nic z perwersyjnego, nastoletniego wpatrywania się w okno i oczekiwania, aż obserwowana zdejmie stanik, o nie! Moja Naguska zrzuca z siebie ubranie, skoro tylko przekroczy próg mieszkania, robi to w dni powszednie o godzinie 15:18, światło gasi o 23:13, a w międzyczasie paraduje przed oknami najzupełniej naga, dumnie falując epickim biustem 75C. W soboty organizuje darmowe pokazy, niestrudzenie uprawiając aerobik, jogę, pilates i najczystszej wody ekshibicjonizm od hejnału do Wiadomości, z przerwą na Teleekspress. Może to właśnie dzięki jodze, a może dzięki ekshibicjonizmowi, jest znakomicie zakonserwowana i zapewne niewielu jej fanów wie, że pesel Naguski zaczyna się od siódemki.
Naguska zawsze kojarzyła mi się z kobietami z obrazów Artysty Plastyka, chociaż brzuch miała płaściutki, piersi przyozdobione różowymi sutkami, a srom starannie wydepilowany. Najbardziej – poza pierwszorzędnym 75C – podziwiałem w niej upór w walce z samotnością. Naguska zawsze była sama, nigdy nikt jej nie odwiedzał, nigdy nikogo nie wpuszczała do mieszkania, nie miała psa, kota ani rybek; zahartowała się w samotności do tego stopnia, że nie włączała nawet telewizora.
-U Baranowej byłam, a gorąco tam u niej! - krzyknie czasem sąsiadka z lewej strony - Dwadzieścia sześć stopni, tak w piecu pali, nie do pomyślenia, dwadzieścia sześć stopni, tak gorąco u niej, kto to widział, żeby tak w piecu palić, żeby aż dwadzieścia sześć stopni! No i Mietkowa mi powiedziała, że jedna kuzynka szwagierki jej koleżanki z pracy, ta wiesz która, to się dała, no, zapłodnić, że z probówki. Młoda dziewczyna, dwadzieścia sześć lat, brzydka nie jest, chłopa by ze znalazła jakiego porządnego, katolika, nie geja tylko żeby i nie Murzyna, to nie, to ona chciała dzieciaka chować z probówki, kto to widział, żeby dwadzieścia sześć lat dziewczyna z probówki! Z tego, mówi Mietkowa, nic dobrego wyniknąć nie mogło – i koźlątko ona powiła, ta kuzynka szwagierki jej koleżanki z pracy, a Ksiądz Dobrodziej powiedział, że to diabeł jest, i że on nie ochrzci – no i pewnie, mówi Mietkowa, że nie ochrzci, pewnie, że nie ochrzci, bo kto to widział! A u Mietkowej tak gorąco, mówię ci, dwadzieścia sześć stopni, w piecu pali, kto to widział żeby tak palić! Siedzi w tym gorącu, to jej się w głowie poprzewracało i takie głupoty już gada, ta Mietkowa, już ja ją znam, ja wiem, co z niej za jedna, ja swoje wiem, i niech gada, kto to widział!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dla lepszego obrazu cofnęłam sie do części pierwszej i przeczytałam obie - jedna po drugiej. Wybacz szczerość - ale końcówkę czytałam już trochę niecierpliwie i na siłę. Widać, że bardzo swobodnie posługujesz się słowem, żonglujesz nastrojami, płynnie zmieniasz wątki, masz bogate słownictwo. Doceniając perfekcję warsztatu muszę jednak powiedzieć, że Twój tekst mnie nie zaciekawił. Oczywiście to bardo subiektywne, ale dla mnie przekaz jest za bardzo rozproszony, przez co trudno odgadnąć "co autor miał na myśli" i jako czytelnik czuje się zdezorientowana. Być może dlatego, że nie mam wielkiego doświadczenia z wymagającymi tekstami - ot, takie moje wrażenia na gorąco. Pozdrawiam - Ania

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

nie doczytałam do końca...może jeszcze wróce, ale troche nudno mi było. Może gdyby części były krótsze a więcej łatwiej byłoby dać rade. Nie wątpię, że talent do pisania masz. Ale czegoś mi tu jednak brakuje.
Swoją drogą, biust 90B chyba wygląda dziwnie;p

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...