Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

jednego ranka


dementa

Rekomendowane odpowiedzi

Poranki są wtedy kiedy aroganckie słońce tak bezczelnie wynurza się zza horyzontu. Tak to widzi. Są gdy wielka żółta kula zupełnie bezwstydnie oświetla wszystko. Podła żarówa. I robi to nawet kiedy są chmury, bo i wtedy zaostrza te rozmyte i całkiem znośne nocne kontury. Pada pierwszy promień i zaczyna się przeklęta fotosynteza, produkcja niepotrzebnej nikomu bezużytecznej materii, zachodzi też wśród tej idiotycznej zieleni co wegetuje w jej mieszkaniu. Słońce wstaje i jej oczom ukazuje się brud i brzydota świata, i jeszcze bruzdy załamania, co zdobią jej ciałko, a właściwie jego sflaczałe resztki. Gnijące za życia organiczna konstrukcja. Żywotny trup. Trup żywy. To płytko oddycha, to się dławi. Z reguły nie odczuwa. Tak, tak to te mgliste i wilgotne poranki są najgorsze pomyślała sobie tuż przed tym jak osunęła się i zasnęła. Mokro, choć nie pada. Nie pada, a mokro. Nieco zabawne. Tylko nieco. Raczej jednak smutne. Przygnębia. Sprawia, że głębiej i częściej zapada w drażniący, lecz w swej istocie mimo wszystko kojący sen.

Tak, kolejny ranny ranek. Wczesny poranek dnia czwartego listopada. Wtedy to budzi się jak zwykle, jak co rano, bladym świtem, wraz z pierwszym promieniem, za wcześnie, ale i tak zupełnie normalnie otwiera oczy, zwany standard jej gatunku. Najpierw jedno oko ociężale wyziera zza powieki, potem oko drugie to lękliwie wychyla się z powieki drugiej, bo tak już się składa, że powieki są dwie, nawet u niej, więc są te dwie lekko już obwisłe, niepociągające, pożółkłe od tytoniu, od ton tego podrzędnej jakości tytoniu, ta żółć i ziemistość, takie sobie cętkowanie nietwarzowe to z pewnością od oparów, od nikotynowych inhalacji, które są jedynym już sensem jej dennej egzystencji, alkoholu nie pija, trawy nie pali, tylko te papierosy, super mocne oczywiście, jeden za drugim, paczka jedna, druga, a czasem i trzecia, w międzyczasie tylko kaszel i zaległa zielonkawa lepiąca się do przełyku i krtani gorzka flegma. Ma więc te dwie powieczki, oczne powleczki, mówiąc ściślej cienkie plamisto ziemiste fałdy skórne, ale co to, co tam się stało - trzeciej już nie ma, jak i nie ma trzeciego oka, przynajmniej ona nie ma, nic jej o tym nie wiadomo, nic nie słyszała, nikt nie zwrócił uwagi, nic jej nie powiedział, więc gdy już obie skórne okiennice są na oścież rozwarte ona wzdryga się i widzi co jest tuż przed nią, obok niej, wśród czego zwaliście raz kolejny umarła niemalże. Leży już rozbudzona, martwa jeszcze, niepobudzona żadnym uczuciem, jak co dzień w barłogu. W tym uwitym dla siebie pościelowym zabrudzonym, o dziwo zakruszonym legowisku, miejscu strasznym, najczarniejszym, gdzie kłębią się koszmary i zmory, gdzie jej się umiera właśnie, gdzie w śmierci łapska oddaje się co wieczór każdy, co dzień każdy, a nawet kilka razy dziennie, bez woli i bez strachu, być może to kwestia przyzwyczajenia. Lubi, oj lubi się zapadać, umykać leciuteńko w ten stan, nie do końca błogi, nie całkiem różowo obłoczny, bo się w nim nie raz, nie dwa, a razu każdego prawie koszmarzy, poci się, łapie z trudem oddech, uwierają ją okruch, smród własnego ciała męczy, a jednak ta świadomość lepszą jest, ta świadomość nie jej, ta inna, jakby kogoś innego, kogoś kto czuje mniej, bo kiedy senna męcząca zjawa nie przychodzi, a przecież dzieje się tak przez większość śniącego czasu, to wówczas może żyć jednak i zapomnieć o tym że żyje, że jest, nie ma podłej świadomości, jeno czarna dziura, jest przyjemnie, nie ma nic. Tyle ze czas ten zawsze się kończy. Trzeba jednak wstać. Tak należy. Tak mówią ku niej. Mówią drgające nieprzyjemnie głowy, które czasem spotyka.

