Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Kozdroniowa


Rekomendowane odpowiedzi

Nigdy dobrze nie poznałem swojego nauczyciela od polskiego, pana Jerzego Kozdronia. Był najbardziej tajemniczym nauczycielem w naszym liceum. Podczas gdy całe, szanowne gremium profesorskie gromadziło się w pokoju nauczycielskim na wspólnej kawie i ciastku, czyli tak zwanej małej biesiadzie na dużej przerwie, Kozdroń umykał temu szacownemu gronu w magiczną czeluść kanciapy pana Stacha, naszego woźnego i wypalał z nim pokaźną ilość klubowych. Nie wiem o czym wtedy gawędzili, ale najprawdopodobniej nie o literaturze, a przynajmniej nie o literaturze w sposób bezpośredni. Pan Stach był głębokim znawcą życia, ale znawcą literatury pięknej już tak głębokim nie był, a że życie z literaturą ma pewne wspólne punkty, Kozdroń musiał jakieś korzyści z tych rozmów czerpać, zwłaszcza że co miesiąc umieszczał w lokalnym almanachu literackim „Nasza sprawa” nowe opowiadanie, a każdy, kolejny jego utwór był coraz bardziej niewiarygodny, zwariowany, zakręcony i zupełnie z księżyca. Przy całym swoim odjeździe, utwory Kozdronia trzymały się blisko ziemi, wielbiły konkret i szczegół, szminkę, kwiatek na oknie w pękniętej doniczce, papierosa i dym, który ulatnia się ciekawą chmurą w knajpianej atmosferze. Kozdroń być może był niespełnionym, nie rozpoznanym geniuszem, być może dźwigał w sobie przekleństwo nie odkrytego talentu, ale nade wszystko Kozdroń nosił w sobie tajemnicę, którą daremnie starały się rozszyfrować na prędce tworzone grupki szkolnych detektywów.
Już sam jego wygląd implikował niestworzone teorie na temat jego ciekawej konduity.. Kozdroń co prawda nie wyróżniał się bardzo, ale jego rzucająca się w oczy chudość, głębokie, czarne, wpadnięte w czaszkę oczy, nieodłączny papieros, wytarta marynarka i dżinsowe spodnie tworzyły swoistą, uroczą całość narzucające skojarzenie z jego aż tak bardzo nieodległą, burzliwą, hipisowską przeszłością.
Kumple mówili, że Kozdroń zabił kiedyś swojego brata w walce na weselu, ponieważ poszło o kobietę, która podobała się zarówno Kozdroniowi jak i jego bratu. Dziewczynki mówiły podobnie, ale wykluczały morderstwo, sprowadzały jednakże sprawę Kozdronia do mitu nieszczęśliwej miłości. Otóż młody Kozdroń musiał się kiedyś śmiertelnie albo nieśmiertelnie zakochać i to bez wzajemności, nieszczęśliwie i teraz cały czas rozpacza i wzdycha za tą, której imienia nigdy nie poznamy, ponieważ imię tej jest głęboko ukryte w sercu Kozdronia. W wypadku prawdziwości tej hipotezy, ów nieszczęsny obiekt miłości Kozdronia musiał mu do tego stopnia dać w kość, że Kozdroń będąc już starszym gościem, po czterdziestce dalej ma czarne, rozdarte serce. Zagadka Kozdronia trapiła całą naszą klasę i każdy mnożył interpretacje na tyle, na ile pozwoliła mu jego ograniczona wyobraźnia. Nikt nigdy nie był w domu Kozdronia ( podobno mieszkał z matką, staruszką ), nikt nie widział jego przepastnego księgozbioru, o którym krążyły legendy, nikt nie wdał się w rozmowę z Kozdroniem, że tak bowiem bardziej prywatną. Nikt.
Jednak ja postanowiłem zbliżyć się do tajemnicy Kozdronia w nadziei, że uda mi się cokolwiek rozwikłać. Moje postanowienie było tym silniejsze, że nasz klasowy bogacz Pako ustanowił nagrodę za rozwiązanie zagadki Kozdronia w wysokości pięciuset nowych złotych polskich ( Pako dostaje od starego tysiąc złotych co miesiąc i ma już poczynione poważne oszczędności, więc suma ta w razie powodzenia mojego planu nie powinna stanowić poważnego uszczerbku na jego finansach ).Wtajemniczyłem w mój plan grono wyróżniających się uczniów, Alę Jagódkę, Kubę Gibona i Sójkę Mlecza. Było nas czworo razem ze mną, Bykiem Bulskim alias Jankiem Bębenkiem. Stworzyliśmy zgrany klub, postanowiliśmy działać. Jak najłatwiej zbliżyć się do polonisty, nie uznanego przez świat geniusza literatury? Samemu stać się polonistą i nie uznanym przez społeczeństwo wydrążonych pachołków l i t e r a t e m. Założyliśmy kółko literackie: „fraza”, zbieraliśmy się co piątek na seansach popołudniowych, po lekcjach i czytaliśmy sobie nawzajem swoje wypociny. Na początku nieformalnie, dopiero po miesiącu postanowiliśmy udać się do Kozdronia, aby ten roztoczył nad nami swoje o wiele bardziej doświadczone skrzydła poety, pisarza, eseisty, mnicha literatury, przeora zagubionej frazy.
- Dzień dobry panie profesorze, powiedziała wdzięcznym głosem dziewczęcym Ala Jagódka
- Dzień dobry moi wspaniali, w czym mogę służyć? odpowiedział lekko przychrypiałym głosem Kozdroń.
- Otóż założyliśmy kółko literackie, „fraza”, ale czujemy podskórnie, że brakuje nam odpowiedniego duchowego patronatu, dlatego ośmielamy się Pana prosić o opiekę nad naszą raczkującą, dopiero co wypuszczającą pąki „literaturką”.
Ala Jagódka była zawsze wygadana i miała styl dość kwiecisty. Kozdroń zadumał się, a potem odpowiedział:
- Dobrze kochani, macie jak w banku moją obecność, zostanę na waszym najbliższym spotkaniu.
Ucieszyliśmy się wszyscy z tej dobrej nowiny Kozdronia i nie mogliśmy się doczekać najbliższego zebrania naszego kółka, które miało się odbyć dopiero za tydzień, ponieważ tylko raz w tygodniu nasza koleżanka Weronika pracująca w bibliotece pozwalała nam w niej zostawać w tajemnicy przed główną bibliotekarką i dyrekcją. Jak będziemy mieli Kozdronia, wszystko stanie się legalne, ta prosta kalkulacja zysków i strat wprowadziła mnie w dobry nastrój.
Przez cały tydzień czytałem jak szalony co mi w rękę wpadło. Pani z biblioteki robiła duże oczy, nie dowierzała, ponieważ przeważnie pożyczałem lektury i oddawałem nie doczytane po kilku dniach. Wypracowania pisałem nawet niezłe, ale do lektur nie miałem cierpliwości. Dzięki szansie na rozwikłanie zagadki Kozdronia, zacząłem czytać więcej, a w tym wiele pozycji spoza kanonu. Pożyczałem czasopisma literackie, czytałem nowości dopiero co wybijających się autorów, czytałem klasykę, na razie zaczętą, ale w jeden dzień średnio przeczytałem jedną książkę. No, a na sam koniec, przed tak długo wyczekiwanym wtorkiem napisałem swój pierwszy w życiu wiersz. Kiedy go pokazałem Kozdroniowi, pochwalił mnie, choć jak stwierdził: „jeszcze świeżość w nim widać, brak doświadczenia, ale nadzieje rokuje”. Ucieszyłem się jak skurczybyk. Reszta kompanii czyniła też niezłe przygotowania. Ala Jagódka czytała tyle, co zwykle, czyli bardzo dużo, Kuba Gibon czytał jak zwykle gazety sportowe, ale i tak miał żyłkę humanistyczną, potem zostanie niezłym komentatorem sportowym, Sójka Mlecz zaczytywał się w poezji, ponieważ pisał wiersze od 10 roku życia, głównie, jak to określił : „poezje sentymentalne”. Ogółem tworzyliśmy zgraną pakę spryciarzy, dla których literatura była jedynie narzędziem do rozwikłania spraw o wiele bardziej poważnych i tajemniczych.
