Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Zbrodnia i kara ciąg dalszy...2 czyli jak historia lubi się powtarzać


Rekomendowane odpowiedzi

Andriej biegł po schodach, których końca widać nie było. Nagle chłopiec zaczął spadać w dół. Wylądował na wielkiej niczym miasto sali, która była udekorowana w bardzo artystyczny i bogaty sposób. Jej wnętrze przypominało kobiecą duszę, pełną niewiarygodności i niedorzeczności, a zarazem tak ogromną i zaskakującą swą siłą. Nie dorównywał jej wielkością żaden meczet, zamek, żadna konstrukcja, która dotąd została stworzona przez człowieka. Zdawał się być postawiony przez siły wyższe. Delikatność wszelkich ozdób i perskich dywanów nadawała temu gigantowi wrażliwości i ciepła. Po kątach roznosiły się dźwięki muzyki, którą słychać było daleko poza ta budowlą. Na środku tej wspaniałej sali tańczyła para kochanków, jak Izolda i Tristan wtuleni w siebie. Ruchy ich splecionych rąk rozkazywały orkiestrze. Zastępowali dyrygenta, a ich rozkołysane dłonie przypominały batutę. Nuty unosiły oba ciała wysoko pod sklepienie pałacu. W tym momencie Andriej spostrzegł, że tańczącym jest on am. Kim jest ta cudowna kobieta? – zadawał sobie pytanie. Osobą, która wraz z nim poruszała się po gustownej sali była wyobraźnia. Był to chłopak bardzo uczuciowy i pragnący przeżyć wielką miłość, dlatego właśnie w jego marzeniach sennych pojawiła się nieopisywalnej urody dziewczyna. Ich usta zaczęły zbliżać się do siebie, oczy poczęły coraz bardziej błyszczeć jakby z zachwytu nad tym, co ma za chwilę się wydarzyć. Ich wargi już prawie przyssały się do siebie, jak głodne krwi pijawki. Właśnie miała nastąpić ta najważniejsza w życiu niedojrzałego mężczyzny chwila, kiedy to... jakaś dłoń złapała chłopca za ramię i zaczęła nim trząść. Jego ślepia otworzyły się i ujrzały matkę, która zganiała go z łóżka mówiąc:
- Wstawaj kochanie! Wstawaj już czas!
- Jeszcze chwilkę mamo. Już wstaję – odburknął na wpół nieprzytomny chłopczyna.
Zamknięte oczy próbowały jeszcze raz wrócić do tej cudownej sytuacji. Było już jednak za późno. Widmo kobiety odchodziło coraz dalej. Sen prysł, uciekł, rozpłynął się, jak poranna mgła. Mgła jednak jest czymś czego się nie słyszy, zaś do jego uszy wciąż dochodziło ciche „Poczekaj!”. Głos ten nagle osłabł i znikł, ale słowa matki stawały się coraz silniejsze i bardziej wyraziste:
- Wstawaj leniuchu. Trzeba się spakować to już dziś – uparcie krzyczała Sonia.
Kiedy chłopak usłyszał te słowa wyskoczył z łóżka z szybkością strzały wypychanej z łuku przez napiętą cięciwę.
- Co dziś? Jak to spakować? Nie rozumiem, mamo! – wołał z wielkim zdziwieniem i niedowierzaniem Andriej.
- Wyjeżdżamy. Zobaczysz inny świat. Pełen radości i ciepła.
- Mamo mój świat jest tutaj. Ja mam tutaj przyjaciół. Mam Dymitra.
- Wiem, ale to dla twojego dobra. Musisz się jeszcze wiele nauczyć – rzekła Sonia.
- Nie chcę jechać. Nie chcę się niczego uczyć. Pragnę zostać. Tu jest mój dom! Mamo zrozum.
- Synu, pamiętaj czasami dobrze jest z czegoś zrezygnować, aby osiągnąć coś innego, lepszego. Wyrzeczenia bolą. Dymitr pozostanie na zawsze w twym sercu i na pewno, o ile będziesz tego pragnął, jeszcze do niego wrócisz i rozwiniecie swą przyjaźń – rada Soni przekonała Andrieja do wyjazdu.

