Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Proroctwo Izajasza, czyli Jahwe jest zbawieniem


Rekomendowane odpowiedzi

Izajasz szedł szybkim krokiem po pokrytej świeżym śniegiem polnej drodze. Nie chciał po raz kolejny w tym miesiącu spóźnić się do laboratorium. To byłoby już jego ósme spóźnienie. Inni pracownicy Politechniki podróżowali samochodami, ale on nigdy nie ufał maszynom, a poza tym w żadnym przypadku nie chciał być od niczego zależny. Od hydrogenium też. Zawsze uważał się za w pełni wolnego człowieka, który w każdym miejscu i w każdym czasie potrafi być samowystarczalny.

*

Codziennie rano chodził drogą przez las. Jednak niechęć do maszyn nie była główną przyczyną jego wyboru. Słysząc pracę silników i dźwięki klaksonów nie mógł po prostu dostatecznie skoncentrować się na własnych myślach. Strasznie nie lubił tracić czasu i pewnie między innymi dlatego zaszedł tak wysoko.

*

Tym razem nie było inaczej. Izajasz przemieszczał się krokiem automatycznym. Gdyby tylko o tym wiedział poczułby się zapewne jak umysł odcięty od mięśni i zmysłów. Jak świadomość abiotycznej jednostki centralnej na mechanicznych nogach. Nie docierał do niego śpiew ptaków i dźwięk skrzypiącego pod butami śniegu. Nie widział zeszklonych, jarzących się tysiącami igieł w koronach drzew. Do jego mózgu nie napływały żadne świadome impulsy. Istniała tylko teoria, nad którą myślał już od dobrych paru miesięcy. Twierdzenie, że jest to człowiek uzależniony od własnego geniuszu nie byłoby przesadą. Nie był do końca wolny - był zakładnikiem samego siebie.

*

Szedł dalej ze wzrokiem utkwionym w skrzących się drzewach, kiedy oślepiła go seria nagłych błysków światła. Nie były to promienie słoneczne odbijające się od srebrzystych drzew. Jego oczy były już na to doskonale znieczulone, odciążając zajęty przez teorię mózg Izajasza. Seria szybkich i gwałtownych błysków skończyła się w momencie, w którym stanął żeby dokładniej się dziwnemu zjawisku przypatrzeć. Stał kilkanaście metrów przed wysokimi sosnami, skrzącymi się teraz już tylko od porannego Słońca. Chyba jestem trochę przemęczony - powiedział do siebie i wydychając ostre zimowe powietrze opuścił wzrok. Chciał iść dalej, jednak jego oczom ukazał się obraz, któremu przez ułamek sekundy nie dał wiary. Wraz z dopływem dużej ilości adrenaliny do krwi Izajasza, wszystkie zmysły stały się bardzo wrażliwe, oddech i bicie serca szybce, a mięśnie napięte.

*

Pod drzewami, na które patrzył jeszcze kilka sekund wcześniej wisiała mała, niebieskawa mgiełka. Miała może ze dwa metry wysokości i trochę więcej szerokości. Jej górna granica była bardzo wyraźnie zaznaczona, jakby odcięta skalpelem od reszty przestrzeni, a boki rozrzedzone, przechodziły ciągłym spektrum od niebieskiego do barw krzewów, pni i śniegu.

*

Izajasz stał kompletnie nieruchomy, wstrzymał nawet oddech, i dopiero po kilkunastu sekundach na nowo otrząsnął się z odrętwiania, które przyszło wraz z dociekaniem czym jest tajemnicza mgła wisząca przed nim. Była ona nieruchoma. Pierwszą rzeczą jaką zrobił, całkiem zresztą logicznie, była cyfrowa kopia w postaci zdjęcia i hologramu obiektu. Wszechobecna sieć informacyjna natychmiast wychwyciła dane i przesłała je do pamięci komputerów w jego mieszkaniu oraz gabinecie. Wiedział już, że znów nie zdąży do pracy na czas. Nagle ni stąd, ni zowąd do jego głowy dostała się myśl, jakby ktoś cichym szeptem zza jego uszu powiedział: wejdź do środka. Izajasz był tym faktem zszokowany, ponieważ nigdy wcześniej jego doskonały umysł nie płatał takich figli. Nie był nawet pewien czy to co widzi naprawdę istnieje, a jakby tego było mało przed chwilą jakiś głos niewiadomego pochodzenia szepnął mu w samym środku głowy.

*

Zwariowałem!? Cała ta moja, pieprzona teoria to tylko urojenia chorego człowieka! Kiedyś musiało do tego dojść! A może to schizofrenia i gdzie ja jestem? A może CUI szprycuje mnie fantomozolem? Dziesiątki bezładnych i nielogicznych myśli przelatywało przez jego sieć neuronową z prędkością błyskawicy. Wejdź do środka - powtórzył abstrakcyjny głos i tym razem ciało Izajasza dodatkowo przeszył słaby i krótki dreszcz. Wszystkie chaotyczne, niczym sekwencje rzutów kośćmi do gry, myśli nagle ustały. Teraz nie myślał już o niczym, słuchał tylko sterylnie czystego, powtarzającego się szeptu. Wejdź do środka, wejdź do środka, wejdź do środka...

*

Nie mógł już myśleć i mówić o sobie, że jest bardziej wyzwolony z uścisku systemu niż inni. Więził go inny, złożony z potrójnego układu: mgła, szepty, dreszcz. Całkowicie stracił kontrolę nad własnym ciałem, które od krótkiej chwili sterowane było, już nie przez mózg, tylko przez coś czego nie był wstanie choćby w najmniejszym zakresie określić. Już nawet nie próbował. Wciągnął ostre, zimowe powietrze i miarowym krokiem poszedł w kierunku niebieskiej poświaty.

*

Szepty ustały, był już w środku. Przerażony i sparaliżowany strachem. Widział jak unosi się nad lasem i następnie ponad polami, jak z dużą prędkością leci nad miastem do którego zmierzał. Zobaczył budynek Politechniki i kościół. Nadal nie potrafił nic pomyśleć, w jego głowie panowała idealna pustka, jednak z całą pewnością nie nazwałby tego stanu nirwaną. Izajasz unosił się w czymś nieokreślonym, tak jakby szybował siłą własnej woli. Coś w czym był nie było już mgłą. Nie widział żadnych ścian, nie widział i nie czuł podłogi na której stoi. Nagle oślepiła go seria dziwnych błysków i pod jego nogami nie było już znajomego miasta z prostopadłymi ulicami, parkami, rzeką i czystymi placami. W zdumieniu przewijały się pod nim dymiące fabryki gigantycznego molocha. Ogromne miasto sięgające po horyzont, a w dole prawie jednakowo ubrani ludzie, chodzący w szeregach, po zatłoczonych i brudnych ulicach. Nie mógł tego wszystkiego dobrze dostrzec, ponieważ warstwa czarnego smogu przesłaniała widok. Niektóre z części metropolii były zupełnie zasłonięte. W rzece nie odbijało się Słońce, a woda nie była błękitna, tylko szara.

*

Stopniowo chłonął sytuację i zaczynał myśleć. Wszystko składało mu się na obraz jakiegoś okrutnego żartu. Koszmaru, z którego miał nadzieję za chwilę obudzić się w swoim ciepłym łóżku. To było zbyt dziwne, by mógł w to uwierzyć. Przecież od setek lat na Ziemi nie było tak brudnych i smutnych miast jak to bezszelestnie przewijające się pod jego stopami. Jednak z czasem stawał się coraz bardziej spokojny, gdzieś w głębi ducha poczuł, że wszystko dobrze się skończy, że to tylko absurdalny sen i wtedy znów usłyszał szept, od którego włosy zjeżyły mu się na głowie, a po karku przeszła seria dreszczy. Odruchowo odwrócił się za siebie i zobaczył dość niską, szarawą istotę, w masce pokrywającej prawie całą twarz. Ugięły się pod nim nogi i omal nie zemdlał, w jego umysł wdarł się powtórzony szept.