Kiedy wreszcie nadszedł wtorek, byliśmy spięci. Nie mieliśmy w ten dzień polskiego, więc kontakt z Kozdroniem był odłożony na chwile bliżej nieokreślone, późniejsze. Przez wszystkie lekcje wierciliśmy się w ławkach niespokojnie jak małe dzieci w podstawówce, które pragną jedynie przerwy i nigdy nie rozstrzygniętych i nie kończących się bijatyk na przerwie. To spotkanie z Kozdroniem będzie dla nas swoistą potyczką, wiedzieliśmy o tym i dlatego tak bardzo pragnęliśmy zwycięstwa. Co innego bowiem być aktywnym na lekcjach polskiego i wtórować Kozdroniowi w zachwytach nad Mickiewiczem, a co innego jest spotkać się z nim nieco mniej formalnie, gdzie szło o nasz plan, o naszą ambicję, o nasz honor i godność. Wybuchł wreszcie dzwonek ostatniej lekcji, którą była godzina wychowawcza z panią Mruczyńską, na której rozmawialiśmy o zawiłych kwestiach organizacyjnych naszej przyszłorocznej studniówki. Po lekcji poszliśmy do biblioteki i rozsiedliśmy się wygodnie na krzesłach, Weronice powiedzieliśmy, że tym razem jesteśmy na legalu i nie ma się, czego obawiać, Kozdroń za chwilę przyjdzie.
- Co macie przygotowane? zapytała Ala Jagódka najwidoczniej czując się całym mózgiem przedsięwzięcia, co mnie nieco ubodło
-Ja mam jeden wiersz odpowiedziałem sucho
Sójka Mlecz uśmiechnał się na tą nowinę dosyć dobrotliwie, ponieważ wiedział, że to on jest największym poetą w naszym liceum, a ja jestem jedynie dobry w miniaturkach prozatorskich, albo w mini – reportażach z życia mojego domu rodzinnego, gdzie z pasją opisuję codzienne posiedzenia intelektualne mojego starego na fotelu w świetle lampy, pykającego fajkę i czytającego prasę ultrakonserwatywną i katolicką.
Kuba Gibon miał przygotowaną rozprawkę dotyczącą związku sportu z literaturą piękną w świetle najnowszych badań instytutu zdrowia psychicznego. Właściwie to największy kawał pracy wykonał Gibon, ale jakoś nikt tego nie chciał przyznać. Ala Jagódka miała przygotowane dziesięciostronicowe opowiadanie fantasy o magicznej krainie truskawkowych ludków w śmietanie ( czytałem, babskie dyrdymały przewrażliwionej fantazji ).
Ja ze swoim wierszem zatytułowanym „życie pozagrobowe” wypadałem najbardziej blado z całej kompanii, ale biorąc pod uwagę ile książek przeczytałem przez ten tydzień ( siedem , więcej niż w czasie niejednego semestru ), czułem się całkowicie usprawiedliwiony.
Każdy rozłożył przed sobą swój mniej lub bardziej doskonały płód tygodniowej pracy i tak podzieleni na osobne monady bez okien, czuwające nad własnym dobytkiem duchowym, oczekiwaliśmy nadejścia Kozdronia. Właśnie miałem się pytać Ali Jagódki czy zamierza czytać w całości swoje opowiadanie, kiedy rozległo się dźwięczne „dzień dobry”, którego właścicielem był niechybnie Jerzy Kozdroń, nasz polonista i opiekun duchowych zmagań o literacki parnas.
- Dzień dobry panie profesorze, odpowiedzieliśmy prawie chórem
- Przepraszam za spóźnienie kochani, ale miałem jeszcze do załatwienia sprawę z panem Stanisławem. Wszyscy wiedzieliśmy, że pan Stach miał do sprzedania wódkę po połowie ceny, a Kozdroń czasem lubił zaglądać do kieliszka, co więcej robił to chyba często, ponieważ często widywano go w stanie upojnej nietrzeźwości daleko po zmroku. Trzeba przyznać jednak, że w czasie pracy zawsze zachowywał się wzorowo, nie pił, nie było od niego czuć ani kropelki.
- Nic się nie stało panie profesorze, właśnie byliśmy w trakcie przygotowań odpowiedziała mizdrząc się ta cholerna Ala Jagódka, która zastąpiła mnie na miejscu szefa detektywistycznej grupy o kryptonimie „Kozdroń”.
- A to wspaniale. Ja co prawda jestem nieprzygotowany, ale cóż, będziemy improwizować, uśmiechnął się Kozdroń. Kto zacznie?
Zapanowało chwilowe milczenie, nikt odważny do tego stopnia nie był, ale Kozdroń spojrzał na moją kartkę z wierszem. Być może chciał zrobić na złość gargantuicznej pysze Sójki Mlecza, który pewnie ( we własnym mniemaniu ) przeżywał swój okres drezdeński, być może chciał usłyszeć poezję, bo przecież w poezji się specjalizował, a być może po prostu chciał poznać mój utwór, utwór ucznia, nie chwaląc się, intrygującego, nie przykładającego się zbytnio, ale dość obiecującego intelektualnie, zdolnego znienacka zaskoczyć całą klasę wykwitem nagłej, błyskotliwej myśli, która wydobywała się długo i ospale spod monotonnych zwałów mózgowych.
- No więc, panie Bębenku, może pan łaskawie zacznie. Widzę bowiem na pana biurku wykwit sztuki doskonalszej od historii, jak pięknie określił Arystoteles poezję, matkę błądzącego geniuszu. Może raczyłby Pan nas zachwycić?
Wstałem nieco zdenerwowany, nawet zdenerwowany bardzo, w moich dłoniach spoczywał owoc trudu intelektualnego, jaki włożyłem w zaistnienie tego ekwiwalentu stanów uczuciowych, czego się dowiedziałem później z pism Romana Jacobsona na studiach polonistycznych. Wstałem jednak dumnie i nie bez patosu odczytałem swój wiersz, który tutaj bezobciachowo przytoczę, jako że to był mój pierwszy wiersz w życiu, a debiutantom zawsze wiele się wybacza:
„życie pozagrobowe”:

Kim jesteś Boże mistrzu nauczycielu
Widziałem Ciebie w miastach wielu
I Ty proroku Ezechielu Melhizedeku
Idziecie poprzez światy patrzycie w kraty

A tam umierają ludzie na wiele chorób
Strasznie im smutno jak matkom
Co straciły syna jak samotnikom
Bez nadziei na promyk szczęścia

Ale jest nadzieja w Tobie nauczycielu
Gdy przywrócisz nam światło u bram powiek
Gdy ustanowisz nowy świt nowy dzień
Gdy powrócisz na triumf w godzinę pełni

Wtedy wstaniemy z grobu my umarli
I wreszcie będziemy szczęśliwi
I wreszcie spełni się przepowiednia
Mam tylko nadzieję że nie będziemy zombi ani wampirami

Jakimi na co dzień dla siebie jesteśmy.