Wziął najważniejsze rzeczy, które zmieściły mu się w niewielką, czarną, psującą się walizkę. Sonia podeszła do młodego Raskolnikowa i z wielkim zdziwieniem zapytała:
- Dlaczego przykładasz tak wielką wagę do tych małych, niepotrzebnych rzeczy?
- Drobiazgi, drobiazgi są najważniejsze, mamo! Dzięki drobiazgom potrafimy marzyć i wspominać. Tata mi tak powiedział. – rzekł z wielka powagą.
Pożegnanie z osobami, z którymi przyjaźń rozwijała się tyle lat trwało parę minut. Na twarzach wszystkich rysował się ogromny smutek. Wyjazd oznacza nie tylko zmianę miejsca pobytu, ale i próbę wbicia się w nowe środowisko oraz nieznany dotąd świat. Jak mówił kiedyś najstarszy z rodziny Raskolnikow – Świat, w którym dominują jednostki wszawe. Potajemnie wierzył jednak w to, że zrobi on z Andrieja mądrego i silnego mężczyznę. Chciał on dać mu szansę na zobaczenie czegoś więcej poza nieustannym śniegiem, brudem i niedostatkiem. Najważniejszym elementem, jaki miała dać mu podróż w nowe zakamarki świata było wykształcenie.
W pobliskim miasteczku, gdzie ciągły się szyny kolei transsyberyjskiej, rodzina czekała na pociąg trzy dni i noce. Za niewielki pieniądze, które mieli odłożone kupili bilety. Podczas podróży rodzice opowiadali synowi o wielkim mieście, w którym niegdyś było dane im żyć. Trytunowali na różne ważne tematy.
Sonię niepokoił ciężki kaszel, który występował u jej męża. Dostał on również krwotoku z nosa. Ta druga dolegliwość była na szczęście chwilowa. Doszło cos jeszcze – mianowicie przy kaszlu Raskolnikow wypluwał całe swe wnętrzności. Czerwień krwi był widoczny wszędzie. Wysoka gorączka nie pozwalała mu zasnąć. Zanim dojechano do potężnego miasta cara Piotra I założyciel rodu został pochowany. Prawdopodobnie zmarł na suchoty. Tuż pod bramami Petersburga na zrobionym z dwóch deseczek krzyżu Andriej wyrył łaciński słowa: Deo Optimo Maximo . Ostatnie słowa, a zarazem prośba ojca utkwiły bardzo mocno w pamięci Andrieja. Cały czas słyszał słaby głos, który mówił: - Dbaj o matkę! Liczę na ciebie synu! Jesteś moją nadzieją. Nie zawiedź mnie. I tak zakończyła się krótka, ale jakże obfita w wydarzenia podróż Raskolnikowa przez życie.
Dzięki pomocy Dymitra Razumickina wielkiego przyjaciela Raskolnikowa z młodzieńczych lat, Sonia wraz z Andriejem zamieszkali na peryferiach Petersburga. Właśnie on dzięki swym znajomością i układom znalazł pracę pani Raskolnikow na stanowisku u tamtejszego polityka Nowisimieniewa. Jej zarobki były wystarczające, aby mieć włożyć, co do garnka i zapewnić sobie odzienie. Była osobą inteligentną oraz uczciwą, dlatego szef oceniał ja bardzo wysoko. Potrafiła poradzić sobie z każdym życiowym kłopotem.
Zamieszkali w małym, jednopiętrowym domku na obrzeżach miasta. Jego wnętrze trochę odbiegało jednak od tego, co widać było gołym okiem na zewnątrz. Na około budynku znajdował się duży ogród.Był on pełen kolorowych kwiatów oraz niewielkich drzewek jabłoni i gruszy. Po jego prawej stronie sadzone były warzywa. Już one zapewniały im przeżycie. Do furtki do drzwi wejściowych prowadziła udeptana, obłożona po obu stronach kamieniami, wąska ścieżka. Jednym słowem państwo Raskolnikow wbijali się w nieznany świat.