*

- Witaj - humanoidalna istota nie poruszyła ustami.
To musi być coś w rodzaju telepatii, mimo woli pomyślał Izajasz.
- Tak, masz rację. To jest telepatia - potwierdził rozmówca, spoglądając na przestraszonego Izajasza zza wielkich szkliw swojej szarej maski.
Zaczęli rozmowę.
- Nie masz się czego obawiać. Jeśli będziesz wypełniał polecenia, nic złego Ci się nie stanie, rozumiesz?
- Jakie polecenia!? - gwałtownie rzucił Izajasz. Jego twarz jeszcze bardziej pobladła.
- Dowiesz się o nich w swoim czasie. Mogłem pojawić się tutaj w postaci wizualizacji człowieka z Twojego świata, jednak rada uznała, że nie ma takiej potrzeby i, że powstrzymasz swój strach.
- Jaka rada, jakie polecenia, o co chodzi!?
- Będziesz naszym konstruktorem, potem dowiesz się więcej – ze spokojem odpowiedziała postać. Wiemy, że pracujesz nad teorią próżni czasowej. Będziesz teraz kontynuował prace w naszym ośrodku.
- Nie rozumiem! Jesteście kosmitami, czy co!? - przerażony naukowiec był idealnym przeciwieństwem swojego rozmówcy. Wstrząsały nim fale wzburzenia, a po chwili robiło mu się słabo.
- Nie, jestem człowiekiem tak jak Ty. Mój naród wygrał właśnie wyścig w przeszłość. Udało nam się zbudować maszynę czasu.
- Co to za brednie! To niemożliwe!
- A jednak możliwe. Zapowiada się trzecia wojna światowa. Będziesz naszym konstruktorem. Zbudujesz bombę - głos szarawego człowieka w masce, stał się potężniejszy i wyraźniejszy.
- Jaką bombę!
- Bombę czasową. Od kiedy opanowaliśmy technologię wypraw w czasie, wiemy że jej zbudowanie jest możliwe. Odrzucisz patriotyzm i pomożesz nam wygrać wojnę.
- Aa, czyli Ty jesteś Hitler, a ja Einstein, tak? Kim wy jesteście do cholery!? - wrzasnął w myślach Izajasz.
- Chińczykami - odparł rozmówca.
- Nie będę wypełniał żadnych poleceń, możesz je sobie schować w dupie! Rozumiesz!? - teraz już do końca stracił równowagę.
- Będziesz. Niedługo przeprogramujemy Twój mózg, tak żebyś czuł się Chińczykiem i komunistą. Oswobodzimy świat z tyranii kapitalizmu. Zbudujesz dla nas bomby czasowe, my w jednej milisekundzie zdetonujemy je w Ameryce i Europie, a potem opanujemy i wprowadzimy porządek. Rozumiesz chyba, że nie możemy użyć energii nuklearnej, to doprowadziłoby do całkowitej zagłady.
W tym momencie Izajaszowi poczerniało przed oczami, poczuł jak z głowy odpływa mu krew, stracił świadomość i głucho upadł na przezroczystą podłogę pojazdu.

*

Nie wiadomo ile minęło czasu, zanim odzyskał przytomność. Znajdował się teraz w idealnie czystym sześciennym pomieszczeniu, o białych ścianach, zbudowanych z, jak mu się wydawało, jakichś dziwnych kryształów. Nie dostrzegł żadnych drzwi i okien, w środku znajdowały się tylko dwa, ustawione na przeciw siebie, czarne krzesła. Pomieszczenie, nie zaciekawiło go w żaden sposób. Nic dziwnego. Siedział na jednym z krzeseł naszpikowany różnymi farmaceutykami. Ogarniał go wielki spokój, myśli miał czyste i jasne. Substancje płynące w jego żyłach sprawiły, że nie odczuwał żadnych innych emocji. Istniał tylko spokój i harmonia.

*

Patrząc przed siebie, Izajasz, zauważył przenikającego przez ścianę, znajomego osobnika, z którym rozmawiając niedawno wpadł w szał. Naturalnie w stanie w jakim się znajdował, wcale go to nie zdziwiło. Nie zdenerwował się też w ogóle.
Szary, niski człowiek zrobił kilka kroków, przeszedł przez krzesło, jakby było jedynie projekcją, a następnie na nim usiadł.
- Witam ponownie - oświadczył.
- Witam - miękko odpowiedział Izajasz.
- Teraz możesz pytać o wszystko. Chińczyk ukryty za maską patrzył mu prosto w oczy.
- W którym jesteśmy roku?
- Właściwie dziwne, że to pytanie zadajesz dopiero teraz, a nie przy pierwszej okazji. Większość pyta od razu. Od momentu Twojego zniknięcia minęły setki lat. Nikt o Tobie już nie pamięta. Jest rok 2666.
Słowa powstające w mózgu porwanego naukowca, z początku nie robiły na nim żadnego wrażenia. Dopiero po chwili ujawniła się odwieczna ciekawość świata.
- Latające talerze to po prostu maszyny czasu?
- Tak, to nasze statki zwiadowcze. Izajaszowi rozszerzyły się źrenice, jakby pod wpływem nagłego impulsu.
- Co to jest za bomba czasowa, którą, ja niby, mam dla was skonstruować? - spytał spokojnie.
- No właśnie. O teorii próżni czasowej myślałeś dużo. Co prawda nie wierzyłeś w możliwość podróży w czasie, ale teraz już wiesz, że to był duży błąd. Bomba czasowa to nic innego jak urządzenie emitujące fale, które zatrzymują czas. Nasi agenci zainstalują je na terenie wroga, uruchomimy je, a następnie wkroczymy w specjalnych antypowłokach. Jak Ci doskonale wiadomo czas to tylko sekwencje następujących po sobie reakcji fizyczno-chemicznych. My po prostu je zatrzymamy, uniemożliwiając wrogowi działanie. Zatrzymamy czas.
Genialny umysł Izajasza już w połowie wypowiedzi Chińczyka wszystko zrozumiał. Już o nic nie chciał pytać. Po prostu analizował. Nieświadomy konsekwencji zaczął obmyślać różne aspekty sprawy. Jednak leki otępiające jego uczucia, poczucie honoru i przywiązania, nie mogły działać wiecznie.
- Dobrze - przerwał mu głos w jego głowie. W takim razie teraz zajmą się Tobą bioprogramiści. Zapomnisz o wszystkim, zaaplikujemy Ci nową tożsamość.
Powieki Izajasza momentalnie stały się bardzo ciężkie. Nie opierał się długo, po krótkiej chwili opadły zasłaniając oczy i okrywając mrokiem jego dotychczasowe życie na zawsze.