Po tym jak z dumą usiadłem na swoim miejscu, w sali zapadła cisza, którą jednak bezlitośnie przecinał dobrotliwy uśmiech Ali Jagódki, szyderczy uśmiech Sójki Mlecza i dość lekceważące roztargnienie Kuby Gibona. „Zakichani intelektualiści”, pomyślałem sobie, „a i tak rozwiążę zagadkę Kozdronia pierwszy, a im nic nie powiem”. Pierwszy przeciął ciszę Kozdroń:
-No cóż, ma pan niewątpliwe zadatki na dobrego kaznodzieję. Jednakowoż pod względem poetyckim pana płód ducha ma pewne wady, by tak rzec zbytniej deklaratywności, ale rokuje równocześnie nadzieję na ominięcie tych początkowych przeszkód. W końcu nie od razu rodzą się motyle, zakończył poetycko Kozdroń i skierował pytanie w stronę sali: a co myśli reszta?
Odezwała się oczywiście ta poetycka hiena, Sójka Mlecz, pupil Kozdronia:
- Panie profesorze, bez dwóch zdań powiem, że jest to wykwit grafomani w najczystszej postaci. Janek, który jak wiadomo specjalizuje się w miniaturkach prozatorskich opisujących drobne uroki prowincjonalnego życia, tym razem porwał się na temat zdecydowanie przekraczający jego przygotowanie intelektualne, co zaowocowało straszliwym zgrzytem, niegodnym zaiste, ze wszechmiar miana poezji.
- Słuszna uwaga Patryku ( tak brzmiało imię Sójki ), powiedział Kozdroń. Rzeczywiście płód z jakim tutaj obcujemy nie jest poezją, jest jednakowoż materiałem na całkiem dobrą opowieść, zwłaszcza biorąc pod uwagę dwa ostatnie wersy. Jednakowoż opowieść ta utonęła w powodzi deklaracji i manifestów, niestety, ponieważ temat odczłowieczenia stosunków międzyludzkich, do tej pory tak pięknie naświetlony przez Stachurę, nie mówiąc już o Różewiczu zginął gdzieś, ugiął się pod ciężarem banału. Ale to, co rokuje nadzieję, to puenta świadcząca o poczuciu obywatelskim Janka i co tu dużo mówić, jego dobrym, życzliwym sercu.
- Tak panie profesorze, też się z tym zgadzam, podchwyciła Ala Jagódka. Janeczek ma na pewno dobre serduszko, ale nie zawsze, chyba nawet rzadko talent poetycki idzie w parze z dobrocią.
- Trafna uwaga Alu. Rzeczywiście paskudny charakter łączy się niejednokrotnie ze świetnym talentem poetyckim. A co sądzisz ty Kubo, zwrócił się do Gibona?
- Grafomania, lakonicznie, a celnie odpowiedział Gibon
- Więc sprawę głosowania mamy z głowy, mamy trzy do jednego, ponieważ ja zagłosuję jednak pod prąd, za tym wierszem.
Spojrzałem z wdzięcznością na Kozdronia. Więc ujął się za mną ten szlachetny, a tajemniczy człowiek. Te chwile cierpkich komentarzy dłużyły mi się niesłychanie i urosły do rozmiaru olbrzymiego, dmuchanego balonu. Straciłem cel swoich starań, zapomniałem, że wiersz mój, tak ostro skrytykowany, stał się nagle celem samym w sobie, imperatywem kategorycznym, noumenem, nie mogłem wyjść spokojnie poza jego sztuczne ramy, aby przywitać życie świeże i znajome, znów, z powrotem, po upadku w czarną czeluść zawiedzionej miłości własnej, niespełnionych ambicji literackich. W przypływie chwili pokochałem Kozdronia bardziej niż mojego starego, moją matkę i Boga razem wziętych, Kozdroń stał się mi mistrzem i nauczycielem, jedynym punktem literackich odniesień.
- Dziękuję panu, wyszeptałem zbolały.
- Dobrze moi drodzy, myślę, że na tej drobiazgowej, a mało przychylnej analizie dzisiaj skończymy, a ciebie, Janku poproszę o zostanie chwilę dłużej, chcę z tobą porozmawiać.
Zostałem odprowadzając wzrokiem moich współtowarzyszy z szajki detektywów, którzy okazali się podłymi sprzedawczykami, zdrajcami nie zasługującymi na ułaskawienie i litość.
Zostałem w nadziei, że Kozdroń powie mi jak bardzo się mylili moi koledzy z kółka literackiego, ci pseudo literaci i pseudo intelektualiści, którym już na początku życia wywietrzały z głowy wszelkie wzniosłe wartości. Zostałem. I zawiodłem się ( ale tylko po części ). Kozdroń przemówił:
- Janku, masz niewątpliwy dar słowa, brakuje ci jeszcze pewnych szlifów, obycia w poezji, lektur, przefiltrowania swojej wrażliwości przez dzieła innych poetów, również swoich rówieśników, którzy pod względem warsztatowym znajdują się na wyższym szczeblu poznania, potrzeba ci generalnie mówiąc doświadczenia, który z wrażliwości i potencjału uczyni poezję nie naiwną, poezję dojrzałą, godną mieszkańca kraju muz.
- Czyli jednym słowem mam talent panie profesorze, uśmiechnąłem się od ucha do ucha.
Kozdroń zadumał się przez chwilę, a potem odpowiedział:
- Tak, Janku masz talent. Jakiś tam talent masz na pewno. Zastanawiam się jednak, czy aby na pewno do poezji. W gazetce szkolnej przeczytałem twoją jedyną jak dotąd miniaturkę, opowiadanie zatytułowane „mój stary czyta gazetę” i powiem szczerze i bez zbędnych wzniosłości, że było bardzo dobre. Otóż według mojego skromnego widzimisię, powinieneś szkolić się właśnie w takiej, błahej obserwacji, ponieważ ona wychodzi ci znakomicie, masz zadatki na całkiem przyzwoitego, jeśli nie pisarza, to przynajmniej gawędziarza, opowiadacza, słowem Janeczku, masz dar obserwacji, którego wielu twoich rówieśników nie ma, a jeśli ma, to w porównaniu z twoim zmysłem, ich zmysł jest rozwinięty w stopniu zaledwie embrionalnym. Opowiadanie „mój stary czyta gazetę” dało mi wiele do myślenia. Między innymi zmusiło mnie do zastanowienia się nad moim zmarłym ojcem, który co prawda rzadko czytał gazety, pochłaniał bowiem powieści, ale ja, przyznam się szczerze tak subtelnie i z takim wyczuciem detalu o swoim starym nie potrafiłbym napisać.
- Dziękuję panie profesorze, ale wie pan, to było tak od niechcenia, w domu, w szufladzie mam jeszcze kilka takich, jeśli pan chce, mogę panu przynieść.
- Dobrze, wpadnij zatem do mnie jutro, po lekcjach, mieszkam na obrzeżach miasta, ulica piaskowa 18/44, dojedziesz tam spod placu targowego ósemką albo piętnastką.
W tym momencie zaniemówiłem, ale nie dałem tego po sobie poznać, tylko odpowiedziałem pełen werwy:
- Jasne, panie profesorze, jutro ok. 17 jestem u pana, bo jeszcze obiad muszę w domu zjeść
- No to stoi, rzekł Kozdroń podając mi rękę
- Stoi
I tak osiągnąłem wiele. Właściwie to osiągnąłem wszystko. A przynajmniej byłem na dobrej drodze do osiągnięcia wszystkiego. Wykonałem milowy krok, bez pomocy tych zadufanych w sobie bubków, z którymi na nieszczęście dane było mi pracować. Oczywiście czekali na mnie przed szkołą i oczywiście moja wrodzona dobroć i lojalność nie ustrzegła mnie przed złym i powiedziałem im wszystko, a oni mnie wyściskali i zaczęli przepraszać ( jeśli oczywiście byłem obrażony na ich krytykę mojego wiersza ). Oczywiście mój entuzjazm udzielił się także im, zaczęli mnie tłamsić i gadać głupoty, żebym jutro szczególnie się skoncentrował, ponieważ nie mogę zapominać, że jestem częścią teamu i od mojej wyprawy zależy wiele, a w zasadzie to wszystko od niej zależy. Nasłuchałem się, udałem uważnego i pokornego, w duchu, od niechcenia przebaczyłem im, a potem pełen nowego zapału twórczego polazłem do domu na obiad.