Wstaje co rano, na ten czas szarobury, jesienny, oślepiona blaskiem słabych, choć nadal lekko słonecznych promieni i co? I nic. Nie chce jej się. Boi się. Lęka. Obawia. Zamyka oczy. To znów na siłę otwiera. W koło. Odlicza do siedmiu. Odlicza siedemdziesiąt siedem razy. To ją uspokaja. Wolno zbiera myśli. Zdradliwe słońce po raz kolejny obudziło ją do życia, tego jedynego jakie ma, jakie jest. Niestety innego nie będzie mówi cicho do siebie. Nie będzie. Skrycie szepce, choć wokół nie ma nikogo. Wszyscy pomarli. Zapadli się gdzieś. Gdzie - nie wie. Zostały maszyny. Automatycznie chodzą. Mechanicznie podejmują właściwe decyzje. Te najlepsze z najlepszych oczywiście. Nikt się nie mętli, nikt się nie waha, tyka wszystko równo i miarowe w stronę odpowiednią, na tą zrównoważoną, bezemocjonalnie. Ona również. Cudnie skrzywiła usta.
Wstała już. Zdąża do wanny. Od ściany do siany się obijając kieruje się do czerwonej małej łazienki. Wkracza pewnie i wie, że to dziś będzie, dzisiaj. Nalewa wody. Do pełna. Nalewa prawie wrzątku. Chce zmyć ten cuchnący odór ludzkiego ciała. Zniwelować woń rozkładu, Pozbyć się jej choć na te błogosławione pół godziny, a może i nawet na godzinę. Łudząc się tak wlewa więc do pełnej gorącej wanny zielony płyn, pachnący chemicznie, kompletnie inaczej, niecielsko, bardziej swojsko, raczej bosko, być może zagłuszy ten smród wyzierający z worka na organy. Jestem przechowalnią myśli. Jestem pustym worem, w który wrzucono nikomu niepotrzebne felerne narządy. Pojemnik na odpady. Słowem jednym niepotrzebny śmieć. Ścierwo.

Zdjęła prowizoryczną piżamę. Zabawne nigdy nie miała właściwej pidżamki. Stary sprany kiedyś czarny podkoszulek był od zawsze jej pidżamą. Za duży. W dużo za dużym rozmiarze XXL. Zaśmiała się widząc siebie w gigantycznym zaparowany lustrze. Rechotliwe jesteś wielka kochana moja. Wielka jesteś, a jakże. Zamilkła. Zlustrowała zniszczone życiem ciało średniowiekowej nieładnej styranej kobiety. Nawet już nie kobiety. Nie ma co się łudzić. Nie jesteś kochanie moje kobietą, już nie, bo nie krwawisz jak one, nie wyglądasz, jesteś lichym szczątkiem, nawet psy się nie zaślinią, nawet one chyba nie. Żałość. Obraz nędzy i rozpaczy. Tak mówią, mają rację. Zmienimy to kochana. Przestaniesz być lichym obrazem myśli. Bierze odkażające mydło. Szoruje się mechanicznie. Miejsce w miejsce. Wszystkie zakamarki tego co zwie się jej ciałem. Tego czego nienawidzi., co napawa ją wstrętem i obrzydzeniem. Potem szampon. Trzeba oczyścić skórę głowy i resztki pięknych niegdyś gęstych jasnych włosów. Bardzo jedwabistych. Kiedyś. Już nie. Raz dwa i po wszystkim. Już. Gotowe. Zwarta i gotowa. Odór ciała zniknął. Świeżość nastała, zatem trzeba się spieszyć, nim braknie jej sił, nim znów popadnie w letarg i wtłoczy się w obojętność, założy maskę.

Pospiesznie wdziewa co wdziać ma, jakąś białą bieliznę, w zasadzie pasuje, zasadniczo czuje się tak jakby zaraz miała wyjść do lekarza. I tak przecież złoży mu wizytę. W końcu. Biel jest na miejscu jak najbardziej myśli sobie i zaczyna szukać dżinsów i czegoś na górę. Znalazła. Pospiesznie się ubrała. Jeszcze tylko buty. Musi zdążyć przed tym obezwładniającym zapachem. Musi. Zapomina o czarnym płaszczu. Otwiera drzwi nie zamykając potem mieszkania. Nie ma już po co go zamykać. Śmieje się. Jest wilgoć, jak to bywa w takie chłodne dni, lecz cuchnącej obojętności jeszcze nie ma. Może rzecywiście zdąży? Może to ten dzień? Jeszcze w nią nie wpełzła niechęć. Ma wolę. Półki co. Szybciej, bo znów zapomnisz, nie zdążysz. Dopadnie cię. Biegnie szybko na most. Nieufnie się rozgląda. Przemyka po kilku przypadkowych twarzach. Jest jeszcze mało ludzi. Wszyscy automatycznie gdzieś zmierzają. W jakimś konkretnym celu. Wiedzą po co. Ona już też. Jako i oni - ma cel. Mam, mam, mam ku sobie powtarza bezgłośnie, Jesteśmy podobni myśli wreszcie. Znalazła. Wreszcie ma. I tak nie jesteś podobna – reflektuje po chwili. Tak się zdaje. Trudno, to nie ma znaczenia. Wyczekuje. Westchnęła. Ulga, bo prawie ich nie ma. Poszli sobie, więc nie ma ich zupełnie. Oby nikt nie zauważył przestrzega siebie. Droga wolna. Niebieska rdzewiejąca barierka. Decyzja. Ona wolna. Zasznurowane gardło. Uwierająca watowata gulka. A kwas solny jakoś wdarł się w gardziel. Wietrzyk połaskotał ją po policzku. Jakie to miłe pomyślała. Jakie miłe…

Plusk i spokój. Nie walczy. Porusza się lekko zgodnie z ruchem fal. Nic. Dostała to czego chciała. A masz. Białe ciało chciało walczyć, lecz powstrzymała je siłą swej słabowitej woli. Tak prosto. Wieczność się skończyła. Nastąpił długo wyczekiwany koniec przygważdżającej obojętności.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

uo Jezu, ale schiza=)
powiem tak: zbyt dużo powtózeń, przegadane, za długie zdania, zdarzają się jakieś niezgrabne zwroty.
do przemyślenia jeszcze. ale muszę przyznać, ze nietuzinkowe toto=). coś ma w sobie, jakby tak nad tym przysiedzieć jeszcze...:)
pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...