Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

" "

Rozdział 1 " Ania i Maja "

Maja podeszła do okna . " Gdzie ona się podziała ? " - pomyślała . Zaczęła
krążyć po pokoju . Spojrzała na otwartą gazetę z opowiadaniami . Lubiła
czytać .
- Dryń - dryń ! - rozległ się dzwonek .
- Ania ? - zapytała Maja
- Tak
- Gdzie byłaś przez te pół godziny ?
- Musiałam jeszcze odrobić lekcje .
- Aha . To choć . Mój tata będzie za godzinę . Miałyśmy pójść do " Norki "

* * *
Długie włosy Ani powiewały na wietrze . Trzeba jeszcze tylko przejść przez
wzgórze . Zachód słońca oglewał dwie smukłe postacie idące ku małej jaskini .
- Kiedy będziemy wracać ?
- Przecież dopiero idziemy .
Tak wyglądała cała ich rozmowa . Weszły do " Norki " , którą popularnie
nazywano " Jaskinią Waniki " , czyli jedyną jaskinią w ich mieście . Zapaliły
leżące w kącie świece . Same je tu przyniosły , kiedy chciały się tu bawić .
Maja wyciągnęła zapałki . Niestety były trochę rozmoknięte . Dopiero piąta
zapłonęła , i zapaliła dwie świece .
- Aniu , zimno ci ?
- A tobie ?
- Bardzo .
- Mi też . W dodatku zapomniałam rękawiczek . - powiedziała Maja
Ania wyjęła z plecaka zeszyt . Zapisywały tam ich wymyślone nazwy , takie
jak np. " Norka " . Było ich tam około dwudziestu .
- Myślisz że mogłybyśmy pójść nad Suchy Strumień i zbadać to miejsce ?
Zobaczyć czy rosną tam Kwiaty Nadzieji ? Przekonać się czy istnieją czary ?
- Tak . Ale musimy to zrobić rano , w sobotę . Wtedy wszyscy śpią . - odparła Ania
- Ale czemu ?
- Boisz się ?
- Hm ... A ty nie ?
- No trochę ... Ale chcesz wiedzieć czy można być Snem ? Bo ja chcę . Możesz
się jeszcze wycofać .
- Nie . Nie chcę . Ale po co tu przychodziliśmy ? I tak musimy już iść . A
jeśli tata się dowie ? Wtedy zabroni nam się przyjaźnić .
- No ... Choć . Faktycznie musimy już iść . Robi się ciemno .
Zgasiły świece , które zapłonęły tylko na dziesięć minut . Ania pożyczyła
Maji rękawiczki . Było ciemno i zostało im dziesięć minut na dojście do domów .
Rozstały się , i Maja pobiegła co sił w nogach do domu . Ojca jeszcze nie było , więc
podeszła do regału z książkami i wyjęła nową książkę pt. " Drogi do Kwiatów Nadzieji " .
Czytała ją chyba piąty raz , aczkolwiek nie nudziła jej się .

Rozdział 2 " Droga do innego świata "

Był sobotni ranek . A raczej sobotni wschód słońca . Maja została dramatycznie
obudzona budzikiem , który musiała wyłączyć - rodzice nie mogli się obudzić . Ubrała
się cichutko i wyszła na dwór . Na linii choryzontu zobaczyła już biegnącą Anię . Była
jej najlepszą przyjaciółką . Pobiegła w jej kierunku . Przywitały się uśmiechem .
- Chodźmy - powiedziała szeptem Maja
Skierowały swe kroki nad Suchy Strumień . Była minusowa temperatura , a dziewczęta
czuły że jest co najmniej -10 stopni . Tym razem jednak przezornie zabrały rękawiczki . Droga do
Suchego Strumienia wiodła przez wąską ścieżkę , rzadko uczęszczaną . Dookoła był las .
- Byłaś tu kiedyś ? - spytała Ania
- No jasne ! - zawołała Maja - Suchy strumień to wąska rzeczka położona na południe od
Cichego Pagórka .
- Napewno ?
- A masz wątpliwości ?
- No ... - zaczęła Ania - wydaje mi się że te wszystkie sny i kwiaty nadzieji ... to jest zbyt
piękne , aby było prawdziwe .
- E tam . Dziś się przekonamy
Las zaczął gęstnieć . Z daleka słyszały ciche szemranie wody . Szły już więcej nie odzywając
się do siebie . Wreszcie stanęły przed wąskim , niepozornym strumieniem .
- To tu ? -zapytała Ania
- Tak - odpowiedziała Maja
- No to szukamy ? W książce " Drogi do kwiatów nadzieji " , pisze " Jeśli lubisz kolor
zielony , kwiaty przybiorą tą barwę specjalnie dla ciebie . Gdy go dotkniesz , zostaniesz
przeniesiony do innego świata , tak dziwnego , że ... przekonaj sie sam . Kwiaty rosną
koło strumieni .
To ostatnie było dopiskiem kogoś , kto wcześniej czytał tą książkę . Dziewczynki nie
rozpoznawały zawijasowatego pisma .
- Ja lubię żółty . Tak ! Są tu żółte kwiaty !!! Choć !!!
- To są kaczeńce . - poprawiła Ania - Ja lubię róż . Patrz , tam rośnie żółtoróżowy kwiat !!!
Dziewczynki z zapałem podbiegły do kwiatu . Rzeczywiście . Był żółtoróżowy .
- Próbujemy ? - spytała Maja
- Złapmy się za ręce . Może droga do innego świata będzie ... no niewiem ... powietrzna ?
- Masz rację . Kto wie co nas czeka ?
Złapały się za drżące dłonie . Obie dotknęły kwiatu i ... nic się nie stało .
- Ej , co jest ? Czy to jest niewłaściwy kwiat ? Przecież ty lubisz różowy , a ja żółty . Dlaczego nic się nie stało ?
- Myślę że te kwiaty nadzieji , sny i czary , są wymyślone . Jakiś autor po prostu sobie z nas zażartował . No bo co ,
inaczej chyba kwiat przeniósł by nas do innego świata .
- Masz rację . Wracajmy do domów .
Dziewczynki zrezygnowane udały się na skróty przez Cichy Pagórek . Odwróciły się ostatni raz , i
dostrzegły pomarańczowy kwiat , ślniący na wszystkie strony , tak mocno , że rozbolały je oczy .
- Czy to ten ? - wyszeptała Ania
- Zawsze możemy spróbować .
Podeszły do kwiatu . Dotknęły go , a jego płatki były delikatne jak jedawb . W tym momencie świat
zawirował im przed oczami , i zostały porwane w podróż .