W domu zacząłem baczniej przyglądać się swojemu staremu. Zacząłem z większą uwagą śledzić jego zwyczaje. Dawniej, z braku lepszego zajęcia i niemożności znalezienia sobie miejsca w pieleszach domowych, które zdominowane były przez moją matkę i siostrę, a nie mogąc długo wytrzymać oglądając głupoty w telewizji, snułem się po prostu po domowych komnatach, a wrażenia i spostrzeżenia spływały na mnie i wchłaniały się w ciało mojej wyobraźni niczym w dobrze nasączoną gąbkę. Codziennie widywałem mojego umordowanego po pracy starego, który siadając w fotelu, pod światłem i lampy z towarzyszeniem pykającej fajki czytał o przekrętach post komunistów. Codziennie patrzyłem na moją matkę obierającą ziemniaki przy kuchennym stole, wrzucającą obierki do kosza, czasem przerywającą prace domowe, podchodzącą do okna w fartuchu i wpatrującą się w nasz skromny ogródek, którym też zajmowała się praktycznie wyłącznie moja matka, ponieważ stary, który przynosił forsę do domu, czuł się z rozgrzeszony z wszelkich obowiązków domowych. No i patrzyłem się też na moją dorastająca siostrę, zaledwie rok młodszą ode mnie, lecz jakże głupszą, jakże bardziej naiwną, właściwie, pomyślałem sobie kiedyś, mogłoby jej nie być, a i tak dom pozostałby taki sam, uboższy może o wizytacje tego palanta Rajmunda, z którymi chodziła moja siostra. Człapałem tak w kapciach po domu, wchłaniałem zapachy i domową atmosferę, czasem wychodziłem do ogrodu i popalałem za garażem papierosy mojej matki, czasem przysiadałem na ławce ogrodowej pod jabłonką i rozmyślałem, a czasem z tych rozmyślań rodziły się miniaturki prozatorskie, drobne szkice o życiu domowym w prowincjonalnym mieście w Polsce południowej. Czułem się trochę jak początkujący rysownik, który dopiero ćwiczy swoją kreskę, swój brudnopis traktowałem po trosze jak szkicownik i o dziwo ciągnęło mnie bardziej do prozy, wierszy nie lubiłem pisać i co więcej, nie lubiłem ich czytać. Drobne prózki, tak, jak najbardziej do wierszy trzeba mieć duszę, że tak powiem poetycką, a mnie się romantyzm nie imał w ogóle. Dopiero później, pod wpływem nieszczęśliwej miłości przeżytej na studiach, obudzi się we mnie duch Mickiewicza i rzeczy błahe będę traktował jak uniwersalne tajemnice bytu, wtedy też zacznę pisać wiersze, wtedy też stanę się poetą po długim letargu. Na razie śniłem, na razie spałem i co więcej, byłem szczęśliwy.
Usiadłem naprzeciw swojego starego i wziąłem do ręki „Pani Bovary” Flauberta. Poleciła mi ją Weronika, która w zasadzie najlepiej w naszym liceum znała się na książkach i była chyba najbardziej oczytana. O wiele bardziej niż Ala Jagódka i Sójka Mlecz razem wzięci, którzy jak dla mnie tylko pozowali na intelektualistów, a o dziedzinie szeroko pojętego ducha i tak mieli pojęcie blade, a przynajmniej o wiele bledsze od Weroniki, najbardziej uduchowionej i zarazem najmniej atrakcyjnej dziewczyny w naszej poczciwej budzie. Udawałem, że czytam, a co chwila, ukradkiem pozierałem na mojego starego czytającego „Tygodnik Powszechny” ( wtedy jeszcze szefem był Turowicz ), zaskoczony nieco bardziej liberalnym kursem starego, obserwowałem zawijasy dymu, które tworzyła jego fajka. Patrzyłem na jego zmęczoną twarz, dłonie przekładające strony w tej olbrzymiej gazecie, kapcie, które znały już każdy kąt naszego mieszkania, brodę, w której mieszkał dym i resztki obiadu, kropelki kawy, które ściekały po brodzie, całą tą codzienną plątaninę zamieszkałą na te parę, uświęconych codziennym obyczajem chwil w domowym rytuale. Patrzyłem na swojego starego przez dłuższą chwilę, przeczytałem jedną stronę „Pani Bovary” i stwierdziłem, że muszę napisać nową miniaturkę dla Kozdronia na jutro.
Poszedłem do swojego pokoju w przeświadczeniu, że stworzę arcydzieło. Niestety, pióro mnie dzisiaj zawodziło. Napisałem pół strony, ale gdy porównałem moje obecne pół strony z jednostronicowymi miniaturkami sprzed paru miesięcy, instynkt prozaika podpowiedział mi w momencie, że powinienem kolejne opowiadanie o swoim starym odłożyć na czas nieokreślony, a podczas dzisiejszego wieczoru zająć się historią, z której miałem zdawać maturę w przyszłym roku. Pouczyłem się godzinkę, poczytałem o rokoszu Lubomirskiego w ramach powtórki, a przed snem zacząłem czytać „Pani Bovary” i tak mnie wciągnęło, że przeczytałem prawie całą i poszedłem spać dopiero o trzeciej.
Obudziłem się dopiero koło jedenastej, ponieważ zapomniałem nastawić budzik i wiedziałem, że opuszczę gdzieś z połowę lekcji, zdążę może na matematykę i wuef, a wuef z Wilczurem to była podstawa. Zjadłem na prędce śniadanie, ukradłem jeszcze matce dwa papierosy i pędem poleciałem do szkoły. Lekcje skończyły się szybciej niż zwykle, wróciłem do domu zmęczony po wuefie, spałaszowałem obiad i spakowawszy moje miniaturki prozatorskie pojechałem do Kozdronia.
Trafiłem bez większych przeszkód. Dom Kozdronia był położony na obrzeżach Tarnowa, ładnie otynkowany na biało, jak to mawia mój dziadek, skromny, lecz jakże ładny. Kiedy przybyłem do niego było deszczowo i mglisto, dom spowijały obłoczki mgły, potworzyły się kałuże, kiedy woda wymieszała się z okolicznym piaskiem, na drzewach w ogródku Kozdronia ( trochę przypominał mój ) rozsiadły się kruki i gawrony, czułem się nieco jak bohater drugorzędnego horroru, ale po głębszym zastanowieniu się, stwierdziłem, że w zasadzie nic w tym złego, że zapowiada się niezła przygoda. W każdym razie dom Kozdronia odpowiadał w pewnym stopniu osobowości Kozdronia, był równie jak Kozdroń zagadkowy, tajemniczy, z mgły i deszczu, z horroru i thrilleru, a przynajmniej tak prezentował się z zewnątrz w tamten deszczowy dzień. Zapukałem zatem do drzwi. Otworzył mi Kozdroń w rozchełstanej koszuli, z papierosem w ustach, od którego zawiewało lekko alkoholem.
