Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

W momencie absolutnej, sakralnej wręcz ciszy, eksplozja rozdarła powietrze. Każdy łapał unoszące się w próżni strzępy, łudząc się, że wystarczą do niezbędnego dotlenienia organizmu. Niestety – eksplozja, rozrywając powietrze, spowodowała śmierć wszystkich zebranych w centrum handlowym. Podusiły się skurwysyny.
„To już piąty raz w tym oceanie” – pomyślał rozwścieczony bóg Grey Davidson – „Czemu tak uwzięli się na te miejsca publiczne? Jakby nie można się było wysadzić gdzieś w zaciszu ogrodu, gdzie nie będzie wstydu przed innymi za bladość rozrzuconych flaków. Ci transkryptorzy to już istna plaga! Gdzie?!”
Grey Davidson miał powody do wściekłości. Centra handlowe, pompy dostarczające siarczan wodoru do mieszkań, fabryki mięsnych kowadeł, wymarłe sierocińce – wszystko to stało się ostatnimi czasy celem transkryptorów. Żeby tego było mało, potrafili oni wysadzić nawet kompleks terapeutyczny dla dusz! Wyzuci Z Ciała łażą mi teraz po tapczanie, waląc bezcelowo pordzewiałymi kanistrami w czwarty wymiar – czas.
- Zamknąć gęby! – wołam wiecznie w napisanym tu zdaniu (istniejąc w świecie tego opowiadania musicie sobie mnie wyobrazić jako wiecznie wołającego). Czas, obity przez dusze, wykrzywił się odrobinę i pewnikiem zaraz zobaczę siebie nawalonego na imprezie z Dyapanazym, parę ładnych lat temu. Zatem szybko, może zdążę jeszcze skończyć opowieść.
GreyDavidsonbyłprzewidującymbogiem. Niechciałzadużo, niechciałzamało, starałsięutrzymywaćrzeczywistośćwewzględnejrównowadze. Teraz,kiedyludzkość odkryła zmysł apercepcji, zmysł samadhi i tzw. zmysł przeciwekskrementowy, wskoczyła niejako na wyższy poziom świadomości. (Co widzę, czas wyprostował się należycie! Widać pękła rura, dostarczająca możliwości. Z jednej strony to dobrze, lecz z drugiej sytuacja ta grozi jednostronnością. A zatem dalej, już na spokojnie.) Granica doświadczenia wykrzywiła się w kąt prosty, w którym było miejsce dla mistyków i filozofów, aż ostatecznie złamała, udostępniając wszystkim jasność życia. O, coś się stało.
Grey Davidson miał (ma?) spotkanie z wysłannikiem transkryptorów w sali konferencyjnej Towarzystwa Wrogów Delfinów i Morderców Istot Żywych. Nie opowiedziałem o tym wcześniej, bo spiknęli się parę moich chwil temu, gdy czas imał się gwizdów. Grey Davidson idzie do siedziby tego Stowarzyszenia, wszedł do budynku i będzie chyba przestępował próg pokoju, obok wiszących na gruzie ogrodów. Uderzająca jest atmosfera, która tyranizuje zarówno zapachy, jak i smaki. Dominuje woń osamotnionych zwierząt, przeplatając się z niskimi, wesołymi dźwiękami gitary basowej. W tym momencie czuję się odurzony nieustającym odblaskiem światła, absurdalnie harmonizującego z wyblakłą twarzą Greya. Drepcze, biegnie, milczy, nacisnął na przycisk, utykając i przejdzie niedostępny próg. I nie krzyknie, nie parsknie, gdy wszedł.
Definitywnie muszę odebrać tym debilom kanister, bo rozwalą czas dominutnie. Moment (nie patrzcie na następne zdanie).
Ciekawe, że palona ektoplazma pachnie sokiem z malin.
Wlazł. W środku nie było pokoju, tylko zaczarowana laga. Łatwo się domyślić, że Grey, zainteresowany jakimkolwiek obrotem sprawy, nie popadł jedynie w chwilowe zaburzenie osobowości. Obezwładniająca świadomość straconego czasu wypełniła całe bycie Greya, kierując go ku irracjonalnej interpretacji faktów:
- Może to ta laga nazywa się „pokój” – wyartykułował podszepty rozpaczy – Karczma mogła się „Rzym” nazywać, to dlaczego i laga nie może nosić miana „pokoju”? – absurdalne przekonanie, mające jednak podstawy w bezwarunkowym zwątpieniu, powoli ugruntowywała go w jednoznaczności.