Mijały dni, miesiące i lata. Czasy były ciężkie. Andriej na dobrych stopniach ukończył szkołę elementarną i zaczął przygotowywać się do kolejnej ważnej podróży w swym życiu. Miał wyruszyć na Zachód na dalsze nauki. Nie chciał tego zrobić, ponieważ bał się o los matki, która miała zostać sama.
- Mamo, nie jadę! Mamo...
- Nie ma mowy! Już o tym rozmawialiśmy wiele razy, a ty nadal...
- Ale ja cię nie zostawię samej – rzekł zmartwiony Andriej.
- Nie martw się synu ja sobie poradzę. Będę pisała listy. Masz zdobyć wykształcenie i ...
- Znajdę pracę tutaj. Będę się starał – nie dawał za wygraną.
- Nie ma mowy. Nie martw się. Jedziesz! To twa życiowa szansa.
- Ale....
- Spraw, aby ojciec był z ciebie dumny – rzekła Sonia.
Po tych słowach młodzian już nic nie powiedział. Opuścił głowę i zamyślił się.
- Dobrze, zrobię to. Pojadę na nauki.
Matka wstała z krzesła, podeszła do syna i przytuliła go do siebie. Na jej twarzy malował się uśmiech, jednak jej serce było smutne. Wiedziała, że tylko w ten sposób Andriej znajdzie dobrą prace i zrealizuje swe najskrytsze marzenia. Jego szczęście było teraz celem przewodnim jej życia.
Cały kraj ogarnęła mroźna zima. Biały puszek nieustannie czwarty dzień leciał z nieba. Potworzyły się zaspy wielki niczym wieża Babel. Wiatr targał płatki w tę i z powrotem, jakby każdy był oddzielnym latawcem. Ludzie zaczęli panikować Mówili, że nigdy się to nie skończy, że nadchodzi jakaś katastrofa. Inni z wielkim optymizmem na twarzy stwierdzali, że następny dzień przyniesie poprawę pogody. Ludzie zawsze wszystkim za bardzo się przejmują, a późnią bluźnią przeciw Bogu i mówią, że świat jest zły.
Kury i inne zwierzęta hodowlane biegały nadal po ogrodzie. Te pierwsze kopały w śniegu, jak w białym piasku. Małe orły, jak pospolicie nazywa się wróble, gdzie tylko było można próbowały włożyć swój zgrabny dzióbek z zamiarem znalezienia czegoś, co ukoiłoby choć w niewielkim stopniu ich głód. Daleko, jakby przez mgłę słychać było ujadanie psów. Nadchodził dzień wyjazdu Andrieja w wielki świat. Z powodu takiej ilości śniegu jego wyjazd opóźniał się. Pociągi kursowały bardzo rzadko, a przez pogodę spóźniały się nawet o parę dni.
Pożegnawszy się młody Raskolnikow zajął miejsce w wolnym przedziale w pociągu. Podróż była trudna, ponieważ cały czas myślał o matce, która została sama kilometry za jego plecami. Pomimo pięknych krajobrazów, które obserwował podczas jazdy, na jego twarzy malował się smutek.
Przejeżdżając przez Polskę weszła do przedziału, w którym siedział Andriej, cudowna, młoda kobieta. Z uśmiechem na małej, czerwonej twarzyczce zapytała:
- Czy mogę się przysiąść?
Andriej siedział i nie wiedział, co powiedzieć. Czuł się jakby ktoś przykuł go do siedzenia i nie pozwolił mówić. Po chwili jednak rzekł:
- Ah, quelle beaute, quelle grace! – pokazując ułamek swej inteligencji.
- Eh bien? – zapytała z coraz większym zadowoleniem dziewczyna.
- Tak, tak! Proszę siąść! - odparł zaskoczony chłopak.
- Dziękuję! – powiedziała piękność i zajęła miejsce naprzeciw Andrieja.