*

Izajasz już nie istniał, był przeszłością. Teraz nazywał się prof Mo Zhang. Siedział z nałożoną na twarz dużą, szarą maską w swoim gabinecie i obmyślał konstrukcję bomby czasowej. Zresztą nie tylko on, na odkrycie pracował cały sztab najlepszych, zwerbowanych umysłów świata. Byli już blisko. Profesor obracając stare pióro w dłoni, siedział ze wzrokiem utkwionym w smog chińskiego nieba. Cała gospodarka mocarstwa została przystosowana w celu wynalezienia technologii, które pozwoliłyby opanować świat. Wygrać ze znienawidzonym wrogiem. Powstały monumentalne elektrownie produkujące gigantyczne ilości energii, potrzebne laboratoriom naukowym. Powietrze zanieczyszczały wielkie fabryki i huty produkujące broń i różne pojazdy. Filtry powietrza nie nadążały oczyszczać atmosfery, która z czasem stała się trująca. Wszyscy obywatele chodzili w maskach gazowych chroniących ich nieprzystosowane genetycznie, jeszcze płuca. Wszyscy byli ubrani w jednakowe uniformy. Skóra stała się szara od wielkiej ilości chemikaliów zawartych w powietrzu i wodzie. Kolejne pokolenia rodziły się coraz niższe, coraz bardziej szare i łyse. Cena postępu i zwycięstwa była wysoka.

*

Profesor wciąż obracał swoje czarne pióro, wpatrując się w czarne chmury, leniwie przemieszczające się ponad miastem.
- Witam Towarzyszu Zhang. - Niespodziewanie dobiegł go głos przerywając poważne rozważania.
- Dzień dobry, Towarzyszu Dyrektorze - Profesor uśmiechnął się i telepatycznie posłał swoje myśli do głowy gościa.
- Rada Państwowa chciałaby wiedzieć jak przebiegają prace nad bombą.
- Jesteśmy już bardzo blisko - zdecydowanie odparł Mo.
- To świetnie, bo zaczęliśmy się już trochę niepokoić. Szpiedzy donoszą, że wróg uczynił ostatnio duże postępy i jeśli się nie pośpieszymy, możemy nie zdążyć!
- Zapewniam Pana, Towarzyszu Dyrektorze, że bomba to kwestia kilku dni.
- Świetnie! Nie przeszkadzam więc i życzę powodzenia Towarzyszu! Proszę mnie informować o postępach.
Dyrektor laboratorium głównego odwrócił się i wyszedł, przenikając przez przezroczyste drzwi gabinetu.

*

Rzeczywiście, Profesor Mo Zhang miał rację. Kilka dni wystarczyło, żeby ukończyć projekt BC i przetestować go na poligonie wojskowym. Zostało wyprodukowanych kilkaset bomb czasowych o różnym zasięgu, i wysłanych do strategicznych punktów na terytorium przeciwnika. Urządzenia te były gładkimi, czarnymi sześcianami, o boku około dziesięciu centymetrów. Przez cały czas pracy w laboratorium i swoim gabinecie nie przypomniało mu się zupełnie nic. Nie miał wyrzutów sumienia. Był tylko smutnym przykładem człowieka zniewolonego przez technologię. Nie mógł się doczekać operacji. Zdawał sobie sprawę, że zostanie bohaterem narodowym i budowało to w nim poczucie dumy.

*

W dzień ataku tysiące agentów rozmieszczonych w Europie i Ameryce przebierało się właśnie w antypowłoki umożliwiające działanie w warunkach emisji fal. Nie były to skafandry czy uniformy, tak jak bomba w rzeczywistości nie była bombą. Antypowłoki były po prostu nadajnikami odbijającymi fale wysyłane przez bomby czasowe. Również w procesie ich powstania dużą rolę odegrał Profesor.

*

Do uruchomienia sześcianów pozostało kilkadziesiąt minut. Chińskie statki powietrzne przygotowane były do ataku i zajęcia centralnych miejsc. Profesor, nerwowo chodził po swoim gabinecie co chwilę wpatrując się w czasomierze.

*

Odliczanie się skończyło, zegary atomowe stanęły i nastała godzina zero. Setki bomb czasowych zaczęły emitować niesłyszalne fale zatrzymujące wszystkie reakcje zachodzące w przyrodzie. Deszcz przestał padać, wiatr wiać, ludzie zastygli w przeróżnych pozach. Wydawało się, że wszystko stanęło. Czas się zatrzymał, ale nie wszędzie, gdzie miał się zatrzymać! Okazało się, że działa jeszcze jeden niespodziewany element. Element, którego nie można było przewidzieć. Element, którym był zdrajca. Zdrajca - szaleniec, u którego nie powiodło się bioprogramowanie, i który zachował szczątki swojej wcześniejszej tożsamości, a w zderzeniu z nową, wprowadzoną do jego mózgu oszalał. W laboratorium nikomu nie był potrzebny chory psychicznie, który nie mógł pomóc w produkcji bomby. Został wyrzucony z projektu jak śmieć, co spowodowało tylko, że jego umysł zadziałał jeszcze bardziej nielogicznie, niż w czasie jego pracy.

*

Szaleniec samodzielnie poznał technologię antypowłok i uciekł do Europy, gdzie sprzedał swoją wiedzę setkom terrorystów. Teraz wszyscy z nich czekali w swoich antypowłokach i kiedy czas się zatrzymał, opanowali system rakietowego. Zanim dotarli tam żołnierze i agenci, to oni byli panami świata. Dzięki swojej frustracji nie wykorzystali tej władzy dobrze. Wystarczyło kilka minut, a głowice atomowe zaopatrzone w emitery antypowłok, poszybowały w kierunku Chin. W jednej chwili atmosferę zapełniły tysiące rakiet, pochodzących z obu stron konfliktu, z ładunkami jądrowymi, by po kilkudzisięciu minutach unicestwić ludzką cywilizację. Życie na planecie Ziemia pod uściskiem milionów megaton zamieniło się w pył, lub wyparowało w ciągu kilku minut. Nie było już bomb czasowych, emiterów antypowłok, Profesora Mo, szarych ludzi i w ogóle niczego.

*

Izajasz był cały spocony. Trzęsącą się dłonią, nerwowo odkleił mały, metaliczny plaster z czoła. Odetchnął z ulgą, wydychając ciepłe, letnie powietrze. Musiał już iść na uniwersytet. Nie bez kozery napisali ostrzeżenie, że to wizja dla osób o mocnych nerwach – pomyślał. Na jakiś czas koniec z Wizjoplastrami.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

1)"poza tym w żadnym przypadku nie chciał być od niczego zależny. Od hydrogenium też” – skoro od niczego to również od hydrogenium. Mogłeś napisać to tak: od niczego… nawet od hydrogenium.
2) „Codziennie rano chodził drogą przez las. Jednak niechęć do maszyn nie była główną przyczyną jego wyboru” – wystarczyłoby: nie była tego główną przyczyną. – wyrzuć „jego wyboru’
3) „Strasznie nie lubił tracić czasu i pewnie między innymi dlatego zaszedł tak wysoko.” – jakaś mania jest z tym „strasznie” – „strasznie się cieszę”, „strasznie ciebie kocham”. – Oczywiście: Bardzo nie lubił tracić czasu…
4) „Nie widział zeszklonych, jarzących się tysiącami igieł w koronach drzew” – pierwszej chwili nie wiedziałem o co chodzi. Lepiej poprawić: Nie widział zeszklonych drzew, jarzących się tysiącami igieł w koronach. – jest czytelniejsze
5) „Nie był do końca wolny - był zakładnikiem samego siebie.” – Pogląd jakże w moim guście.
6) „żeby dokładniej się dziwnemu zjawisku przypatrzeć.„ – dokładniej, co zrobić? Przypatrzeć się. Czemu, komu przypatrzeć się? Dziwnemu zjawisku.
7) „oddech i bicie serca szybce, a mięśnie napięte” – lepiej: przyśpieszone
8) „Izajasz stał kompletnie nieruchomy” – nieruchomo
9) „Pierwszą rzeczą jaką zrobił, całkiem zresztą logicznie, była cyfrowa kopia w postaci zdjęcia i hologramu obiektu.” – lepiej: pierwszą racjonalną jego czynnością było wykonanie zdjęcia obiektu aparatem cyfrowym, który wyjątkowo tego dnia miał przy sobie. Niepotrzebnie udziwniłeś to zdanie.
10) „W zdumieniu przewijały się pod nim dymiące fabryki gigantycznego molocha. Ogrom” – Opis szarej metropolii sugestywny, wręcz zobaczyłem to, moje gratulacje.
11) „- Witaj - humanoidalna istota nie poruszyła ustami.” – Podoba mi się dialog zaczynający się od tego zdania