- Laga nie laga, pokój nie pokój – chuj z tym. Przynajmniej się przeszedłem i zaczerpnąłem powietrza – a jednak zwątpienie dało o sobie znać i znalazło ujście w pojednawczym argumencie, który ani nie oskarżał, ani nie bronił. Po prostu całą konsternację wysłał do lamusa, wyrzekając się tego typu przeszłości, wykrystalizowanej w chwili. Choć jednak inną przeszłość, a mianowicie wyjście na spacer i dotlenienie, zaakceptował w pełnej rozciągłości.
Grey był bogiem. Nie jakimś tam bogiem z kubła, jak coca cola czy proszek do prania. Był bogiem wojny i okopu. Nie było mu łatwo, bo nikt go nie lubił.
- Być bogiem to trochę jak być samochodem – rzekł do siebie, aby się czymś zająć w przypływie agonalnej wściekłości – Raz przyjeżdżasz, raz odjeżdżasz, a i tak nikogo nie spotkasz - Pokrętny sens wypowiedzi miał swoje źródło w chęci zrobienia fikołka dla emocjonalnego odprężenia. Pokój, który Grey miał nadzieję odnaleźć, okazał się całkiem nieznaną lagą, zatem i nastrój chwili nie pozwolił pluć sobie w twarz. Harmonia, Mojra poczuła się znieważona niesprawiedliwością, jaka spotkała Greya i zaczęła się domagać rewanżu. Grey poczuł, że ma za sobą Jej wsparcie. Transkryptorzy mogli się zacząć bać.
Grey zrobił więc fikołka i rozładowawszy tym żywiołowym butem elektryczność, buzującą w ladze/pokoju, wyszedł na korytarz. Od razu sparaliżowało go poczucie nieciągłości wydarzeń. „Eksplozje, zabójstwa, aczasowość sytuacji, zaproszenie na spotkanie, laga... Czy oni bawią się ze mną w ciuciubabkę?” – myślał Grey, cały czas sparaliżowany (pewnie przez tą nie do końca rozładowaną elektryczność) – „Musi nastąpić jakiś skok, jakaś rzecz przełomowa a brutalna swoim radykalizmem powinna nareperować zepsuty związek przyczynowo – skutkowy. A moja zszargana godność domaga się od”. Nie zdołał domyśleć ostatniego słowa do końca (nawet na trzy kropki nie starczyło mu czasu), gdyż nagle, po prawej stronie od miejsca, do którego jeszcze nie doszedł, ukazał się Stos Zapachów. Nie było tego dużo - a w każdym razie mniej, niż partacz w dziedzinie astrologii chciał widzieć gwiazd na niebie. Okrążając niezbity dowód tak jaskrawego ucieleśniania się formy w materii, Grey chciał choć trochę wykazać się spostrzegawczością. Wirujący płomień, nie, nie płomień - błysk, iskra, rozedrgany punkt zwrócił jego świadomość ku bezczasowości, a jednocześnie nieskończonej plastyczności obrazu. Niedocieczoność i fragmentaryczność przelotnej myśli, ułudy, wręcz śmiesznego zaczepienia wyobraźni o cokolwiek znanego, kazała Greyowi zweryfikować szkolną zdolność rozumienia. Percepcja wyczuwała kształty, kolory, zapach drażnił każdą tkankę jego zmysłowego ja, automatycznego ja, nie mającym z ja psychicznym wiele wspólnego. Automatyzm postępowania i intuicyjność zaklęta w zmysłach uzmysłowiła Greyowi cząstkowość poznawczych możliwości rozumu. Zapach roznosił się niebiański, istne ekstatyczne połączenie niebieskości z niepewnością słonecznego poranka, zapach katharsis, bluźnierstwa, uwalniającego pokłady zwierzęcej zmysłowości i zmysłowego, zwierzęcego sposobu dostrzegania piękna. Zapach ten, zadziwiające połączenie subtelności wyrazu z intensywnością odbioru, postanowił zignorować poprzednie ludzkie (a nawet boskie) doświadczenia zapachowe i zaatakował mgławicą absolutnie nieobrobionego materiału. Mając ochotę na drwiny, w całej perfidii zawładnął świadomością, naigrywając się z nosowej chęci współpracy. Chodząc, pędząc, wijąc się w szarzyźnie nastającego za oknami poranka, ustanowił swoista dychotomię, zróżnicował emocje, a wręcz - przeprowadził radykalny podział na "ja, który pachnę" i "cala nieistotną resztę". Upajający, rozdwajający, rozwadniający wszelkie poczucie rzeczywistości był zapachem spełnienia - choć
tych, którzy go czuli, do takiego stanu nie doprowadzał. Mamił i sprawiał pozory, dawał nadzieje na osiągniecie wewnętrznej jedności, lecz ostatecznie był jeno przelotną igraszką. Przelotna igraszka może jednak sporo nabroić w nieprzelotnej nieigraszce, jaką jest czas.