Maszyna ruszyła. Jej ciężkie cielsko powoli zaczynało się toczyć. Odgłos łamanej stali dobiegał wprost do uszu pasażerów. Drzewa na zewnątrz coraz szybciej przemykały przed oczyma. Widać było coraz bardziej gęsty dym wylatujący ze zmęczonego komina pociągu. Czasami na szybie osiadł pojedynczy, zagubiony gdzieś płatek śniegu. Szybko jednak roztopił się. W wagonie panowała grobowa cisza. Widać było, że oboje chcieli coś powiedzieć, ale brakowało im odwagi. Nagle z drobnych ust panienki wybiegły słowa:
- Dokąd jedziesz? Jeśli można zapytać?!
- Ja? – rzekł Andriej jakby kobieta mówiła do ducha – Jadę na nauki do Paryża i... - - jeszcze nie dokończył, a dziewczyna z wielkim zadowoleniem krzyknęła:
- To wspaniale! Ja również zmierzam do tego miasta!
Nagle zaczęła zachowywać się, jak stado pędzących bizonów. Tryskała energią. Stała się żywa i skora do wszelkich rozmów. Andriej był zdziwiony. Nie wiedział, co się dzieje, ale podzielał jej optymizm. Po czym zaczął przyglądać się nieskazitelnej urodzie pasażerki.
Andriej nie wiedział, że właśnie w pociągu pozna kobietę swych snów, której wdzięki były większe niż u jakiejkolwiek greckiej boginki. W jego oczach zabłysło światełko miłości. Jego nogi stały się miękkie, jak z waty. Serce podeszło do gardła unosząc coraz wyżej jego duszę. Nigdy coś takiego mu się nie przydarzyło. W ciągu jednej sekundy podnieta ogarnęła całe jego ciało. Był jak infant – zagubiony, pełen niepokoju, a zarazem wywyższenia. Jej piękno onieśmielało go. Nie mógł się ruszyć, kończyny przyrosły do ziemi, jakby włożył je w cement. Język, który do tej pory był jego przewodnikiem i zawsze mógł na niego liczyć, teraz stał się bezużyteczną rzeczą, przedmiotem, który nie mógł stworzyć nawet jednego porządnego zdania. Pierwsze zauroczenie, które jak zawsze trwa chwilę, tutaj było wiecznością. Andriej w głębi siebie wierzył, że coś zmieni się w jego życiu. Patrząc na nią czuł wielki przypływ adrenaliny, która rozrywała jego ciało, jak dynamit. Jej długie, kasztanowe włosy powiewały targane przez lekki wiatr dostający się do pomieszczenia przez uchylone okno. Nagle poczuł jej wzrok szukający jego spojrzenia. Ich oczy po raz pierwszy splotły się w jedną całość. Nie były już zwykłymi częściami ciała, tworzyły pewną odrębność, bez której człowiek nie jest w stanie żyć. Te nieziemskie, szare, jak popiół oczy na wskroś przeszywały każdą część jego ludzkości. Z ust Andrieja wyrwało się ciche:
- Jak pani ma na imię?
- Anna! – odparła dziewczyna.
- Wspaniałe imię. Miał w sobie coś takiego, co... Nie wiem, jak to wyrazić – rzekł zamyślony.
- Dziękuję za komplement, ale nie trzeba. Jak brzmi twoja godność?
- Andriej. Pochodzę z Petersburga.
- Byłeś już kiedyś w Paryżu, Andrieju?
- Nie nigdy. To będzie mój pierwszy raz.
- Ja już byłam. Jeśli chcesz to mogę cię oprowadzić?!
- Naprawdę?! – krzyknął chłopak – To znaczy... dobrze. Będę wdzięczny i zaszczycony.
Pociąg właśnie dojeżdżał do francuskiej stolicy. Oczom Raskolnikowa ukazał się wspaniały widok wieży Eiffla. Ten gigant, o którym do tej pory wiele słyszał, wydał mu się najdoskonalszą budowlą, jaką kiedykolwiek widział. Jej metalowy szkielet błyszczał odbijając biel śniegu. Górował nad miastem jakby był bogiem, który spoglądał na poczynania ludzi. (...)
