Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Sny, kiedy są złe to się budzisz
Możesz w nich kochać lub mordować ludzi



Sen Pierwszy

Nagie ciała wzdłuż ścian. Wiszą na przywiązanych do nadgarstków jedwabnych szalach. Jakieś znajome te ciała, choć bez twarzy. W tle gra radio Złote Przeboje. Na końcu korytarza bar. Na nim Wściekłe psy. Trzy. Ciało ze ściany mówi do mnie. Zaraz, do mnie? Czy to ja jestem w tym śnie? Nieważne, ma lekki, kojący głos. Ale nie rozumiem, to chyba w suahili. Na lewo pokój. Wchodzę. Palarnia opium. Upalone ciała. Kiedy się zaciągają, krystalizują im się twarze. Na moment. Potem znowu widmowe zmazy. Na podłodze kałuże zeschłej krwi, porozjeżdżane chyba rowerem, bo pozostał ślad, jak od rowerowej opony. Szukam zapałek. W kieszeni mam tylko klucze. Zapalają się światła jak na dyskotece. Ciała zaczynają podrygiwać. Jakoś znajomo podrygują, choć bez twarzy są. Podnoszę wzrok. Opary opium gryzą w oczy. Biorę głęboki wdech i po chwili idę po suficie. Ciała wyciągają ręce. Klaszczą rytmicznie w takt moich nieśpiesznych kroków. Schodzę po ścianie. Widzę wyjście. Prowadzi na plażę. Plaża z potłuczonego szkła, woda śmierdzi ciepłym piwem. Burzy się na żółto. Słońce dymi i kopci. Zaczyna padać. Obraz się zamazuje. Stoję na moście. Nie widać początku ani końca. Most jest zwodzony. Ktoś robi zdjęcia. Jakaś parka siedzi przytulona na balustradzie. Nie, to nie balustrada, most zamienił się w betonowe molo. Tęcza tworzy się w kropelkach wody roztrzaskanych o falochron. Nadal błyska flesz. Mrużę oczy. Po molo chodzą modelki. Co dziwne do podkładu z muzyki klasycznej. Nie rozpoznaję utworu, ale to pewnie jakiś Chopin. Kolekcja jesienna, sądząc po strojach, więc pasowałby. Modelki wchodzą w lustro i nikną mi z oczu. Podchodzę do lustra. Nie ma żadnego odbicia. Dotykam go ręką. Nic. Zimna tafla szkła. Obchodzę je naokoło. Garderoba! Przebierają się. Nie krępuje ich moja obecność. Uśmiechają się przyjaźnie. Wracam na drugą stronę. Wybieg zamienił się w teatralną scenę. Stoję za kulisami. Nigdy nie byłem tak blisko. Publiczność siedzi w absolutnej ciszy i skupieniu.. Trzeszczenie desek, z których zbudowana jest scena wprawia mnie w otępienie. Po scenie wolnym krokiem przechadza się para. Ona piękna. On nie bardzo. Trącając mnie łokciem na scenę wbiega czarny charakter. To znaczy ubrany jest na czarno. Błyska ostrze noża. Taka tania sprężynówka z bazaru. Czarny charakter wbija sobie nóż w serce. Ironiczne uśmiechy wśród publiczności. Oklepane. Stare. Klasyczne. Dziadowskie? Mickiewicz? Czarny charakter kręci nożem według kierunku wskazówek zegara. Orkiestra gra marsz weselny. Ona patrzy z zainteresowaniem, on z przerażeniem. W końcu wyrywa sobie to serce i pakuje mu do gardła. Ubija rękojeścią noża. Podkłada mu nogę. Orkiestra zamilkła. Tylko harfista z furia targa jedną strunę. Rzut oka na publikę, pełna konsternacja na twarzach, ale nie dostrzegłem zniesmaczenia. Tym bardziej strachu. On leży i wstrząsają nim konwulsje. Ona czyści płaszcz z kropelek krwi. Czarny charakter ogląda dziurę w swojej klatce piersiowej. Obcina nożem zwisające żyły, wiąże je w kokardkę i rzuca na znieruchomiałe ciało na podłodze. Ściąga z niej płaszcz, przykrywa nim zwłoki. Ściąga z niej bluzkę i spódnicę, zapycha dziurę w swojej piersi. Ona stoi bez ruchu, mruga tylko oczami. Jest w białej bieliźnie, czarny charakter dotyka palcem jej brzucha i bielizna zmienia kolor na czerwony. Z niezadowoleniem kręci głową. Jeszcze raz. Tym razem różowa. Z furią zrywa z niej wszystko, ona chce się przytulić, ale ją odpycha. Niemy krzyk między nimi. On wyciąga z kieszeni śnieżnobiały materiał i owija ją nim. Od stóp do głów. Ciasno i dokładnie. Wygląda jak marmurowa rzeźba. Jakimś cudem uwalnia ręce. Chce go złapać za dłoń, pogłaskać po twarzy, ale on stoi już na krawędzi sceny. Ona skrępowana nie może zrobić kroku. Szepcze jakieś zaklęcia. Flesze. On rzuca się tyłem ze sceny. Ona pada na kolana. W tle włącza się automatyczna sekretarka. Ona rozplątuje się z materiału. Na rzucony w kąt zwój rzuca się projektant od modelek. Zaraz, zaraz, skąd on się tutaj wziął. Przecież bilety na premierę dawno wysprzedane. Ona naga czołga się po scenie. Nie wytrzymuje jej cierpienia, wchodzę na scenę. Okrywam kurtką i ściągam za kulisy. Ona przystaje i pyta mnie o imię. Odpowiadam. Dziewczyna szuka swojej torebki, otwiera ją wyjmuje jakiś notesik i zapisuje. Uśmiecha się radośnie. W powietrzu unosi się zapach siarki. W pierwszym rzędzie mdleje jakaś kobieta. Na scenę wracają czarny charakter z workiem na zwłoki w ręce i jej były, z resztkami serca na zębach. Chyba popsułem im przedstawienie. Ale on tylko obrzuca mnie pustym spojrzeniem i kieruje się w stronę omdlałej z rzędu przy scenie. Ona ciągnie mnie za rękę. Uciekamy. Za kulisami reżyser ćmi fajkę, wygląda na zadowolonego, kiwa z aprobatą głową. Biegniemy coraz szybciej, ona szepta mi na ucho, co będziemy robić. W oczach ma piekielne ognie. Już wiem, że porwałem diabła. No to do kotła. Polska mitologia, polskie baśnie. Siedzimy w kotle, pijemy drinki. Wykończeni. Ona mówi, że musi już iść. No to cześć. Kurtyna.