Podsumowując: mniej więcej od połowy tekstu, zacząłem go pochłaniać, dlatego też umknęły mi ewentualne błędy. Była to miła lektura. Bardzo dziękuję, pozdrawiam i zapraszam do pierwszej części mojego Dziennika, która jak mi się zdaje ma dużo wspólnego z Twoim tekstem.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Kiedy już było pewne, że zalegnę w tym łóżku na dobre, mój prześladowca związał się z Izą. Nie wiem, czy czuje się zdominowana, nie wiem, ile razy obijał jej śliczną twarz, mam większe problemy od czasu tamtych świateł - si puo morir! Si puo morir d'amor, po prostu. Nie jest to łatwe. Zanim trafię na cynkowy stół, mój prześladowca złamie mi jeszcze kilka żeber, kilkakrotnie zdąży w środku nocy przed Panem Bogiem, pogoni opieszałą siostrę , która z bezmyślnymi i może nieokreślonymi oczami będzie potulnie wykonywać jego polecenia. Wracam powoli, niechętnie, czasami na tyle opieszale, że musi mnie ponaglać kolejnym miligramem adrenaliny i jeszcze jednym, i jeszcze – podawanymi z trzyminutową dokładnością, skrupulatnie odmierzanymi przez zdominowaną siostrę, ...raz, …dwa, …trzy, adrenalina, ...raz, …dwa, …trzy, adrenalina, ...raz, ...dwa, …trzy, adrenalina. Walc tańczony na trzy pas, jak u Brela.    III Skończyłem tę pieprzoną uczelnię z wynikiem bardzo dobrym. Gówno wart, czerwony dyplom przypomniał mi, ze dziadek trzymał coś podobnego ukryte głęboko w szufladzie – była to legitymacja członka PZPR, coś, czym nigdy się nie szczycił, ale z cwaniactwa, na jakie było go stać, przyjął propozycję przynależności do czegoś, co miało trwać wiecznie i przy okazji zapewniać jemu i jego rodzinie dobrobyt. Dziadek był uczciwym człowiekiem. Członkostwo w PZPR było jedynym cwaniactwem na jakie sobie pozwolił. Kiedy upadł komunizm na początku myślałem, że to wina mojego dziadka. Nie miał do tego serca. Potem zrozumiałem, że większość nie miała do tego serca.  I większość była cwaniakami.   Najbardziej komunizm zapamiętał mój żołądek – smak pomarańczy na Boże Narodzenie i czekoladopodobnych czekolad z dużą ilością trzeszczącego w dziecięcych zębach cukru. Właściwie jedyną rzeczą, jaką pamiętam z tamtego okresu jest czekoladopodobna czekolada i cukier trzeszczący miedzy zębami. I jeszcze zdjęcie marszałka Piłsudskiego. Kiedy miałem siedem lat ojciec zabrał mnie do zielonobrunatnego gabinetu i pokazał zdjęcie marszałka Piłsudskiego ukryte bezpiecznie przed podsłuchami SB w szufladzie biurka. Później zrozumiałem, że były to swoiste postrzyżyny. Ojciec kultywował prasłowiańskie zwyczaje, zadbał nawet o należny po takim wydarzeniu poczęstunek. Kiedy wychodziłem z pokoju w zębach trzeszczała mi czekoladopodobna czekolada. Piłsudskiego w imię Dmowskiego znienawidziłem później. Dziadek miał w poważaniu system. Kiedy przyjeżdżałem do niego próbował mi wynagrodzić  fakt, że pomimo zaangażowania, jakim była czerwona legitymacja trzymana w szufladzie jego biurka pod przeróżnymi papierami i ciekawymi wydaniami Expressu ilustrowanego, nie stać go było na zakup czekolady w białym opakowaniu z nadrukiem niemieckich orzechów. Gotował mi wtedy kisiel na wodzie, która śmierdziała chlorem bardziej niż ta w łódzkich basenach, co zawsze wiązało się z opowieścią o Pilicy i jej wirach, ilości topiących się w niej ludzi i innych makabrycznych historiach, które nie przeszkadzały mi ze smakiem spożywać kisielu dziadka - wprost przeciwnie, te koszmarne baśnie – jak u braci Grimm - dodawały mące ziemniaczanej smaczku. Nic dziwnego, że wychowany na tych kartoflanych przetworach szybko doceniłem smak ziemniaczanej wódki. A ponieważ komunizm błyskawicznie - jak dla mnie - upadł, wódkę wkrótce zastąpiłem whisky, która była przejawem proeuropejskości i intelektualnego dziedzictwa Europy. Nigdy jednak nie piłem wódki, czy whisky przy dziadku, nie chciałem mu robić przykrości i nawet, kiedy jako student, wpadałem do jego ciemnej kamienicy pełnej mrocznych opowieści, z lubością spijałem substytut alkoholu, którym raczono mnie od dzieciństwa – kisiel. Głębokie poważanie dla komunizmu dziadek zaszczepił w moim ojcu, który chciał walczyć. Tylko rozsądek matki powstrzymał go przed założeniem nowych skarpet i udziału w demonstracjach. Schowała skarpetki. Ponieważ te, które nosił nie były dość krzykliwe pozostał w domu i cudem uniknął internowania. Ojciec sklął telewizor i poszedł spać. Po przemianach wziął sprawy w swoje ręce –zainwestował wszystkie pieniądze w spółkę z o.o. Spółka okazała się spółką z o.o. i upadła. Na walne zgromadzenie tuż przed upadłością, jako jeden z głównych udziałowców dostał zaproszenie. Nie pojechał, ponieważ nie miał odpowiednich skarpet – wszystkie były zbyt krzykliwe do garnituru, którego tez zresztą nie miał, bo włożył wszystkie pieniądze w spółkę. Pieniądze przepadły – później z telewizyjnego przekazu dowiedzieliśmy się, że spółka nieszczęśliwie zainwestowała je w guziki. Ojciec sklął telewizor i poszedł spać. Wychowany przez tych dwóch cwaniaków, którzy nigdy nie zrobili ani kariery, ani pieniędzy, zostawiając ten nader wątpliwy zaszczyt (i spore długi) właśnie mi miałem zostać księdzem, do czego poczuwałem w sobie jakieś inklinacje. Dochodowe zajęcie, jakim było pasterstwo dusz nie wchodziło jednak w rachubę, zniechęcały mnie do tego obostrzenia wprowadzone przez Kaliksta II, jakim był celibat, poza tym sprawę mógł utrudnić fakt, że byłem Żydem.  Wybrałem medycynę. I ukończyłem studia ze wspomnianym, gówno wartym, czerwonym dyplomem.  Ponieważ wszystkie doktoranckie miejsca były zajęte przez różnych mądrali, natychmiast po odebraniu członkowskiej legitymacji partii lekarzy wyjechałem tam, gdzie po raz pierwszy doświadczyłem ekstazy, jedząc czekoladę, wypchaną orzechami w białym opakowaniu. Szarobure ściany mojego szpitala łączyły się z pochmurnym niebem, a jednak uważałem go za piękny. Żaden cień nie padał na nieskazitelną, aseptyczną, antyseptyczną, sterylną i przede wszystkim wyjałowioną klinikę. Młode Niemki pozbawiały nadziei nie tylko bakterie i wirusy, ale nawet niedawno odkryte priony. Same niezniszczalne niszczyły życie poczęte i niepoczęte, wspierane przez higienistę szpitala. Higienistą szpitala był najbardziej obrzydliwy z lekarzy – dr Larch. Brzydził ludzi i drobnoustroje, odbierając im chęć do namnażania. Oprócz dr. Larcha w klinice pracowało jeszcze czternastu lekarzy. Stanowili mieszankę urody, charakterów, wiedzy i narodowości – troje Niemców, czworo Słowaków – małżeństwo i obcy sobie ludzie, czworo Polaków oraz pary Rosjan i Ukraińców. Nad całością czuwał pogardzany przez Słowaków potrójny dr i pojedynczy profesor Hintermann, z pochodzenia Węgier, z wyboru Niemiec, z wyznania – bezwyznaniowiec. Hintermann pogardzał Słowakami, którzy nim pogardzali i hołubił Larcha, który czcił potrójnego doktora i pojedynczego profesora w jednej osobie. Ów zlepek narodowości wiedzy, urody i charakterów funkcjonował nad wyraz dobrze i zmian w nim dokonywano średnio raz na trzy miesiące. Najsłabszym ogniwem była Ukrainka Gorokowska, której brak kompetencji zapewniał nienaruszalność i całkowite uzależnienie od Kliniki. Na salę Gorokowskiej