Andriej zamieszkał wraz z Anną w domu stojącym tuż obok ich uczelni. Kochali się i kontynuowali naukę. Wraz z upływem czasu ich serca coraz bardziej czerwieniły się. Kiedyś na wieczornym spacerze po paryskim parku Raskolnikow wyrył na drewnianej ławce słowa: JA ZWARIOWAŁEM. Faktycznie zauroczenie dziewczyną osiągało zenit. Kochał i był kochany. (...)
Było ciemno i ponuro. Na ulicach miasta robiło się coraz ciszej. Od czasu do czasu przez jakąś małą uliczkę przemknął cień nieznanej nikomu postaci. Nad domami unosiły się kłęby czarnego dymu, które wylatywały z brudnych kominów. W blasku ulicznych latarni tworzyły one gęstą, śmierdzącą mgłę. Andriej często spacerował, zwiedzając coraz to nowsze zakamarki Paryża.
Pewnego razu, kiedy wyszedł dokonać swego codziennego rytuału poznawania miasta, zauważył na jednej z pustych i brudnych ulic mężczyznę w podeszłym wieku. Siedział ona na niewielkiej, drewnianej, zbitej gwoździami desce, która miała służyć za ławkę. Lekko pochylony z łokciami położonymi na kolanach ukrywał twarz w swych dłoniach. Chłopak nie patrząc na nic powoli podszedł do niego. Przykucnął obok i zapytał:
- Czy coś się stało? – oczekiwał na odpowiedź.
Mężczyzna uniósł głowę i rzekł:
- Życie, chłopcze. – po jego bursztynowym licu spłynęła duża, przezroczysta zła. Andriej widząc to poczuł się trochę nieswojo, ale zdecydowanie odparł:
- Czy mógłbym pomóc panu w jakiś sposób?
- Miłość chłopcze to rzecz wielka, ale potrafi ranić. Pamiętaj o tym. Kiedyś dużo czytałem i wiem, że „życie nie jest ani lepsze, ani gorsze od naszych marzeń, jest tylko zupełnie inne”.
- Shakespear? – zapytał po cichu Raskolnikow.
- Bystry jesteś! – rozpoczął mężczyzna – Mądrość to największa cnota, której nikt ci nie odbierze.
- Proszę mi powiedzieć, co się stało? Może jednak będę mógł pomóc?! – Próbował dalej dowiedzieć się przyczyny tej sytuacji.
- Dobrze. Usiądź – powiedział wskazując na miejsce obok siebie – Zaczęło się wszystko dwadzieścia lat temu. Była piękna. Była wspaniała. Kochająca – ponownie jego oczu spłynęła łza – Nasza miłość była najpiękniejszym kwiatem w ogrodzie wszechświata. Troskliwie ją pielęgnowaliśmy, by mogła kwitnąć. Ta kobieta była wielką epicką powieścią, w której znajdują się wszystkie wątki – dramat, miłość, radość oraz codzienność. Tym właśnie urzekła mnie – tutaj na chwilę zamilknął i zaczął się zastanawiać. Chłodny wiatr lekko dotknął ich policzków. Cisza ogarnęła każdy zakamarek szarej uliczki. Raskolnikow patrzył się gdzieś w chmury nie wiedząc, co powiedzieć. Nagle z ust mężczyzny ponownie wypłynął potok gorzkich słów – Tyle lat. Tyle wspomnień. Wszystko runęło. Zawaliło się, jak mury starożytnej Troi. Moje życie? Brak życia. Jak dziś pamiętam nasz pierwszy spacer po parku. Poznaliśmy się w teatrze. Była aktorką, a ja zajmowałem się kostiumami. Pomagałem. Nagle usłyszałem: „Kocham”. I co teraz? – mężczyzna znowu się zamyślił.
- Odeszła? – zapytał Andriej ze strachem. Bał się, aby go nie urazić.
- Słucham? – ze zdziwieniem rzekł nieszczęśliwy. Jakby właśnie przebudził się z zimowego snu.