- Cześć Janku, wejdź, wejdź, co prawda porządku u mnie nie ma, ale mam nadzieję, że się nie przerazisz.
Wszedłem. I byłem bliski zachwytu. Tak właśnie powinien wyglądać dom niespełnionego artysty, pomyślałem. Ba, nawet dom spełnionego artysty powinien wyglądać podobnie. Rozejrzałem się dookoła. Tapczan tonął w książkach i papierach, na dywanie spoczywały niedopałki, ściany były obwieszone obrazami i portretami tajemniczej damy w sukni ślubnej. „Żona Kozdronia, pomyślałem”, pewnie się jej zmarło. No i wyjaśniła się zagadka Kozdronia, niedługo pięścet złotych od Pako będzie moje. Tak jak przeczuwały dziewczyny, Kozdroń zapewne przebył nieszczęśliwą miłość i teraz pije i pisze martwe opowiadanie i wiersze. Moja intuicja, jak po pewnym czasie się przekonam, okazała się trafna, ale tylko do pewnego stopnia. Nie okazała się bowiem trafna w sposób zupełny i wytarczający, aby zagadkę Kozdronia zgłębić do końca. Wtedy jednak byłem przeświadczony i szczęśliwy z powodu niechybnego zarobku, myślałem: jedna wizyta i wiem już wszystko. Byłem jednak w błędzie i tak błądząc po omacku podziwiałem uroki mieszkania Kozdronia.
Na stole poniewierały się zgasłe pety, z kubków po kawie wyzierały jeszcze gdzieniegdzie obłoczki dymu, wielka popielniczka na środku stołu była pełna niedopałków, książki były wszędzie, na stole wśród petów i wypitych kaw poniewierał się „:Hamlet”, Kozdroń był bowiem wielkim miłośnikiem Szekspira. Właściwie to był dosyć monotonny pejzaż, nie było w nim miejsca na niespodziankę, gdyby nie jeden ważny szczegół: matka Kozdronia, którą zauważyłem dopiero kilkanaście minut po wejściu. Zahipnotyzowany tym artystycznym nieładem, nie zauważyłem tęgiej, siwej kobiety w okularach, która w kuchni ( kuchnię od salonu dzielił jedynie duży poprzeczny blat, jak w filmach amerykańskich, gdzie kuchnia jest właściwie nieodłączna od pokoju ), mieszała jakieś specyfiki, o których jeszcze nie miałem zbyt dużego pojęcia. Krzątała się wśród próbówek, ampułek, laboratoryjnych naczyń i wyglądała jak żeński odpowiednik maga alchemii, jak żeński odpowiednik doktora Faustusa, nie wiem dokładnie, co robiła, ale cokolwiek robiła, sprawiało imponujące wrażenie, działające wprost na najczulsze receptory wyobraźni. Chciałem już powiedzieć „dzień dobry”, ale ona jakby wyczuła moje zmieszanie i odezwała się pierwsza:
- Witamy naszego pierwszego, po wielu latach gościa.
Troszkę zbiła mnie z pantałyku ta wypowiedź, czułem się równocześnie wyróżniony i zagrożony, dopiero wtedy dotarło do mnie, że znajduję się wśród zupełnych dziwaków i odmieńców.
- Napijesz się herbaty albo soku? zapytała matka Kozdronia
- Tak, dziękuję, bardzo chętnie szklaneczkę soku pomarańczowego
- Już się robi, odpowiedziała sięgając równocześnie dłonią w kierunku lodówki
Tymczasem Kozdroń rozsiadł się wygodnie na kanapie, na której swobodnie leżały marynarki i koszule i otworzył swoją nieśmiertelną, brązową, mocno już podniszczoną teczkę, z której wyciągnął dwa nieodłączne i święte atrybuty pisarskiego fachu: kartkę i długopis.
- No, mały dawaj swoje miniaturki, zobaczymy co potrafisz zawołał do mnie z kanapy
- Już się robi panie profesorze, powiedziałem wyciągając z plecaka plik papierów, to są wszystkie moje stare, a to jest najnowsza, ale czuję, że niezbyt mi wyszła, zresztą nie jest nawet ukończona
- Nic nie szkodzi Janku, zacznijmy od twojego najnowszego dziełka, ponieważ wiadomo powszechnie, że dla artysty jest najważniejsze to, co napisał ostatnio, że tak powiem jego najmłodsze dziecko, jeszcze nie bardzo gotowe do życia, które trzeba oswoić ze światem.
Podałem Kozdroniowi moje najnowsze mini opowiadanie zatytułowane „fajeczka po pracy”, a on rzucił się na nie z łapczywością właściwą chyba tylko najbardziej namiętnym literaturoznawcom, pasjonatom nie odkrytych, dziewiczych jeszcze lądów literackich. Wziął kartkę z moim opowiadaniem do ręki i w tym samym momencie sięgnął do kieszeni swojej flanelowej, czerwonej koszuli po paczkę czerwonych Marlboro, zapalił od zapałki i zaczął czytać w skupieniu porównywalnym do skupienia mojego starego, kiedy po pracy czyta swoje ulubione gazety. Czytał dobre dziesięć minut pół strony mojego komputerowego wydruku, a ja stałem, milczałem i żywcem nie wiedziałem, co ze sobą począć. Matka Kozdronia podała mi sok pomarańczowy, więc popijałem sok, spozierałem na czytającego Kozdronia to na krzątającą się w domowym laboratorium matkę i pomyślałem, że czuję się trochę jak piąte koło u wozu i właściwie to nie powinno mnie tu być. Rychło jednak sobie przypomniałem o czekającej mnie kasie, którą obdarzyć miał mnie Pako, ponieważ wygrany zakład i rozwiązaną tajemnicę miałem już w kieszeni, a przynajmniej byłem o tym przeświadczony. To przeświadczenie dodawało mi sił, więc dzielnie stałem na posterunku, na środku salonu, milcząc i lustrując okolice domowego ogniska mojego profesora od polskiego. Moją uwagę zwróciły drzwi obite niebieską tapetą, na których zawieszone było czerwone serce z papieru, otoczone białymi piórkami. Pomyślałem: „pewnie pokój dziecka, pewnie pokój dziewczynki. A zatem moje przypuszczenia mogły okazać się błędne.” Z zadumy wyrwał mnie Kozdroń.
- Skończyłem ów sen fatalny, ów sen bez dna, powiedział. Masz niewątpliwy talent do obserwacji, w wypadku jednak tego opowiadania atmosfera rozmywa się od nadmiaru szczegółów, przywiązujesz zbytnią wagę do każdego gestu twojego ojca i to niestety widać w twoim stylu, który tutaj jest, by tak powiedzieć, zbyt namaszczony, zbyt poważny, za mało frywolny, puszczający porozumiewawcze oczko do czytelnika. Gdybyś troszkę ostudził swój zapał i entuzjazm wobec własnego daru ujmowania świata przez obserwację jego najmniejszych elementów, miałbyś szansę zostać naprawdę świetnym prozaikiem. Takie jest moje skromne zdanie, zakończył Kozdroń.
- Czyli bardziej wyluzować panie profesorze?
- Otóż to. Tuszę, że w przypadku twoich wcześniejszych miniaturek tego luzu nie brakuje, ponieważ pisałeś je jakby od niechcenia. Swój najnowszy utworek spłodziłeś jako odpowiedź na wielkie wyzwanie, które ja tobie postawiłem odkrywając twój talent i dlatego pachnie u ciebie patosem, naiwnym patosem dodałbym. No, ale to są niebezpieczeństwa początkującego twórcy, który nazbyt się przejął swoim posłannictwem.