Sen Drugi

Sen drugi był pozornie banalny. W głównej roli, moja jedyna prawdziwa i największa słabość. Właściwie to moje przekleństwo, bo wszystkie inne pojawiają się i znikają, są ulotne, a tej wybaczam wszystko i wszystko oddałbym, żeby poznać Jej myśli. Mimo, że w śnie było pięknie, to nierealność sytuacji sprawia, ze stał się koszmarem. Słodycz jej ust o mało nie wpędziła mnie w cukrzycę. Jej niewinność i spięcie sprawiało, że powietrze falowało jak podczas czterdziestostopniowych upałów. Po chwili nie przeszkadzało nam już nic. Pojawiali się koło nas ludzie, ale byliśmy już dwoma astralnymi ciałami, a jedno właśnie uczyło się przyjemności. Jej włosy muskają moje oczy. Patrzę na Jej opalone ciało i czuję w nozdrzach jego zapach. Kręci mi się w głowie. W kieliszkach absynt. Jest nienasycona. Zasycha nam w gardłach. Delikatnie przygryzam jej kark. Drży. Zapomniałem już jak mogą smakować takie szaleńcze pocałunki. Nagle wtula się i płacze. Wkładam dłonie w Jej włosy i przyciągam głowę do siebie. Całuję w oczy.
Potem robimy sobie zdjęcia. Siedzimy na łóżku oparci plecami, zapatrzeni w próżnię wokół nas. Następne, stykając się nosami i patrząc się w próżnię w naszych oczach. Całuję Ją w policzek. Całuje mnie w usta. Całuję Jej włosy. Kręci mi się w głowie. Może od absyntu, ale raczej od tych pocałunków. Jej usta nabierają takich kolorów, że zapominam o zawrotach. Nic nie mówimy, bo nie potrzeba. Po co zepsuć taką chwilę, przecież tyle na nią czekałem. Nagle gdzieś tam głęboko uświadamiam sobie, że to tylko sen. Zrywam się nagle i...

Budzę się wściekły. Nerwowo szukam telefonu. Nieodebrane połączenie.
Od Niej.