- Czy ona... umarła? – jeszcze raz zapytał chłopak.
- Nie! Ona pokochała jeszcze raz, ale już nie mnie. Zostawiła mnie na rozdrożu życia samemu sobie. Wystawiła na próbę losu.
- Najszczęśliwszym człowiekiem jest ten – czy to król, czy biedak – kto znajduje spokój w swoim własnym domu.
- von Goethe?!
- Tak, proszę pana. Dobry los nie jest sprzymierzeńcem bezczynnych. Niech pan pójdzie do domu i znajduje szczęście w najmniejszych rzeczach. Proszę cieszyć się drobiazgami, bo to właśnie one dają ukojenie w bólu.
- Pierre Cardine! Jestem Pierre.
- Andriej Raskolnikow! Miło mi pana poznać.
- Chłopcze dziękuję za rozmowę – to powiedziawszy wstał, założył brązowy, ozdobiony bielą kapelusz i odszedł. Na jego twarzy widać było zadowolenie. Stał się jakby bardziej opanowany i pewny siebie, o czym świadczyły jego ruchy. Nagle zniknął gdzieś za rogiem ulicy. Raskolnikow jeszcze chwilę posiedział, po czym gwałtownie uniósł się i zdecydowanym krokiem powędrował w stronę swego mieszkania.
Andriej nie przespał tej nocy. Cały czas myślał o słowach mężczyzny. Zadawał sobie pytanie: Dlaczego życie nas rani? I choć bardzo się starał to nie udawało mu się na nie odpowiedzieć. Kochał i nie potrafił pojąć, dlaczego sami ludzie tak bardzo się ranią. Wpajał sobie, że przecież niejeden znajduje swoje serce dopiero wtedy, gdy straci głowę.
Rankiem, kiedy słońce zaczęło wpadać do pokoju przez uchylone okno, Raskolnikow z ciężką głową wstał i poszedł, jak co dzień, do sklepu po „Dziennik Paryski”. Wrócił do domu i zasiadł do stołu, ponieważ Anna przygotowała już poranny posiłek. Napił się ciepłego mleka, po czym wziął w ręce czasopismo i zaczął je czytać. Na pierwszej stronie zauważył jednak wielki napis, który go zainteresował: „Paryska tragedia”. Zaczął chłonąć literkę po literce. Dowiedział się o tragicznej śmierci czterdziestko kilku letniego mężczyzny. Człowiek ten powiesił się na poddaszu swej kamienicy. Jego imię brzmiało Pierre, zaś nazwisko Cardine. W oczach chłopaka pojawił się strach. Z jego ręki wyleciał kubek, który uderzając z wielkim hukiem o ziemie rozbił się. Białe mleko rozlało się po zabrudzonej podłodze.
- Co się stał? – wykrzyknęła z wielkim przerażeniem Anna.
- Nic takiego skarbie. Po prostu oparzyłem się. – odparł ponurym głosem Andriej i jeszcze przez jakiś czas spoglądał na obraz ukrzyżowanego Chrystusa zawieszony na żółtawej ścianie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się stało. Przecież było już tak dobrze – mówił. W oczach pojawiły mu się łzy, które jednak bardzo szybko przetarł, aby nie zobaczyła ich Anna. Z twarzy zniknął zdobiący ją uśmiech. (...)
Anna zaczęła coraz później przychodzić do domu twierdząc, że dłużej musiała zostać na uczelni. Andriej czuł jednak, że coś jest nie tak. Już nie robiła porannego posiłku i ciągle gdzieś się śpieszyła. Nie miała czasu na spacer, teatr, nawet na chwilę zapomnienia w ramionach ukochanego. Niekiedy nawet całymi dniami nie widywali się. Kiedy siedziała wieczorem na swojej ulubionej, czarnej, starej, francuskiej kanapie potrafiła zapatrzyć się w jeden punkt i nie zwracać uwagi na resztę szarego świata. Tylko blask ognia bijący z rozpalonego kominka oświetlał jej zmęczone codziennością, ale bardzo rozkojarzone oczy. Siedząc tak wyglądała, jak porcelanowa lalka, kukła ze sklepowej wystawy, bądź jak postać, która skrupulatnie przygotowywana była przez malarza do odbicia na płótnie jej cudnej twarzyczki.