- No, cóż panie profesorze w końcu przywilejem młodości jest przejmować się
Kozdroń zaśmiał się, a schował moje opowiadanie do swojej przepastnej, brązowej teczki i pogrążył się w lekturze pozostałych.
Ja tymczasem sączyłem z fikuśnej szklanki sok pomarańczowy i począłem głębiej i z większym oddaniem dla sprawy lustrować pokój Kozdronia. Innymi słowy, począł się w mojej głowie niełatwy proces dedukcji i nie ukrywam, przez chwilę poczułem się jak nie przymierzając, sam Sherlock Holmes. Otóż zastanowił mnie tajemniczy związek między wiszącą na ścianie fotografią przedstawiającą piękną, młodą kobietę a pokojem obitym w papierowe serca. Moja znajomość życia jeszcze wtedy raczkowała, ale z telewizji i gazet już coś niecoś o życiu wiedziałem, serialowe tasiemce, który spoczywały głęboko schowane w kazamatach mojej wyobraźni podsunęły mi pewną myśl. Otóż jest bardzo możliwe, że piękna kobieta w stroju ślubnym to żona Kozdronia, która umarła przy porodzie, a wraz z nią umarło jedyne dziecko państwa Kozdroniów, które miało zamieszkać w pokoiku z sercami. A zatem mamy do czynienia z podwójną tragedią alias z doświadczeniem podwójnej straty, która jest bolesna podwójnie, ba, rzekłbym nawet, że jest bolesna w zasadzie nie do wytrzymania. Dlatego Kozdroń ucieka w fantazję, literaturę i alkohol, Kozdroń po prostu chce zapomnieć, jeszcze nie oswoił krwawiącej przeszłości, więc jak do licha ma sobie poradzić z teraźniejszością? Teraźniejszość natomiast co krok płatała mu figla, ponieważ nie mógł znaleźć sobie nowej miłości, nieustannie żył tą stratą. Moja hipoteza jednak, jak czas pokaże okazał się nie do końca trafna, jednak olśniony znienacka tym nagłym, epifanicznym błyskiem inteligencji, piłem sok pomarańczowy i rozkoszowałem się widząc w wyobraźni miny Gibona, Jagódki i Mlecza, kiedy będę im o mojej wizycie u Kozdronia opowiadał.
Widziałem jak pękają z zazdrości, gdy raczę ich opowieścią jak to na własną rękę dokonałem niemożliwego, a wszystko to dzięki mojemu niewątpliwemu talentowi do kreślenia miniaturek prozatorskich o moim starym.
Z tego błogiego zadumania wyrwał mnie w końcu sam Kozdroń, który powiedział:
- Doskonale panie Bębenku, no po prostu doskonale.
- Mówi Pan o moich miniaturkach panie profesorze?
- O niczym innym nie mówią jak o Twoich świetnych miniaturkach Janku, są po prostu w sposób uroczy olśniewające, przekładając rzecz na malarstwo można powiedzieć że to są szkice młodego Van Gogha, który jeszcze nie przeczuwał, że zostanie malarzem.
W jednej chwili pomyślałem, że to, co powiedział Kozdroń może okazać się ważniejsze niż cała jego zagmatwana tajemnica, ale odłożyłem na bok tę myśl i skromnie odpowiedziałem:
- Bardzo dziękuję za tę opinię panie profesorze, to zaszczyt słyszeć takie słowa z ust takiego kogoś
Kozdroń uśmiechnął się z lekkim pobłażaniem pomieszanym z nutką politowania, a potem pogładził mnie delikatnie po włosach:
- Jeszcze się wiele musisz nauczyć Janeczku, jeszcze się wiele musisz nauczyć…
Wtedy zrozumiałem jasno i wyraźnie, że Kozdroń jest po prostu nieźle wstawiony i ululany alkoholem, więc z łatwością przychodzi mu mówienie bzdur i przygodnych andronów. Nie byłem przecież zakochany w sobie aż tak, żeby uwierzyć w opowieści Kozdronia o moim rzekomym talencie porównywalnym z talentem Van Gogha. A i owszem, mój wrodzony dystans i trzeźwość umysłu odziedziczone zapewne po matce podpowiedziały mi, że Kozdroń za bardzo wczuł się w nieszczęsną rolę niezawodnego wyławiacza talentów i że nowym, zapewne jednym z nielicznych jeśli nie jedynym talentem przez Kozdronia wyłowionym jestem ja sam: Janeczek Bębenek, uczeń liceum, przyszłoroczny maturzysta, któremu najbardziej zależy na forsie od Pako. Rychło uznałem, że dzisiejsza wizyta odniosła pożądane skutki i że czas najwyższy pożegnać się z pijanym Kozdroniem, bo jak powszechna, szkolna wieść głosi pijany Kozdroń to Kozdroń sentymentalny, Kozdroń ckliwy, Kozdroń romantyczny, innymi słowy, jest to Kozdroń, któremu baby trza. A ja nie dość, że nie byłem kobietą, to nie byłem do tego kobietą w odpowiednim wieku, więc dopiwszy resztkę pomarańczowego soku, powiedziałem mamie Kozdronia:
- Bardzo pani dziękuję za wyśmienity sok. Chyba już pora na mnie. Panu profesorowi dziękuję za cenne uwagi i pochwały. Chętnie bym dłużej posiedział, ale jutrzejszy sprawdzian z biologii to nie byle co i jeszcze muszę powtórzyć materiał.
- Ależ to my tobie dziękujemy Janku, że nas odwiedziłeś powiedziała mama Kozdronia. Mamy nadzieję, że będziesz wpadał częściej.
Kozdroń siedział, milczał i bez mruknięcia podał mi plik papierów, który mu przyniosłem. Potem rozłożył się na kanapie jak po ciężkim wysiłku i zapalił kolejnego papierosa. Mama Kozdronia odprowadziła mnie do drzwi i na odchodnym, niby od niechcenia rzuciła mi:
- Jerzy jest bardzo wrażliwym człowiekiem, który swoje przeszedł, a ty jesteś chyba jego najbardziej obiecującym uczniem. Nie spełnił się nigdy jako literat, zabrakło mu chyba talentu i zwykłej siły przebicia. Ale zawsze miał i ma nosa do dobrej literatury, na kilometr wyczuje grafomana. Ty widać masz predyspozycje do sukcesów bardziej spektakularnych niż sukcesy Jerzego. On to poznał w tobie. Jest jeszcze inna sprawa, o której kiedyś ci może powiem, ale na razie o tym cicho sza, długo kryłam się z czymś, czego nie powiedziałam nikomu, nawet Jerzy nie jest do końca świadomy co się kryje za jego nieszczęściami. Ale na razie o tym cicho sza. Przyjdź może do nas jutro na obiad, myślę że powinieneś coś wiedzieć o swoim nauczycielu.
To powiedziawszy mama Kozdronia zamknęła drzwi, a mnie pozostawiły otwartym przestrzeniom ulicy piaskowej. Było już ciemno, świeżo po deszczu, kruki wtuliły się w liście drzew i chyba spały, a ja poszedłem na przystanek i usiadłszy na ławeczce w oczekiwaniu na autobus, zapaliłem papierosa i srodze się zadumałem. Byłem z jednej strony niesamowicie dumny z siebie, a z drugiej wiedziałem, że szczęście i los cholernie mi sprzyjają. Począłem rozważać wykluczenie ze sprawy Gibona, Mlecza i Ali Jagódki. Byłoby to egoistyczne z mojej strony, ale fakt faktem, że największy kawał roboty to moja zasługa, więc czemu, kurczę blade mam dzielić swój sukces pomiędzy nieszczęsnych rówieśników, którzy w dodatku kiedyś okazali się zwykłymi zdrajcami. Jednak moja wrodzona dobroć i uczciwość oczywiście sprawiły, że nazajutrz wszystko im dokładnie opowiedziałem ze szczegółami zatajając jednak sprytnie fakt tajemniczej perory matki Kozdronia na odchodnym. Byłem w istocie za dużym cwaniakiem, żeby tak krwisty i smakowity kawałem pieczeni oddawać tamtym sępom na pożarcie. Powiedziałem tamtym tylko o swoich domysłach, oni potwierdzili, że istotnie tak może być i w sumie zagadka jest prawie rozwiązana, ale nie zataiłem faktu że idę do Kozdronia z kolejną wizytą. Tym razem jednak już nie po nowe informacje, ale czysto kurtuazyjnie.