Sen Trzeci

Poranne gazety krzyczą. Nie, nie o skandalicznym przedstawieniu. Afera w rządzie. Ktoś wykorzystał kogoś protekcję, aby ktoś przyjmując łapówkę pomógł komuś. To tak w skrócie.
Zastanawiam się, czy wczorajszy wieczór, a przede wszystkim noc to prawda, czy tylko schizofreniczna iluzja. Wrócić do tamtego świata? Dobrze. Pstryk...
Chyba jakieś święto dzisiaj przypada. Kościelne dzwony biją jak oszalałe w całym mieście. Błąd. To tylko samo południe. Zastanawiam się przez chwilę, ile jeszcze takich wycieczek może znieść mój organizm. Nie pamiętam, żeby w moich alternatywnych urojeniach był kiedyś czas na obiad. Na szklankę wody nawet. Na drinki, owszem. Wszystko jest błyskawiczne. Pełen ekshibicjonizm emocji. Bez gry wstępnej. Bez gry słów. Bez zbędnego czarowania. Chyba musze zatrudnić tłumacza tej zwariowanej symboliki. Myślę sobie, że ta wizyta będzie chyba jednak nieudana. Siedzę na jakiejś cholernej, zielonej ławce i prostuję moje zwoje mózgowe. Szkoda czasu, no to w drogę. Pustawe to miasto, wymarłe, okna pootwierane, ale nigdzie żywej duszy. Przepraszam, jakaś staruszka wyprowadza swego kundelka na kawiarniany ogródek. Skręcam w znajomą uliczkę, kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się budynek teatru. Wchodzę. Ciągle brzmiące echo oklasków zatrzymuje mnie w progu. Porozbijane gabloty, porozkradane afisze. Mój szatan siedzi w loży.
- To ja będę Twoim tłumaczem.
Nie dostrzegam żadnych oznak wczorajszej piekielności. Zmęczone oczy. Zabawnie nimi przewraca widząc moje zaskoczenie i niezdecydowanie. Uciec? Nie.
- Czyń swą powinność kacie.
Diablica klaszcze w dłonie. I jesteśmy wśród ciał porozwieszanych na ścianach. Ona pokazuje mi coś palcem, ale ja wolę patrzeć na nią. Wręcz nie mogę oderwać od niej wzroku. Znowu. Marszczy czoło z irytacją. Macha od niechcenia ręką. Jesteśmy w Śnie Drugim. Dziwnie się ogląda siebie samego.
- Tu wybrałeś. Więc lepiej się skup.
Chce po raz kolejny klasnąć w dłonie, ale ja z głośnym śmiechem wychodzę oknem. Zdenerwowana wybiega za mną. Drzwiami. Chwytam ją mocno za szczupłe ramię.
- Sam mogę Ci to wszystko wytłumaczyć. Obędzie się bez twoich szatańskich interpretacji. Nadinterpretacji pisanych grubą kreską.
- Ale...
- Żadnego ale. Pójdziemy od końca, będzie śmieszniej.
Ona klaskała. To ja pstrykam palcami. Jesteśmy w mojej sypialni.
- Kiedyś potrafiłem się powstrzymać. Ale wczoraj twoje kuszenie było silniejsze. I nie żałuję.
Uśmiecha się, chyba do jakichś wspomnień.
- Patrz ten reżyser za kulisami to realizacja moich własnych wizji. Trochę przekaz ucierpiał względem efektów specjalnych, ale dwa pierwsze akty były zupełnie niezłe.
- no to kim była ta kobieta, która z wrażenia zemdlała w pierwszym rzędzie, Mądralo? – pyta z satysfakcją malującą się w ściągniętych brwiach.
- To moja polonistka z liceum, pewnie mnie poznała. Chyba nie muszę dodawać, że Czarnym charakterem byłem ja sam.
- Wiem. To twoje mściwe alter ego.
- A twojego byłego zamordowałem, bo go nienawidzę. Jeszcze nie wiem za co, ale nienawidzę. Rozumiesz!! – cofa się kilka kroków w reakcji na mój wybuch. No to w końcu zagrałem z nią w otwarte karty.
- Nienawidzisz? Pierwsze słyszę. Za co? Za to, że był pierwszy? Czy za to, że ty byłeś ostatni? Za co?
- Nienawidzę go z urzędu.
Ruchem ręki puszczam stop klatkę. Kątem oka widzę jak drży.
- Ten materiał to symbol mojego uwielbienia dla Ciebie. Byłaś dla mnie takim posągiem, rzeźbą z Luwru, na który mogę patrzeć, nawet mogę dotknąć, ale zaraz będą wyć alarmy.
Ona klaszcze gwałtownie w dłonie. Raz, drugi, trzeci. Ale jej czar dzisiaj nie działa. Dzisiaj ja jestem mistrzem ceremonii. Podnosi głowę z dumą. Cedzi słowa wolno i prawie szeptem, jakby bała się, co może usłyszeć w zamian.
- No to okazałeś się tchórzem.
Udaję, że nie słyszałem. Ona powtarza. Mów do mnie jeszcze.
- A ta automatyczna sekretarka w tle? Mój tajemniczy notesik??
- Teatr absurdu – odpowiadam, wiedząc, że zadała to pytanie chcąc sprawdzić moją pamięć.
- Dobrze, zróbmy małą przerwę. Czuję się zmęczona. W nocy byłeś dla mnie milszy – rzuca mi w twarz, okręca się materiałem kurtyny i znika.
Nie widzę sensu odbywać tej wycieczki w samotności. Wolę sprawdzić, co za niespodziankę szykuje dla mnie Diablica po „małej przerwie”. Pewnie będzie tu, kiedy wrócę. Pstryk...