Zapach, jak to powszechnie wiadomo, lubi czasem podręczyć czas. Teraz też, o zgrozo!, owinął się wokół nieszczęśnika, wywlókł na poranne światło wszystkie nocne zaniedbania związane z trwaniem i wyprostował to, co wyprostować należało. Mieszanina możliwości pierzchła pod dotykiem pierwszych promieni, emanujących z jakiejś żółtej kuli na niebie, które chamsko i bez wyobraźni wdarły się do przybytku Morderców Istot Żywych. Czas, już usystematyzowany przez Stos Zapachów, przybrał formę jednego, doskonałego ciągu, w obrębie którego miało dojść do aktualizacji największej ilości substancji. Czas, mówiąc krótko, po okresie nocnego zwątpienia i poszukiwania innych form wyrazu, zaniechał tego karkołomnego zadania, z rezygnacją dostosowując się do harmonii wszechświata, symbolizowaną przez żółtą piłkę na horyzoncie.
Grey stał jak oniemiały, dogłębnie odczuwając związek między swoim losem a losem czasu. „To i to” przekształciło się w „to albo to”, zgniecione w kulkę pole wyboru rozprostowało swe treści, wyprasowane na kolanie i przygniecione książką. Co z tego jednak, skoro wybór i tak pozostał absurdalny? Emocje Davidsona szarżowały pomiędzy orgazmem a śmiercią.
Parsknął śmiechem na całą tę sytuację, otrzymując wynagrodzenie w postaci trzech koni. Jeden był czarny, drugi szary, trzeci biały. Czarny rwał się do przodu, próbując zniszczyć harmonię panującą w zasadzie ruchu, biały ze wszystkich sił starał się go powstrzymać, a szary miał to wszystko w dupie. Cóż za znakomita alegoria rozszczepienia intelektualnego Greya.
Ten moment absolutny, metafizyczny skok nad przepaścią sensu własnego losu, odsłonił przed Greyem niewęszoną paletę smrodu, przykrytą strażackim kocem przyzwyczajenia. Transkryptorzy są niczym, nawet to, co przedsięwzięli jest niczym w zestawieniu z Ogromem, buchającym na każdego dusznymi – ba! duszącymi! – oparami Zagadki. „Dość! – wydarł się w myśli Grey Davidson, pokazując swój jakże wyjebany temperament – Tym, co było, temu, co będzie, trochę na teraźniejszość odpowiadam: Oj nie, w ferworze wszystkich tych dociekań nie jest możliwe rygorystyczne, zbawienne, nadziejne oczekiwanie na cud zza krzaka! Wiem, że nie jest łatwo korzyć się, płakać, pohańbić przed nicością okropnego tłumoka, w który zawinął ktoś nasza egzystencje, ale do cholery, czy można w jakikolwiek sposób wydobyć się, przepisać na kogoś innego, zwalić odpowiedzialność na wytatuowanego piernika, szczerzącego się w grymasie niechlujnego zaniedbania? Lecz cóż to! Oto pojawia się przede mną linia prosta, chcąc widocznie, abym w niebyt ją zamienił i w efekcie zdekonstruował równowagę, która nadeszła dopiero co poprzez poranny czas! Prostota wymaga jednowymiarowego myślenia, niebyt – pogrążeniu się w morzu bez kryteriów. Mojro! Wybaw mnie, gdyż nigdy nie powiedzie mi się ten skok w nicość! Nie oprę się pokusie zakręcenia czasem! Po trzykroć wołam więc: Wybaw! Wybaw! Wybaw!”


*

Cud zza krzaka jednak nadszedł.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Alicja_Wysocka  Waldemarze, Twoje teksty poznałabym, nawet gdybyś się nie podpisał, a ten zupełnie do do Ciebie niepodobny i jeszcze to ha...ha... Ot, napisałam, co pomyślałam :)
    • @otja I to się nazywa 'wiersz liofilizowany'.
    • Spróbowałem nieco zredagować:

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • Przynajmniej zmiana tematu i klimatu, ja to nawet kupię.   Mógłby kończyć się tutaj:  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Ostatnia cząstka to już postscriptum dla mniej kumatych.