Autobus nadjechał, a ja zgasiłem peta i wsiadłem pełen dobrej wiary w ludzi ( pięćset złotych od Pako już było praktycznie moje ). Gdy przyjechałem do domu, rodzice już oboje byli w szlafrokach, mój stary palił fajkę na werandzie, a mama podlewała kwiaty w mieszkaniu. Siostra pewnie siedziała w swoim pokoju i pisała durnowate esemesy do Rajmunda, ale nic to. Na trzpiotowate uczucie rady się nie znajdzie.

Polazłem do swojego pokoju i próbowałem uczyć się biologii, ale rychło zrezygnowałem i sięgnąłem po „Czarodziejską Górę” Tomasza Manna. Wciągnęło mnie straszliwie i czytałem do późna, a potem zgasiłem światło i oddałem swoje ciało i duszę na pastwę mglistych macek snu. Kiedy się obudziłem, padał deszcz. Uznałem, że nie ma po co iść do szkoły. Poszedłem jedynie po lekcjach złapać mój prześwięty i prześwietny team i poinformować ich o moich dokonaniach, a potem wróciłem do domu i ściemniłem rodzicom, że mam spotkanie kółka literackiego i że niestety nie zjem obiadu w domu. Powłóczyłem się jeszcze trochę po mokrym od kałuż mieście, pooglądałem sobie przybłędów, meneli, żebraków i wielce szacownych obywateli miasta Tarnowa z drugiej strony społecznego zwierciadła. Kupiłem paczkę papierosó za kieszonkowe, które dostałem od mamy i w spokoju graniczącym z pewnością oczekiwałem na autobus, który zawiezie mnie do domu Kozdronia. Wnętrze mojej głowy i świat zewnętrzny przeszywała uroczysta cisza, która niechybnie była preludium do wypadków ważnych i rozstrzygających.
Tym razem otworzyła mi mama Kozdronia. Kozdronia nie było w środku. Mama Kozdronia posadziła mnie przy stole, podała mi herbatę, a ja poczułem, że odlatuję. Herbata widocznie musiała być felerna.
Kiedy się obudziłem stała nade mną mama Kozdronia i wymówiła słowa, które pamiętam do dziś:
- Posłuchaj Janku, dolałam ci do herbaty pewien specyfik, po którym nie będziesz pamiętał niczego co się tutaj zdarzy ani tego, co ci powiem. Będziesz jedynie pamiętał mgliste obrazy i zamazaną fabułę, jak w powieściach Wirginii Woolf, ale nagiego szkieletu konstrukcyjnego znać nie będziesz. Lek zacznie działać za około piętnaście minut, zapamiętasz dokładnie to, co ci teraz powiem.Słuchaj mnie uważnie. Mój syn Jerzy kiedyś śmiertelnie się zakochał w dziewczynie, która zadała mu niewypowiedziany ból. Teraz ta dziewczyna spoczywa w pokoju, który zwrócił twoją uwagę, kiedy nas odwiedziłeś po raz pierwszy. To nie jest pokój dziecinny. To jest pokój Magdaleny, którą mój syn Jerzy potajemnie porwał z wesela. Oczywiście, że nie swojego. Oczywiście, że nie. Było to wesele Tadka Borówy, lokalnego bonza osiedlowego, za którego Magdalena wyszła, ponieważ wydał się jej niesamowicie, otchłannie wprost niezgłębiony i nieprzenikniony. W rzeczy samej był prostakiem, którego bogactwo duchowe sprowadzało się do konstrukcji cepa, ale Magdalena zobaczyła w nim głębię, o której nawet by sam Szekspir nie zamarzył. Mój syn Jerzy nie mógł tego znieść. On, który pisał wiersze o jej piękności i nieprzemijalnym uroku, on, który wręczał jej coraz to nowe, nieśmiertelne poematy na każdym spotkaniu, przegrał sromotnie w rozgrywce z prostakiem, który w swoich chamskich dłoniach długopis dzierży wyłącznie w chwilach, gdy chce się czymś podrapać w uchu. Tak Janeczku, niesprawiedliwość się czasem zdarza, nie ma na to rady, ale niesprawiedliwości jednak należy jakoś zaradzić. Dlatego postanowiłam dzisiaj uczynić to, do czego już dawno się przymierzałam. Obudzić Magdalenę ze śpiączki, w którą zapadła, kiedy wstrzyknęłam jej pewną zdradliwą, hipnotyczną substancję. Magdalena przebywa obecnie w stanie błogiej katatonii, niczego nie pamięta ani niczego nie kojarzy, impulsy ze świata zewnętrznego nie dochodzą do niej. Jednak kiedy wszczepię w nią antidotum, znów się przebudzi i wszystko będzie pamiętać z dokładnością co do wczorajszego dnia. Zrobię to tylko dlatego, aby mój syn Jerzy przestał błądzić. Nie może w końcu, do jasnej purchawki wciąż, przez dziesięć lat myśleć o jednej babie. Szczerze mówiąc, jestem tym dogłębnie znużona i pragnę zmiany. Dlatego dzisiaj zobaczysz scenę jak z brazylijskiego tasiemca i umożliwiam ci to tylko dlatego, tylko dlatego cię wtajemniczam w mój misterny plan, ponieważ chcę, żebyś to później opisał. Dlaczego tego chcę? Ano, to już moja sprawa. Chcę jednak, abyś to opisał niedokładnie, dlatego podałam ci odpowiedni specyfik, po którym twoja fantazja będzie swobodnie żeglować po nieznanych lądach skojarzeń i metafor. Nie lubię bowiem publicznie prać swoich brudów, a jest zdecydowanie niedobrze, gdy te brudy na oczach rozochoconej gawiedzi zostaną wyprane do końca.
Potem przed moimi oczyma zaczęły następować obrazy, których nie rozumiem do dzisiaj. Były to wizje rodem z powieści Alfreda Kubina, „Po tamtej stronie”, wizje cokolwiek schizofreniczne.
Pojawiła się najpierw niska kobieta w białym welonie, dookoła której latały motyle. Potem ta kobieta zaczęła tańczyć i śpiewać. Na jej białym ubraniu pojawiła się czerwona plama. Albo to była krew albo sok malinowy. Nagle zjawił się znikąd Kozdroń. Kozdroń rozbił flaszkę z whiskaczem o stół, na którym poniewierały się jakieś papiery. Papiery zostały zalane. Kobieta podeszła do Kozdronia i zaczęła go szarpać za włosy, a potem oboje sobie zaczęli latać po pokoju w sensie ścisłym. Kozdroń nagle zamienił się w muchę, a kobieta w ważkę.