Andriej nadal zauważał wdzięki ukochanej i dlatego nie mógł patrzyć na jej smutne lica. Ten widok zabijał go. Czuł się jakby ktoś wbijał mu kołek w serce. Umierał psychicznie i duchowo. Bał się, że Anna porzuca go. Odsuwa się od jego wnętrza. Niczym Prometeusz skradła ogień jego namiętności, a teraz próbuje zgasić go.
Raskolnikow postanowił śledzić Annę. Niczym sprytny lis przemierzał zakamarki miasta i obserwował nie za wysoką, lekko skuloną postać kobiety. Nagle stanęła, odwróciła się – Andriej odruchowo schował się za mur domu, przy którym się znajdował, aby nie zostać zauważonym – po chwili zwątpienia weszła do dużej, zbudowanej z czerwonej cegły kamienicy. Raskolnikow czekał. Jego oczy nawet na chwilę nie obserwowały nic prócz tego budynku. Zapadł zmrok. Mężczyzna zasiadł na małej ławeczce, aby dać odpocząć nogą. Trwał w milczeniu. Czas dłużył się, jak nigdy dotąd. W jego głowie zapanował chaos i wielki bałagan. Cały ten długi okres czasu myślał tylko o swym sercu, które aktualnie znajdowało się w nieznanej mu do tej pory kamienicy. W pewnym momencie uchyliły się drzwi, z których wyszła Anna, a za nią szczupły, ale barczysty, wysoki, o twarzy intelektualisty i krótkich czarnych włosach mężczyzna. Dziewczyna zeszła ze schodków prowadzących do wejścia, zaś on pochylił się i z wielką namiętnością skradł jej pocałunek. Zaczął padać deszcz. Andriej ześlizgnął się z ławki wprost na kolana, rękoma objął tył głowy, wygiął się do przodu i z oczu jego popłynęły łzy. Nie wiedział, co się dzieje. Wszystko dookoła wirowało. Czuł się jakby stał na krawędzi przepaści i próbował odebrać sobie życie. Po chwili namysłu próbował zrezygnować, ale było już za późno, ponieważ jego noga osunęła się i bezwładne ciało zaczęło spadać. Serce biło się z rozumem. W tym momencie w jego wnętrzu coś pękło, coś zaczęło się zmieniać. Demon, który w nim zamieszkiwał, ale nie ujawniał się, zaczął przybierać swą prawidłową postać. (...)
Minęły dwa miesiące od chwili, kiedy Raskolnikow zauważył, że Annę męczy jego obecność. Żyli dalej jakby nic się nie stało. Były to tylko pozory, ponieważ Andriej zmieniał się. Jego metamorfoza po woli osiągała apogeum. Nie mógł znieść swego cierpienia. Wiedział, że prędzej, czy później straci swą ukochaną. Kiedy siedział sam w ciemnym pomieszczeniu na swym bujanym fotelu i grzał nogi przy rozpalonym kominku coraz częściej zaczął sięgać po środki odurzające. Alkohol stał się jego drugą połową. Nie mógł bez niego żyć tak samo, jak nie mógł żyć bez Anny. Wiele razy padał zemdlony na ulubioną kanapę swej najmilszej. Nie mógł zapomnieć o tym, że traci pocałunki, które do tej pory obdarzały go. W zapomnienie zaczęły odchodzić wieczory spędzone we dwoje.
Pewnego wieczoru, kiedy Anna, jak zwykle wróciła do domu bardzo późno, Raskolnikow siedział w bambusowym fotelu trzymając w ręku butelkę wódki i patrzył na ich wspólne zdjęcie. Gdy tylko ją zauważył szybko wstał, pocałował i mocno przytulił do swej piersi. Kobieta była bardzo zdziwiona tym gestem, ale zaakceptowała go.