Teraz i ja czuję zmęczenie. I wielki głód. Restauracja. Po drugim kieliszku wina zlewają mi się literki w menu. Wreszcie zamawiam prostego kurczaka w sosie słodko-kwaśnym. Szczyt wyrafinowania po prostu. Jest jakiś taki mdły. Nie ma ani piekielnego chilli, ani anielskiej słodyczy. Ale jem, obficie podlewając go argentyńskim winem. Obiecuję sobie, że wygospodaruję czas na dłuższą wizytę w świecie rzeczywistym. Już wkrótce. Może za kilka dni. Na razie iluzja wciągnęła mnie w swoje szpony, trzyma mocno i od czasu do czasu potrząsa. Tylko czym? Kim? Mną? Raczej nie. Do domu. Do łóżka? To zwiastuje nowy sen. O Boże!

Sen Czwarty

To wszystko takie krótkie migawki. Jak teledysk. Zawrotne tempo. Co łączy te historie?

Hawana. Dokładnie Stara hawana. Locos na krawężnikach. Wszyscy w podkoszulkach. Tanie, śmierdzące cygara. Stare, pogruchotane amerykańskie krążowniki. Kurz. Kastety. Bandany.
Kolumbia. Medelin. Różaniec na szyi. Pistolet za paskiem. Chustka na twarzy. Kokaina. Krew w rynsztoku. Podarte dżinsy.
Turcja. Stambuł. Bazar. Dywany, kobierce. Złoto. Przyprawy. Herbata. Jestem ubrany w jakąś pstrokatą, jedwabna koszulę. Przecinam kindżałem wiązkę kabli. Fala podmuchu ciska mną o stragan.
Warszawa. Praga Północ. Parking. Osiedle z wielkiej płyty. Środek nocy. Śrubokrętem zrywam korek wlewu paliwa. Wpuszczam lont do środka. Odchodzę na kilka kroków. Krótki błysk płomienia zapalniczki. Dobrej Nocy.
A potem Mołdawia. Kiszyniów. Tu popełniam błąd.

Wybudzenie trwa wieki. Klatka piersiowa boli, jakby te kule przeszywały mnie naprawdę. Włączam głośno muzykę. Sąsiadka wali miotłą w sufit. No to pokrętło bardziej w prawo, żeby nie słyszeć miotły. Spalą mnie na stosie. Za zakłócanie spokoju. Albo za kontakty z diabłem. Kanapki, kawa. Pstryk…