kładziono same najcięższe przypadki. Nie potrzebowała się dokształcać, ponieważ przypadki te były tak ciężkie, że wchodziła na salę, mówiła dzień dobry i stwierdzała zgon. Resztę dnia spędzała na wypisywaniu kart zgonu, w czym, ze względu na nieznajomość języka, pomagała jej przydzielona sekretarka Helga. O Heldze pisać nie warto. Warto natomiast wspomnieć o oddziałowej. Była to kobieta – oddziałowymi zwykle są kobiety, oddziałowych płci brzydkiej nie ma, może dlatego, że kojarzą się z więzieniem, są tylko brzydkie oddziałowe wśród których Elsa nie stanowiła wyjątku - złośliwa i zazdrosna, spolegliwa i przymilna na swój oddziałowy sposób. W swoim mniemaniu była najważniejszą osobą szpitala po higieniście i profesorze. W mniemaniu wszystkich innych także. Poruszała się dumnie. Jak fregata wracała korytarzem z odprawy nie pozwalając wyprzedzić się drobnym jachtom lekarzy. Wielki kok spięty misternie zapewniał jej higienę i bezpieczeństwo pracy. Oddziałowa była pierwszą wtyczką pojedynczego profesora i potrójnego doktora. Słowacy uważali oddziałową za wyjątkowo głupią. To samo myśleli o pojedynczym profesorze i potrójnym doktorze, o higieniście, o kolegach Ukraińcach i sobie nawzajem, nikomu nie zwierzając się ze swych pogodnych myśli. Słowacy mieli kompleks małego narodu wobec Polaków - Słowaków jest osiem razy mniej niż Polaków, w razie wojny jeden statyczny Słowak musiałby utłuc ośmiu statystycznych Polaków, dlatego Słowacy prowadzą pokojowa politykę wobec Polski. Uważali też Polaków za wyjątkowo głupich. Przede wszystkim jednak nienawidzili Czechów, a ponieważ jedni mówili po czesku, a drudzy po słowacku żadną miarą nie mogli się dogadać. Słowacy uważali Czechów za wyjątkowo głupich. Raz na dwa tygodnie jeździli do domu, sprawdzając, czy sytuacja między nimi a Czechami nie zaostrza się. Ponieważ sytuacja pozostawała bez zmian - ostra, ale niezaostrzona - wracali do szpitala z mocnym przekonaniem powrotu do domu, gdyby sytuacja się jednak zaostrzyła. Słowacy pracowali w szpitalu, ponieważ szpital zapewniał wykształcenie ich dzieciom. Dzieci studiowały w Czechach. Jednym ze słowackich anestezjologów był Horek. Zaharowywał się w szpitalu, tylko po to by mieć kilka wolnych dni, które odpracował w nadgodzinach i mógł wreszcie jechać do Bratysławy, a stamtąd do swojej dziurki, z której wypełznął po wielu latach - jak mówił - dydaktyczno-naukowej pracy. Wynikiem pracy Horka była córka, studiująca medycynę w Pradze oraz syn, studiujący kierunek niezapewniający chleba. Horek senior musiał pracować w Niemczech, co zapewniało chleb ukochanej córce, synowi darmozjadowi i niewiernej żonie. Horkowa zdradzała doktora z nudy lub z powodu silnego imperatywu wewnętrznego zwanego przez doktora kurestwem. Nie to było jednak w niej najgorsze – dr Horek znał kilka kobiet lekkich obyczajów i wiedział, że nawet ten zawód można uprawiać z godnością,  Horkowej brakowało godności. Najbardziej blado wypadaliby Polacy, gdyby nie mieli wśród siebie dr. Vogelbauma. Ten młody lekarz o pokrętnym nazwisku jak na słowiańskie pochodzenie miał jeszcze bardziej pokrętny charakter. Najbardziej uderzającą cechą jego charakteru był całkowity brak charakteru. Vogelbaum ze względu na wielka łatwość podlizywania się przełożonym był nazywany przez pozostałych Polaków czopkiem. W tej klinice dr. Vogelbauma zastępował mój prześladowca. Mój prześladowca był synem jednej z największych person na uniwersytecie. Po matce prorektorce i ojcu kundlu więcej odziedziczył po kundysie. Z matki wziął to, co najlepsze – sztukę wicia się i oplątywania, z tym, że matka wijąc się na starcu, za którego wyszła za mąż dla kariery wiele lat temu, wyglądała pięknie, niczym glicynia na starym domu, przykrywając fizyczną brzydotę nestora nauki polskiej, a jej syn i pasierb owego patriarchy plótł się wokół najbardziej utytułowanych i zasłużonych ludzi, wiodąc pasożytniczy żywot kanianki. Medycynę skończył dzięki matce i nazwisku ojczyma, nikt bowiem nie mógł uwierzyć, że wychowany w rodzinie niemal arystokratycznej i jakby nie patrząc, mając połowę garnituru chromosomalnego po niegłupiej i zasłużonej matce, może być tak tępy, na jakiego wyglądał. Osiłek po ojcu, miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sto dwadzieścia kilo wagi, włosy blond, świńskie rysy twarzy i świńskie spojrzenie jasnoniebieskich oczu zwieńczonych jasnymi brwiami i czasami przykrytych rudymi rzęsami, czasami, ponieważ większość czasu jego gałki wyłupiasto wystawały z oczodołów, przyglądając się z niedowierzaniem światu, w którym przyszło mu się wić. Głębi w nich nie było. I wijąc się, piął się niczym ojczym nestor i matka prorektorka, wyżej i wyżej – szybko zrobił doktorat na podstawie artykułu naukowego, w regulaminie znaleziono bowiem przepis, że o tytuł można ubiegać się nie tylko na podstawie rozprawy doktorskiej, ale również pracy, opublikowanej w renomowanym magazynie, co przy układach matki i ojczyma nie stanowiło trudności. Publikacja była nie na temat, a piśmiennictwo składało się głównie z cytowań dzieł matki i ojczyma, ranking czasopisma przykrywał jednak niedociągnięcia intelektualne doktoranta. Obrona była fikcją, zadawano pytania ustalone i nie na temat z nadzieją, że chociaż na część z nich, choćby połowicznie, odpowie, jak zresztą się stało. Recenzenci odczytali peany na cześć rodziny, która wydała naukowca i bezwstydnie, lecz spodziewanie, wystąpili o wyróżnienie, co zostało przyjęte przez aklamację – większość profesorów od dziecka znała matoła i kiedy rósł na ich oczach stawało się jasne, że kiedyś trzeba będzie tak postąpić. Od tego momentu przed tytułem Tumana stały litery dr, owo man sugerowało zaś jak najlepsze żydowskie lub ostatecznie niemieckie pochodzenie.  Potem już było tylko łatwiej i szybciej – uniezależnił się od reszty uniwersyteckiej tłuszczy habilitując się na podstawie dzieła, którego nigdy nie napisał z głupoty, a nawet nie przeczytał z lenistwa i został panem – moim władcą, który zabiera mnie do łózka, kiedy jak mu się wydaje chce, a przecież to jasne, że wracam, dodając mu splendoru, bo po tamtej stronie mnie jeszcze nie widzą, o ile po tamtej stronie coś jest.  Zawsze zastanawiało mnie białe światło, które ma wskazywać, że idziesz w dobrą stronę, że nie pomyliłeś drogi, że trafiasz do celu – jak nie widziałem go nigdy. Po tamtej stronie nie ma nic. Nawet dziadka z czerwoną legitymacją, porządnego człowieka. Raz w tygodniu chce nas zobaczyć szef kliniki. Jest to dość śmieszny grubasek z krótkimi nóżkami i długimi rękami, którymi kontroluje na tyle dużą cześć uniwersytetu, że będzie rządził, niczym PZPR, do końca swoich tłustych dni.  Facet prowadzi zdrowy styl życia – rano pływa, w południe jeździ rowerem, wieczorem tęży się na czwartej żonie. Chodzą pogłoski, że kiedyś ćwiczył też umysł, nie tylko mięśnie.  - Pierwszego dnia rzucasz papierosy. Drugiego odstawiasz alkohol. Trzeciego dnia zmartwychwstajesz – opowiada z uśmiechem zbawcy. Grubas prowadzi zdrowy styl życia  - nie pali, nie pije i gardzi chorymi. Po jego leczeniu pozostaje już tylko zmartwychwstanie. Niech go szlag. Jest naprawdę w tym dobry. Większość kasy zbija na prowincji. Ludzie na prowincji mają tę właściwość, że ślepo wierzą tytułom przed nazwiskiem. Przy całej swojej tuszy lekkim krokiem piłki lekarskiej wtacza się na salę, niesiony pędem powietrza wzbitym przez czołobitne pokłony asysty – dwudziestu kilku młodszych i starszych uległych ludzi, chudzielców i równym jemu barył, ustawionych w szeregu, potulnych i zastraszonych, poukładanych w ciągu według ścisłych reguł – najpierw ci, do których ów kloc ma największe zaufanie, zausznicy, totumfaccy i pomagierzy, z wypisanymi na identyfikatorach zasługami, im większe, tym dłuższy tytuł, docenci, habilitanci, adiunkci i wreszcie asystenci – tych jest najwięcej, motłoch, który nie odznaczył się jeszcze zasługami lub popadł kiedyś w niełaską, z byle powodu, którego już nikt nie pamięta, a który skazał ich na wieczną banicję. Ci ostatni, zachowują powściągliwość w czołobitności, za plecami grubasa spiskując przeciw niemu, szukając następcy, który przesunie ich wyżej w łańcuszku układów i zależności. Wszystko zaczyna się punktualnie o dziesiątej rano i powtarza rytmicznie raz na tydzień, zwykle jest to czwartek, czasem, kiedy grubasowi pomyli się kalendarz, środa, wyjątkowo rzadko i z powodu złego samopoczucia grubasa wtorek, wtedy popłoch jest największy – a dziś jest właśnie wtorek. - Proszę – mówi, co ma być zachętą do referowania naszych przypadłości i przedstawienie zaczyna nabierać rozpędu. Padają argumenty za i przeciw konieczności zrobienia dodatkowych badań, dyskusje żarliwe i jednocześnie jałowe, ponieważ jakakolwiek decyzja i tak nie zmieni niczego w naszym stanie, podejmowana ad hoc przez grubasa, z tytułem profesora, tym tytułem, który już dawno uległ dewaluacji. Nikt z nas nie pamięta czasów, kiedy tytulatura oddawała rzeczywistą wiedzę naukowców. Co nie znaczy, że każdy z nich jest człowiekiem pozbawionym osiągnięć, czy dokonań. W zaciszu swoich domowych i klinicznych gabinetów, chronionych przez zazdrosne panie profesorowe i hetery sekretarki, praca naukowa przebiega nad wyraz sprawnie, komputerowe przeszukiwanie usystematyzowanych baz naukowych ułatwia pisanie nic nie wnoszących elaboratów, do których zagoniony jest motłoch. Wczoraj mój prześladowca, jutro tamtego pod oknem, pojutrze jeszcze ktoś inny. Z Bogiem sprawa jeśli kiedykolwiek nazwisko kogoś z nich pojawi się w publikacji. Zwykle wykonują swoją pracę anonimowo, klnąc przy tym na czym świat stoi i obiecując sobie, że po raz ostatni pozwolili się zagonić do tej penelopiej pracy. Opowiadają, ze drugi w tej kolejce jest Wielki Docent, brat Wielkiej Oddziałowej. Facet ma wielką, czerwoną twarz, w której dominuje twarzoczaszka, miejsca na mózg jest mało. Twarz robi się czerwona z wielu powodów, czasami z zadowolenia, czasem ze złości, czasem bez powodu, zdradzając plebejskie pochodzenie tłumaczące dominację twarzoczaszki. Wsunięty jest w ciemny garnitur z białą koszulą, jakby nie znał innych kolorów, ze źle dopasowanym deseniem podkreślonym przez fatalnie dobrany krawat. Biała koszula i czerwona twarz czynią z niego patriotę, tytuł przed nazwiskiem naukowca. Facet sprzymierzył się z Charonem, sprawnie wiosłując krótkimi kończynami przewozi nas na drugą stronę Styksu. Nazywają go Poławiaczem pereł. Nie wiem, czy to z powodu wiosłowania, czy może dlatego, że do każdego zwraca się per perełko – do pielęgniarek, do lekarzy, czasem nawet do nas. Kiedy trafisz na niego możesz być pewien, że to ostatni dzień w tym cholernym łóżku. Nigdy nikogo nie resuscytuje, chociaż kiedyś próbował. Ręce założone na klatce, nerwowe przestępowanie z krótkiej nogi na dłuższą i na powrót z dłuższej na krótsza. O lekach można było zapomnieć. Potem uproszczono procedury resuscytacji, nie udowodniono żeby atropina w czymkolwiek pomagała. Został mu jeden lek do zaordynowania, a jednak nawet wtedy kładł ręce na klatce i przestępował z krótszej nogi na dłuższą, z dłuższej na krótszą i tak w kółko. Indiański taniec, którym zaklinał Manitu. Zawsze dziwiłem się, jak taki przygłup mógł skończyć studia medyczne. I jak w ogóle się na nie dostał. Potem przypomniałem sobie o punktach preferencyjnych, które ówczesna władza przyznawała takim jak on, chcąc zrobić z chama pana. Sukces pełna klasa. Wielki Docent habilitował się dosyć szybko. Brak wiedzy nie był przeszkodą, trochę jak w dowcipie o niedźwiedziu promotorze zająca, nigdy jednak nie dowiedziałem się, kto był jego niedźwiedziem. Wielki Docent był kiedyś zbawieniem. Były czasy, kiedy brał dyżury dość regularnie. Kiedy zatrzymywałeś się na jego dyżurze, miałeś pewne, że wkrótce zawitasz w domu Ojca. Nieskomplikowana procedura. Zatrzymanie, taniec Manitu, dwie godziny czekania w kolejce w worku wypchanym tobą i podpisanym twoim imieniem i wio! na metalowym wózku z panami w czarnych garniturach i białych koszulach, ubranych tak na część Wielkiego Docenta, dostarczyciela interesu. Myślałem kiedyś sobie, że gdyby ten troglodyta brał więcej dyżurów na pewno szybko spuściłby milionowe miasto do wielkości większej lub mniejszej wioski, z której pochodził. Niedługo jednak trwało jego dyżurowanie, bo znów jakimś ciemnym sposobem odniósł sukces materialny – kupił dom i samochód terenowy, do którego musiał wsiadać z rozpędu, lub z dłuższej nogi i przestał dyżurować. Żywiliśmy więc do niego wielką urazę – my, w łózkach i faceci w garniturze przy metalowych wózkach. Nawet ksiądz za nim nie przepadał. A przecież był to jedyny gość, który wpadał do nas regularnie i zawsze miał do przekazania dobrą nowinę. Dopatrywał swojego podwórka, nie mógł nas nawet dokarmiać chlebem zamienionym w Boga, bo prawie nikt z nas nie połyka. Przypominał mi trochę wiedźmę karmiąca Jasia przed wsadzeniem do pieca.   I teraz patrząc na Mojego Prześladowcę widzę, że nie przespał ostatniej nocy. Worki pod oczami zrobiły się jeszcze bardziej workowate, buroszare, jakby w nich, a nie w samych oczach, odbijało się mętne spojrzenie, które dotychczas utożsamiałem z lumpami wyczekującymi jakiejś drobnej ofiary pod sklepem monopolowym. Ach, ile trzeba mieć samozaparcia i pokory w sobie, by czekać, nawet zimą, przy wielostopniowym mrozie, przy wejściach do różnych marketów, galerii handlowych, pubów i restauracji z nadzieją i wciąż podniesioną, choć mającą tendencje do opadania głową, na klienta, gościa rzeczonych lokali, któremu – czy to z racji odruchu serca, czy współczucia, czy wreszcie zwykłego gestu – przyjdzie do głowy wcisnąć im w rękę kilkadziesiąt brakujących groszy na zakup i spożycie kolejnej butelczyny najtańszego alkoholu.  A przecież nikt nie daje gwarancji, że zakupiona butelczyna wypełni na tyle dokładnie zakamarki ich menelskiego ciała, że nie trzeba będzie żebrać o następną. A i ta następna nie daje żadnej pewności. Właściwie nie ma w ogóle nic pewnego na tym świecie.  