- Czy coś się stało? – zapytała zdenerwowanym głosem.
- Dzisiejsza noc dopiero się rozpoczyna kochanie, a ty już się pytasz, co się stało.
Zdziwiło ją to jeszcze bardziej. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wyrwała się z jego ramion i zaczęła zdejmować płaszcz. Raskolnikow chwycił wielki, kuchenny nóż pozostawiony przez niego wcześniej pod nakryciem kanapy. W jego oczach widać było strach. Intelekt został wyłączony, a emocje wzięły nad nim górę. Podszedł do Anny, złapał ją tak, jakby chciał przytulić i powolnym, ale zdecydowanym ruchem przeciągnął ostrzem po jej gardzieli. Po zimnej stali noża popłynęła ciepła krew. Czerwień pokrył również ręce Andrieja.
Zobaczywszy to upadł na ziemię wraz ze swą ukochaną. Jej ciało bezwładnie legło na podłogę.
- Przepraszam! Wstań, bo.... Ja nie.... To tylko.... – z jego ust wylatywały jakieś niezrozumiałe słowa. Zaczął głaskać ją po włosach. Wyglądał, jakby nie wiedział, co się stało. Wstał i zaczął biegać po pokoju, niczym oszalały.
- Kocham cię, kocham cię.... – powtarzał. Nagle zatrzymał się, wbił swój wzrok w obraz Chrystusa i padł zemdlony, a z jego ust zaczęła toczyć się gęsta, biała piana. Blask bijący od kominka robił się coraz mniejszy. Ogień wygasał.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Patrząc przez okno, tym patrzeniem raczej smutnym. Sponad parapetu w typie lastriko, w którym wyłupało się kilka drobnych kawałków w czasach mojego dzieciństwa. Podczas zabaw z młotkiem i śrubokrętem. W wojnę…   Testowane były wybuchy jądrowe na pacyficznych atolach czy na płaskich terenach Kazachstanu… Jeden z okruszków trafił mnie wtedy w oko. Łzawiłem.   Ojciec zezował na mnie gniewnym wzrokiem jak na przegraną walkę Goliata na polu bitwy. Nie było łatwo w czasie próby odzyskania prestiżu.   Ale szedłem w górę z mozołem.   Wspinałem się po obsypujących kamieniach.   Kilka razy obsunąłem się na stoku. Skrwawiłem sobie boleśnie kolano.   Pies wesoło szczekał, merdał ogonem. Ojciec kazał wyjść z nim na spacer.   I szedłem wtedy. I idę nadal w te czasy napełnione szczenięcym śmiechem.   Uciekałem od siebie.   Uciekając w świat pustych otchłani, w których ciszą napełniał się każdy oddech.   I każde ciężkie westchnienie.   I wszystko oddychało w dalekich gongach stojącego zegara.   Kiedy pewnego razu, wyrwany ze snu wołałem, przestępując próg drugiego pokoju… — nikt nie odpowiedział.   Nie było nikogo.   Szukałem długo wśród mżących w powietrzu pikseli znajomej twarzy ojca albo matki…   Lecz tylko wgniecenia na fotelach świadczyły o ich niedawnej obecności.   Podchodziłem ostrożnie do drzwi, próbując się porozumieć ze skulanym za nimi głosem. Pełen nadziei…   Kiedy je otworzyłem, chłód owiał moje skronie tym chłodem idącym ze schodowej klatki, piwnicznej głębi.   Na drewnianej poręczy odłupana drzazga, promień zachodzącego słońca. Falujące na ścianach pajęczyny… W ogromnym przeciągu trzask zamykanych drzwi.   (Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-06)    
    • @agfka bywa i tak:)
    • Nie mam ostatnio motywacji do pisania, więcej czytam. Dziękuję za komentarz  :)
    • @Leszczym Po co Tobie ta polityka, nie słuchaj idiotów
    • @Marcin Sztelak Dobre pisanie, mała uwaga, wszechświat raczej nas przeżyje, przetrwa
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...