Sen piąty

Ona już czeka. Biała letnia sukienka jakoś przyjemnie pasuje do jej charakteru. Na przywitanie rzuca we mnie talia kart. Ciekawe. Czeka na pytanie, ale się nie doczeka. Wyraźnie zepsułem humor na przywitanie. No to jeszcze całus w policzek. Obejmuje mnie ramionami.
- No to na czym skończyliśmy, panie reżyserze?
- Na bieliźnie? Po prostu lubię Cię w czarnym.
- Mówiłeś, że najbardziej lubisz mnie bez niczego. To wszystko robi się, niestety, banalne.
- Spodziewałaś się więcej? To prowadź Ty tę chora narrację.
Zapala cienkiego papierosa. Siada na krawężniku. Spuszcza głowę, chowając się prze mym pytającym spojrzeniem.
- Zabierz mnie na kawę. Ale nie tu.
Jak to? Jednym ruchem spalić ten most? Wysadzić w powietrze, przeciąć kable, zabić za działkę koki, pobić za zaczepne spojrzenie. Zginąć w zamachu. Przeszłość. Przyszłość. Teraźniejszość. Wszystko mi się zlewa. Przed oczami mam moje kochane, czarne plamy. Dobrze. Chwytam ją za rękę i wychodzimy. Na kawę. Pierwsza czarna i mocna. Później mrożona, z lodami i bitą śmietaną. Siedzimy roześmiani jak dzieci. W sumie, to chciałem zadać jeszcze parę pytań, ale to już nieważne. Ja nie widzę w Niej już diabła. Ona nie widzi we mnie zagrożenia. Na dowidzenia przytula się i szepce mi coś do ucha. Wyłączam się kompletnie, bo nie mam ochoty tego słyszeć. Rozstajemy się w przyjaźni. Potem siedzę jeszcze około godziny, uważnie lustrując wzrokiem przechodniów. Kupuję gazetę w kiosku naprzeciwko i uzupełniam braki. Przez moment zastanawiam się, czy na tamtym świecie są gazety. Postanawiam sprawdzić przy najbliższej okazji. Jeszcze szklanka wody i zabieram się do domu. Muszę zdecydować jak spędzę jutrzejszy dzień. Może właśnie tutaj? Miasto tętni życiem. Głęboko oddycham jego rytmem i staram się nie myśleć o zbliżającej się nocy i łóżku, czekającym na mnie w domu.