Robota była niepewna, niepewne są czasy i jakaś taka mglista i raczej niespokojna przyszłość, o ile ona w ogóle jest, bo przecież są teorie o zakrzywieniu czasu i przestrzeni, teorie względne i niezrozumiałe, ale jednak istniejące i budzące niepokój do czasu, tego niepewnego czasu, kiedy organizm nasyci się wreszcie cieczą, bo człowiek to – jak mawia grubas - woda. A kiedy zabraknie tej wody w człowieku, pojawiają się zmarszczki, pierwsze znaki, że czas, jakkolwiek by był niepewny, jednak istnieje i ma możliwość nie tylko kąsania człowieka swym spróchniałym zębem, ale i trawienia żołądkiem, a czasami nawet wyplucia – na bruk, na ulicę, gdzieś koło innych myślicieli, tak jak teraz to zrobił z moim prześladowcą, po wielu godzinach nocnej pisaniny okupionej workami pod oczami.  Proszę – grubas znów się uaktywnił i patrzy swoim przeszywającym wzrokiem na mojego prześladowcę. Przestępuję przy tym pytaniu z nogi na nogę, wygląda jak piłka lekarska, którą zamęczał nas nauczyciel wychowania fizycznego. - Proszę,  panie doktorze – irytuje się piłka lekarska na za długą pauzę między pierwszym zaproszeniem a podjęciem przez niego wątku. I menel, dotychczas wciśnięty w hordę i przysypiający bezkarnie, wybudzony brutalnie zaczyna składać relacje z wszystkiego, co wydarzyło się przez okres niebytności grubasa przy moim łóżku. Opowiada o moich nieudanych ucieczkach i powrotach stymulowanych adrenaliną, o poprawie, której nie ma i być nie może, o lekach, które mimo, że cholernie drogie nic nie zmieniają nie tylko w moim stanie,  lecz co gorsza w wynikach badań, które teraz wydrukowane na małych i trzeba przyznać, dość zgrabnych karteczkach przedstawia profesorowi. Rzeczywiście, sprawa wygląda źle – widzę to w twarzy tłuściocha, który jest bardzo plastyczny, a grymas, który się pojawił w tej chwili na jego obliczu, nie ma nic wspólnego z zadowoleniem. Rzadko zresztą jest zadowolony. Życie nie rozpieszcza go przecież. Można powiedzieć, że ma pecha. Dawno już minął czas prosperity. I to nie z powodu jego błędów, broń Boże – grubas jest zbyt ostrożny i przebiegły na to, by popełniać jakiekolwiek polityczne faux pas, to wina tego starego buca i niedołęgi w białych rękawiczkach, byłego rektora i protektora jego zawrotnej kariery. Idiota, pozwolił usunąć się ze stanowiska, pobrudziwszy sobie białe rękawiczki, w których dotąd wszystko razem wykonywali. Kiedy przed dwoma laty udało się wepchnąć starego prof. P na najwyższe uczelniane stanowisko przyszłość, wbrew temu, co wiedzą menele spod marketów, rysowała się w różowych barwach. Pierwszą rzeczą jaką dokonali była reorganizacja uczelni, polegająca na posłaniu pod market kilku starych, niewygodnych i nadal piastujących stanowiska szefów klinik. Tak, to było niedopatrzenie, które (…)  Grymas na wspomnienie byłego przyjaciela, który okazał się niedojdą robi się jeszcze bardziej marsowy i nie wróży nic dobrego mojemu prześladowcy, a tym bardziej mi, skulonemu ze strachu w barłogu, niezmienianym od kilku dni i oskarżającym teraz pielęgniarki, przerażone nagle zapowiedzianą wizytą. - Co pan zamierza z tym zrobić? – pyta tłuścioch, a ja nie wiem, czy owo „to”, określa mnie i świetnie opisuje kondycję, w której się znajduję, czy plik karteczek, trzymanych w rozedrganej dłoni mojego prześladowcy, czy wydrukowane na nich wyniki badań jasno mówiące, że coś trzeba z „tym” począć, bo te cholernie drogie leki, jak widać nie działają. Jestem ciekawy nie tylko odpowiedzi mojego prześladowcy, ale również pomysłu na nową terapię. Nie spodziewam się jednak ciętej riposty ani rewolucji w kuracji, jestem nawet przekonany, że skończy się, jak zwykle, jakimś miałkim tekstem i kolejną porcją wody lanej w moje pomarszczone i obumarłe ciało. Bo człowiek to woda. Czasami myślę, że właśnie za to twierdzenie przyznano grubasowi tytuł profesora, bo trudno się z nim nie zgodzić, biorąc pod uwagę mechanizmy zachodzące w naszym organizmie. Wiem, jakie znaczenie ma dla człowieka woda. Wiedzieli o tym marynarze od najdawniejszych czasów, wsiadający na statki Kolumba, Magellana i innych odkrywców, wiedzieli, że ważne jest czy woda jest słodka, czy słona, bo ta ostatnia pełna Tak jak ten facet pod oknem, słony prawie tak jak gorzki jest w tej chwili grubas będący na obchodzie, słony niemal tak, jak słodka jest oddziałowa dla grubasa, facet z hipernatremią i jak mówią z przestawionym ośrodkiem osmotycznym, a może tylko udaje się w ostatnią podróż statkiem i pije tylko morską wodę – kto go tam wie. Od czasu do czasu jeden z tych przemiłych i przygłupich pielęgniarzy robi nam toaletę. Zabiera się do mycia – zaczyna od tyłków, pleców, brzucha, potem nogi, na końcu twarz, albo pół twarzy, jak u chłopaka obok. Goli nas używając różowych, bo tańszych i pedalskich maszynek. Niezłe są. Albo on jest niezły. Nigdy nikogo nie zaciął. Raz, ciach – namydleni wyglądamy na pewno komicznie, bo uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Mimo upływu lat medycyna niedaleko odeszła od balwierstwa. Cały ten proceder nie zajmuje mu więcej niż dziesięciu minut. - Doktorze, doktor popatrzy jaki zrobiłem im czyściec – chwiali się do lekarza dyżurnego, który pojawił się akurat po całej sprawie. Rechoczą obaj z dobrego żartu. Czyściec – właściwie mnie też to śmieszy. Ale nie mogę powiedzieć jak bardzo, z rozdziawionej gęby leci mi ślina, jest jej więcej i więcej – dowcip przedni.                 Smród menela, przywiezionego po kąpieli w izbie przyjęć na moment przywraca mnie do życia. O rany, jak on śmierdzi! Od razu przypomniałem sobie najlepsze czasy, kiedy jeździłem konno. Jest jak spocony koń, z czarnymi kopytami wystającymi sod białej kołdry, który nagle zatrzymał się w galopie. Jest jak cap, którego czarna broda spływa na białą kołdrę, zaciągniętą pod brodę. Jest wszystkim, tylko nie człowiekiem. I teraz będą go torturować, usuwać nalot z jego skóry, którym się pokrywał niczym stare drzewa mchem, golić i zakładać zielony beret pod by wytrzebić faunę żyjącą w jego włosach. Menel nie wygląda zbyt przytomnie, nie chodzi nawet o ilość alkoholu wypełniająca jego ciało – jest na końcu świateł, przed uchylonym oknem. Jest zakopanym liściem, stającym się cząstką przyrody. Wiosną będzie pożywieniem dla roślinożernych łodyg, zachwycających przechodniów kolorami, nieświadomy dramat i źródła piękna – to nie wynik malunku przed lustrem z oczami uniesionymi jak na obrazach Belliniego, ani głupawej kosmetyki, tylko prymitywnego kanibalizmu, dramatu Magellana wyspie Mactan, ostrego noża wbitego w pierś Cooka na Hawajach. Prymitywnego odruchu małorolnych chłopów lejących kwas na cmentarne drzewa, by odkryć lastrykową twarz anioła na grobie babki. Prowincjonalnej estetyki disco-polo. Jest rozpaczą nagiego cherubina.
    • ,, Królewstwo Chrystusa nie jest z tego świata,, J38   Jezus Królem urodzony w żłobie cierniowa korona zaprowadziła Go do nieba któż wymyśliłby taką drogę nie była usłana różami nie miał pałacu i licznych sypialni    a jednak jednak to ON jest królem poznać Go po owocach którymi jesteśmy pewnie nie wszyscy... dorodnymi często w nieszczęściu dojrzewamy   Jezu ufam Tobie   11.2024 andrew Niedziela, święta Chrystus Królem Wszechświata
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @egzegetaNie ma sprawy Wiktorze. Wiktorze, czy z tego tomiku wierszy zakosztujemy kunsztu pisarskiego Twoich dzieł? 