Niedługo jednak to trwało. Rychło powrócili do swych ludzkich kształtów. Nastąpił dialog, którego znam jedynie urywki:
- Zawsze kochałam Tadeusza, mówiła kobieta unosząc się koło żyrandola
- Ty badziewna idiotko odpowiedział Kozdroń, który w tym momencie trzymał siekierę
- Zawsze traktowałam cię jak przyjaciela
- A ja ciebie zawsze kochałem
Po tej wymianie zdań nastąpiła krótka walka w powietrzu w wyniku której Kozdroń odciął, by tak rzec hydrze łeb. Rychło jednak głowa kobiety powróciła na właściwe miejsce. A Kozdroń powiedział wtedy:
- A zatem, biała wampirzyco, niechybnie się powieszę
- Niestety nie mogę ci pomóc, odpowiedziała biała wampirzyca
- Zabiję Tadka Borówę powiedział Kozdroń
- Gdy zabijesz jego, ja zabiję siebie
Potem Kozdroń jął ganiać po całym pokoju swoją matkę, a matka jednym skinieniem uspokoiła go i złość Kozdronia przeniosła się na Magdalenę. Magdalena mówiąc oględnie, sprawnie spierdoliła na ogród. A pośrodku ogrodu przemieniła się w biały obłoczek dymu i ulotniła się i już więcej jej w swych wizjach nie zobaczyłem. Kozdroń natomiast wybrał sobie pobliskie drzewo, przewiesił sznur przez gałąź i powiesił się. Tego było już dla mnie za wiele i puściłem potężnego pawia. Zacząłem rzygać i mdleć powoli, a kiedy skończyłem rzygać, zemdlałem.
Na drugi dzień obudziłem się w swoim łóżku w domu moich starych i głowę miałem całkowicie pustą. Stopniowo, z minuty na minutę przypominało mi się co nieco, aż w końcu osiągnąłem doskonałą pełnię konkluzywności. „Kurwa, przejebane”, lakonicznie stwierdziłem i pełen obaw poszedłem do kuchni. W kuchni zobaczyłem mamę i tatę jak stali przy stole niczym dwoje cherubinów strzegących bram raju. Pierwszy odezwał się mój niezawodny stary:
- No toś ładnie popił wczoraj z kolegami. Aż cię nauczyciel musiał do domu przyprowadzić.
Wstydź się Janek. Hańbę temu domowi przynosisz, który jak wiadomo był od zawsze domem absolutnej i spełnionej trzeźwości. W oczach proboszcza Hubki jesteśmy wzorowymi przedstawicielami rodzin niepijących, a niestety Tarnów jest miastem niewielkim i wieść o twoich niegodnych do pozazdroszczenia wyczynach dojdzie wnet do proboszcza Hubki, a wtedy, będziemy mieli mówiąc oględnie, przesrane! Tu mój stary uniósł głos, a potem powrócił do normalnego swojego tonu i powiedział po prostu:
- Umyj się Janek, a potem wszystko nam opowiedz.
No i oczywiście wszystko zwaliłem na Sójkę Mlecza, a potem poszedłem do szkoły i z całej mocy unikałem spotkania z trójką moich przyjaciół. Czułem się jak narkoman na głodzie. Chciałem haju. Chciałem znowu iść do matki Kozdronia, na którą od czasu tamtej przygody mówiłem: Kozdroniowa. Kozdroniowa, czyli kobieta mag, kobieta, która potrafi zmarłych przywracać do życia, a żywych z łatwością uśmiercać. No i poszedłem do niej.
Od tamtej przygody chodziłem zresztą do niej codziennie. Do niej, nie do Kozdronia. Miała ogromną wiedzę.
Wiedziała o wiele więcej o literaturze niż Kozdroń, była mistrzynią wyuzdanej frazy i romantycznego epitetu zarazem. Była żeńskim Faustem, który zaprzedał się szatanowi wyobraźni w zamian za opiekę nad nieszczęśliwym synem, niespełnionym poetą i pisarzem.
Wtedy nic nie wiedziałem o tajemniczej Magdalenie, której rzekome zdjęcie wisi na ścianie Kozdroniów. Dzisiaj wiem o niej niewiele więcej, ale opowieść Kozdroniowej starczy za tuzin takich Magdalen i Magdalenek, które same w sobie przecież tak interesujące nie są. Powiedziałbym nawet, że są wybitnie nieinteresujące. Jednak połączenie zrozpaczonego, niespełnionego artysty z kobietą, która jego żałosnej postaci za nic w świecie nie potrafiła obdarzyć uczuciem jest połączeniem literacko interesującym. Dzięki Kozdroniowej dowiedziałem się o wielu innych, o wiele nawet bardziej frapujących połączeniach. Mam gdzieś te fiszki, na których sobie zapisywałem jej fabuły. Opowiadania Kozdronia przy fabułach Kozdroniowej to jest mniej więcej tak jakby porównywać nasz zalew radłowski ze Śniadrwami albo z Wigrami. Różnica jest krótko mówiąc zasadnicza. Chodziłem do ich domu i nabierałem literackich szlifów. A ilekroć stamtąd wracałem wiedziałem tylko jedno: byle nie skończyć jak Kozdroń. Mogę nawet nieszczęśliwie się zakochać, tuzin Magdalenek może mnie olać, ale nade wszystko nie pozwolę sobie na zapijanie niedostatków swojego talentu. To już lepiej być alkoholikiem sensu stricto niż alkoholikiem i niespełnionym pisarzem jednocześnie. Wracałem z taką myślą do domu, patrzyłem na mojego starego pijącego czarną kawę, na moją mamę mieszającą chochlą w zupie, na moją durną siostrę i siadałem na werandzie i piłem herbatę z sokiem malinowym, ukradkiem kurzyłem petka i pisałem kolejną miniaturkę, którą jutro przecież koniecznie muszę pokazać Kozdroniowej.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Domysły Monika   Tak przy okazji: odebrałbym prawa kobietom - nadużywają własną wolność i to właśnie przeciwko mężczyznom - różne oskarżenia padają wobec mnie: iż jestem zboczeńcem, chodzę po ulicy i zaczepiam ludzi, a najgorsze jest to - kwiaty, kwiaty i kwiaty - to wy szukacie słabego punktu, aby dobić i wykorzystać mężczyznę.   Łukasz Jasiński 
    • @Domysły Monika   Nie, moja droga Moniko, poezja jest bardzo trudna, otóż to: poezja to mało słów i dużo myśli, proza: dużo słów i mało myśli, dlatego niektórzy chcą, abym pisał, pisał i pisał - bez sensu, zresztą: samo pisanie bez sensu jest grafomanią.   Łukasz Jasiński 
    • Ja jestem z początku grudnia :) może to jeszcze przedgrudzie. Oddałeś ten klimat. Wiecznej nie dokończonej albo nawet nie zacz3tej rozmowy, bo kurczy się dzień i jak nigdy, wtedy słupy stoją dostatecznie blisko owinięte w dziurawy jak sié okazuje sweter :)
    • Ja już płaczę. Bardzo wiele wierszy, które czytasz, są z udziałem Ala. Tak czuję, ale obym się myliła.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Dziękuję.   Jako dziecko cz3sto tak sobie pisałam do siebie. Teraz jest inaczej, każdy może się odnieść, sam wiesz. Może to taka symboliczna pani, bo trochę ich się uzbierało :)  To takie dziś były pierwsze łzy, bo bał się iść do szkoły. I tak możnaby powiedzieć , dopiero dzisiaj. Mój chłopak nie dosłyszy.   Dziękuję za wizytę :)             Nie wyszło mi to jednak do dziecka :) Może właśnie nie nienawiść, cz3sto wiele bierzemy zbyt bardzo do siebie. Dziękuję:) Dziękuję :) Proszę nie dręczyć mojego gościa pod tekstem :) Komentarz to coś znacznie więcej niż nawet pierwsze miejsce w rankingu, tak wg mnie :) Ale świat się chyba zmienia i pod tym wzgl3dem ;)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...