Już nigdy nie zapadłem w ten sen.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Mnie proszę nie liczyć. Policzcie sobie nawet psa, kota czy świnkę morską. Ale beze mnie… Że co? Że co się ma wydarzyć? Nie. Nie wydarzy się nic ciekawego tak jak i nie wydarzy się nic na płaskiej i ciągłej linii kardiomonitora podłączonego do sztywnego już nieboszczyka.   I po co ten udawany szloch? Przecież to tylko kawał zimnego mięsa. Za życia kpiarsko-knajpiane docinki, głupoty, a teraz, co? Było minęło. Jedynie, co należy zrobić, to wyłączyć ten nieustanny piskliwy w uszach szum. Ten szum wtłaczanego przez respirator powietrza. Po co płacić wysoki rachunek za prąd? Wyłączyć i już. A jak wyłączyć? Po prostu… Jednym strzałem w skroń.   Dymiący jeszcze rewolwer potoczy się w kąt, gdzieś pod szafę czy regał z książkami. I tyle. Więcej nic… Zabójstwo? Jakie tam zabójstwo. Raczej samobójstwo. Nieistotne z punktu widzenia rozradowanych gówniano-parcianą zabawą mas. Szukać nikt nie będzie. W TV pokazują najnowszy seans telewizji intymnej, najnowszy pokaz mody. Na wybiegu maszerują wieszaki, szczudła i stojaki na kroplówki… Nienaganną aż do wyrzygania rodzinkę upakowaną w najnowszym modelu Infiniti, aby tylko się pokazać: patrzcie na nas! Czy w innym zmotoryzowanym kuble na śmieci. Jadą, diabli wiedzą, gdzie. Może mąż do kochanki a żona do kochanka... I te ich uśmieszki fałszywe, że niby nic. I wszystko jak należy. Jak w podręczniku dla zdewociałych kucht. I leżących na plaży kochanków. Jak Lancaster i Kerr z filmu „Stąd do wieczności”? A gdzie tam. Zwykły ordynarny seks muskularnego kretyna i plastikowej kretynki. I nie ważne, że to plaża Eniwetok. Z zastygłymi śladami nuklearnych testów sprzed lat. Z zasklepionymi otworami w ziemi… Kto o tym teraz pamięta… Jedynie czarno białe stronice starych gazet. Informujące o najnowszych zdobyczach nauki. O nowej bombie kobaltowej hamującej nieskończony rozrost… Kto to pamięta… Spogląda na mnie z wielkiego plakatu uśmiechnięty Ray Charles w czarnych okularach i zębach białych jak śnieg...   A więc mnie już nie liczcie. Idźcie beze mnie. Dokąd.? A dokąd chcecie. Na kolejne pokazy niezrównanych lingwistów i speców od socjologicznych wynurzeń. Na bazgranie kredą po tablicy matematyczno-fizycznych esów-floresów, egipskich hieroglifów dowodzących nowej teorii Wielkiego Wybuchu, którego, jak się okazuje, wcale nie było. A skąd ta śmiała teza? Ano stąd. Kilka dni temu jakiś baran ględził na cały autobus, że był w filharmonii na koncercie z utworami Johanna Straussa. (syna). Ględził do telefonu. A z telefonu odpowiadał mu na głośnomówiącym niejaki Mariusz. I wiedzieliśmy, że dzwonił ktoś do niego z Austrii. I że mówi trochę po niemiecku. I że… - jest bardzo mądry…   Ja wysiadam. Nie. Ja nawet nie wsiadłem do tego statku do gwiazd. Wsiadajcie. Prędzej! Bo już odpala silniki! Ja zostaję na tym padole. Tu mi dobrze. Adieu! Poprzytulam się do tego marynarza z etykiety Tom of Finland. Spogląda na mnie zalotnie, a ja na niego. Pocałuj, kochany. No, pocałuj… Chcesz? No, proszę, weź… - na pamiątkę. Poczuj ten niebiański smak… Inni zdążyli się już przepoczwarzyć w cudowne motyle albo zrzucić z siebie kolejną pajęczą wylinkę. I dalej być… W przytuleniu, w świecidełkach, w gorących uściskach aksamitnego tańca bardzo wielu drżących odnóży… Mnie proszę nie liczyć. Rzekłem.   Przechadzam się po korytarzach pustego domu. Jak ten zdziwaczały książę. Ten dziwoląg w jedwabnych pantalonach, który po wielu latach oczekiwania zszedł niebacznie z zakurzonej półki w lombardzie. Przechadzam się po pokojach pełnych płonących świec. To jest cudowne. To jest niemalże boskie. Aż kapią łzy z oczu okrytych kurzem, pyłem skrą…   Jesteś? Nie. I tam nie. Bo nie. Dobra. Dosyć już tych wygłupów. Nie, to nie. Widzisz? Właśnie dotarłem do mety swojego własnego nieistnienia, w którym moje słowa tak zabawnie brzęczą i stukoczą w otchłani nocy, w tym ogromnie pustym domu. Jak klocki układane przez niedorozwinięte dziecko. Co ono układa? Jakąś wieżę, most, mur… W płomieniach świec migoczące na ścianach cienie. Rozedrgane palce… Za oknem jedynie deszcz…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-03)    
    • @m1234wiedzialem, że nie zrozumiesz, szkoda mojego czasu. Dziękuję za niezrozumienie i pozdrawiam fana.   PS Żarcik etymologiczny od AI       Etymologia słowa "fun" nie jest w pełni jasna, ale prawdopodobnie wywodzi się ze średnioangielskiego, gdzie mogło oznaczać "oszukiwanie" lub "żart" (od XVI wieku). Z czasem znaczenie ewoluowało w kierunku "przyjemności" i "rozrywki", które są obecnie głównymi znaczeniami tego słowa.  Początkowe znaczenie: W XVI wieku angielskie słowo "fun" oznaczało "oszukiwanie" lub "żart". Ewolucja znaczenia: W XVIII wieku jego znaczenie ewoluowało w kierunku "przyjemności" i "rozrywki". Inne teorie: Istnieją spekulacje, że słowo "fun" mogło pochodzić od średnioangielskich słów "fonne" (głupiec) i "fonnen" (jeden oszukuje drugiego). 
    • Po drugiej stronie Cienie upadają    Tak jak my  I nasze łzy    Bo w oceanie nieskończoności  Wciąż topimy się    A potem wracamy  Bez śladu obrażeń    I patrzymy w niebo  Wszyscy pochodzimy z gwiazd 
    • na listopad nie liczę a chciałbym się przeliczyć tym razem
    • Dziś dzień Wszystkich Świętych: Na płótnach ponurych I tych uśmiechniętych, Ale wspomnij zmarłych, Nie tych, co tu karły, – Co drzwi nieb otwarli! Choć w spisach nie ma, Bo jakieś problema... – Na dziś modlitw temat!?   Ilustrował „Grok” (pod moje dyktando) „Nierozpoznany święty”.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...