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • Rozdział dziewiąty      Minęły wieki. Grunwaldzkim zwycięstwem i przejęciem ziem, wcześniej odebranych Rzeczypospolitej przez Zakon Krzyżacki, Władysław Jagiełło zapewnił sobie negocjacyjną przewagę w rozmowach ze szlachtą, dążącą - co z drugiej strony zrozumiałe - do uzyskania jak największego, najlepiej maksymalnego - wpływu na króla, a tym samym na podejmowane przez niego decyzje. Zapewnił ową przewagę także swoim potomkom, w wyniku czego pod koniec szesnastego stulecia Rzeczpospolita Siedmiorga Narodów: Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Czechów, Słowaków, Węgrów oraz Rusinów sięgała tyleż daleko na południe, ileż na wschód, a swoimi wpływami politycznymi jeszcze dalej, aż ku Adriatykowi. Który to stan rzeczy z jej sąsiadów nie odpowiadał jedynie Germanom od zachodu, zmuszanym do posłuszeństwa przez księcia elektora Jaksę III, zasiadającego na tronie w Kopanicy. Południowym Słowianom sytuacja ta odpowiadała również, polscy bowiem królowie zapewniali im i prowadzonemu przez nich handlowi bezpieczeństwo od Turków. Chociaż konflikt z ostatnio wymienionymi był przewidywany, to jednak obecny sułtan, chociaż bardzo wojowniczy, nie zdobył się - jak dotąd - na naruszenie w jakikolwiek sposób władztwa i interesów Rzeczypospolitej. Co prawda, rzeszowi książęta czynili zakulisowe zabiegi, aby osłabić intrygami spoistość słowiańskiego imperium poprzez próbowanie podkreślania różnic kulturowych i budzenie  narodowych skłonności do samostanowienia, ale namiestnicy poszczególnych krain rozległego państwa nie dawali się zwieść. Przez co od czasu do czasu podnosił się krzyk, gdy po należytym przypieczeniu - lub tylko po odpowiednio długotrwałym poście w mało wygodnych lochach jednego z zamków - ten bądź tamten imć intrygant, spiskowiec albo szpieg dawał gardła pod toporem czy mieczem mistrza katowskiego rzemiosła.     Również początek wieku siedemnastego nie przyniósł jakiekolwiek zmiany na gorsze. Wielonarodowa monarchia oświecona, w której rozwój nauk społecznych służył utrzymywaniu obywatelskiej - nie tylko u braci szlacheckiej, ale także u mieszczan i chłopów - świadomości, kolejne już stulecie okazywała się odporna na zaodrzańskie wysiłki podejmowane w celu zmiany istniejącego porządku. W międzyczasie księcia Jaksę III zastąpił na tronie jego syn, Jaksa IV, pod którego rządami Rzeczpospolita przesunęła swoje wpływy dalej na zachód i na północ, ku Danii i ku Szwecji, zaczynając zamykać Bałtyk w politycznych objęciach, co jeszcze bardziej nie w smak było wspomnianym już książętom.     - Niedługo - sarkali - ten kraj będzie ośmiorga narodów, gdy Jaksa ożeni się z jedną z naszych księżniczek lub gdy nakaże mu to ich królik - umniejszali w zawistnych rozmowach majestat władcy, któremu w gruncie rzeczy podlegali. I którego wolę znosić musieli.     Toteż i znosili. Sarkając do czasu, gdy zniecierpliwiony Jaksa IV wziął przykład - rzecz jasna za cichym królewskim przyzwoleniem - przykład z Vlada Palownika, o którego postępowaniu z wrogami wyczytał niedawno z jednej z historycznych ksiąg... Cdn.      Voorhout, 24. Listopada 2024 
    • @Katie , ciekawie jest poczytać o tego typu uczuciach. A czy myślałaś o tym, żeby zrobić krótsze wersy? A może właśnie takie długie wersy spełniają jakąś funkcję w tym wierszu... .
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...