    • @Manek Jak piszę komentarze, to chyba nie ulega wątpliwości, że zamieszczam w nich to, co JA uważam za słuszne (z wyjątkiem cytatów).  Co tu 'w odpowiedni sposób' wyjaśniać?   Sądząc po Twoich wierszach i dorobku, to powinieneś widzieć, na jakim poziomie jest jakieś 85% twórczości amatorskiej w internecie, i nie mówię tu o żadnym konkretnym forum, tylko o zjawisku społecznym. Kiedyś istniała zacna instytucja szuflady, do której trafiała nasza pisanina. Obecnie rolę szuflady przejęły portale, gdzie można wrzucać płody swojej weny w ilościach zasadniczo nieograniczonych, a jeszcze ludzie przeczytają, pochwalą, dadzą lajka.   Większość tekstów nie wymaga nie wiadomo jak dogłębnej analizy. Są proste jak budowa cepa, oparte na kalkach i komunałach, napisane ułomnym językiem, naśladujące autorów z repertuaru lektur w szkole średniej (i poza tę stylistykę wielu piszących nie wychodzi, bo nic innego już nie czytają), a mnie interesuje nie treść (niech sobie piszą o czym chcą), tylko sposób, w jaki język został użyty, żeby tę treść przekazać. Jedna z tutejszych autorek użyła bardzo ciekawego określenia - że tworzy czując wibracje słów. Najwybitniejsi twórcy umieli jeszcze do tego dodać żelazną, bezlitosną logikę. Jeśli - zacytuję teraz p. S. Płatka, żeby nie było, że kogoś personalnie obrażam - w jakimś tekście sensu jest tyle, co w delirium naćpanego kocura,  bo autor kompletnie nie kontroluje ani swojej wyobraźni, ani swojego gadulstwa, to o czym my w ogóle mówimy?   Istnieją kategorie takie jak kicz, banał, patos, dosłowność, wodolejstwo, infantylność, które wymagają nie tyle wiedzy leksykonowej, co przede wszystkim intuicji, oczytania i nie wytłumaczysz nawet dziesięciostronicowym wykładem, co i w jaki sposób zabija wiersz. Jeśli w kolejnym erotyku czytam 'otulona wiatrem twojego szeptu dotykam cię czułymi słowami', to jak konstruktywnie i merytorycznie udowodnisz, że to jest jeden z wielu pozostających w masowym obiegu liczmanów - i to komuś, kto zapewne jest jeszcze na etapie 'pisania czuciem' i oczekiwania, że czytelnik spojrzy na  utwór z tej samej perspektywy?   Czy Twoim zdaniem, powinienem zamieścić na forum CV z wykształceniem, dorobkiem, a może  jeszcze skan dowodu osobistego, żeby nie było wątpliwości, że ja, to ja, wygłosić serię wykładów z literaturoznawstwa, lingwistyki, socjologii sztuki, semiotyki, poetyki, to może wtedy będę miał prawo nieśmiało zasugerować,że jakiś wiersz 'no, może nie jest doskonały, ale tak troszeczkę, troszunio mógłby być lepszy (...)'?   Co masz na myśli twierdząc, że można kogoś popchnąć w złym kierunku? Przecież my nie dyskutujemy na poziomie programowym, tylko rudymentarnym.  Ktoś wrzuca tekst koślawy językowo, z częstochowskimi rymami (bo jak do rymu, to już wielka poezja jest), miałkim, epigońskim, naiwnym przekazem, niedopracowany rytmicznie (takich czytuję najwięcej).  Jaki należy mu wobec tego dać mu feedback, skoro namawianie, żeby przemyślał swoje pisanie i douczył się fachu poetyckiego jest wielkim faux pas?   Ktoś inny wrzuca codziennie na forum wiersze w różnych działach i codziennie prezentuje w nich takie same treści, przemielone już wielokrotnie przy pomocy tych samych słów i obrazów. Co nagannego jest w zasugerowaniu, że do rozwoju potrzebny jest pewien dystans do własnej bazgraniny, spojrzenie na nią z perspektywy czasu, niekiedy zatrzymanie się w gorączce pisania, żeby zdobyć nowe doświadczenia oraz inspiracje, poszerzyć horyzonty, a może coś udoskonalić? I ostatnie pytanie - ile razy można tej samej osobie coś klarować?  W dziesiątym komentarzu, skonfrontowany z czyjąś niereformowalnością, oczywiście, że się nie rozpisuję, bo i po co?   Zasadniczo postawiłem sobie tylko jedną granicę, którą uważam za nieprzekraczalną. Nigdy nie piszę nikomu, że nie ma talentu.  Nie zgadzam się z przekonaniem, że 'poetą trzeba się urodzić', czy też że 'albo się to ma, albo nie'. Jest to podejście które obiektywnie może zniechęcić i realnie sfrustrować, bo przekreśla możliwość jakiegokolwiek rozwoju, sugerując nieosiągalność celu pomimo starań i brak sprawczości wobec czegoś, na co nie ma się wpływu. Autorytarne, rzucane w twarz negowanie czyjegoś potencjału jest bezsprzecznie nierzetelne. Jeśli ktoś mnie na tym złapie, posypię łeb popiołem.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...