Rozdział 3 " Kraina Ludzkich Wyobrażeń "

Leciały powietrznym prądem , pełnym kolorów . Nagle wypadły z trasy , w bok , i przewróciły się .
Po kilku długich chwilach Ania podniosła się . Rude włosy Maji leżały nieruchomo . Jej niebieskie
oczy były zamknięte .
Dopiero teraz zauwarzyła gdzie się znajduje . Był to gęsty las . Na prawo było jeziorko , a na
lewo drzewa .
- Maju ... - wyszeptała Ania
- Mmm ?
- Możesz wstać ?
- Tak - odpowiedziała cicho Maja
Ania pomogła Maji . Gdy dźwignęły się na nogi , podszedł do nich osobnik o spiczastych uszach
i ubraniu zrobionego z liści .
- Witamy w Krainie Ludzkich Wyobrażeń ! - powiedział skrzeczącym głosem
- W krainie czego ? - spytała Ania
- Ludzkich Wyobrażeń . Chodźcie , królowa chce was zobaczyć .
- Czy to daleko ?
- Jakieś dwa kwiaty z tąd .
- To znaczy ?
- U was się mówi " Jeden i pół kilometra "
- Maja tam nie zajdzie . Ledwo trzyma się na nogach .
- MaJa tam poleci - oznajmił dziwny osobnik
- No dobrze .
Ten nietypowy człowiek podszedł do jeziorka . Nabrał wody , i wypowiedział niezrozumiałe
słowa . W tej samej chwili nadleciały różowe ptaki z długimi dziobami i zaczęły chłeptać wodę
z jego rąk , której , o dziwo , wystarczyło dla wszystkich . Potem powiedział coś w rodzaju :
- Akru a minki - i wzkazał na zdumione dziewczynki .
Ptaki podleciały do nich i okazały się bardzo duże . Zabrały w szpony Maję i Anię . Leciały bardzo
wysoko , bardzo szybko i bardzo miękko . Wreszcie wylądowały . Dziewczynki stanęły na łące
składającej się głównie z pięknych , pomarańczowo - niebieskich kwiatów .
- To kwiaty nadzieji - oznajmił z dumą ludzik , który jakimś cudem znalazł się obok nich .
- A kim ty w ogóle jesteś ? - Spytała Maja
- Jestem głównym posłańcem królowej i książąt i tak proszę mnie nazywać . Ale jeśli chcecie
wiedzieć jestem leśnym skrzatem o imieniu Limstek .
Limstek zaprowadził ich w głąb łąki . Kwiaty rosły coraz obficiej i były coraz piękniejsze . Wreszcie
zobaczyli pałac , który właściwie wyglądał jak złoty kwiat róży , a na każdym płatku był inny pokój , każdy
o przezieroczystycz ścianach .
- Jak tu pięknie ! - zawołała Maja
- To pałac książęcy . - powiedział posłaniec - jego oficjalna nazwa to " Złota Róża "
- Musimy to dopisać do naszego zeszytu - powiedziała Maja do Ani
- Tak . To dobry pomysł . - roześmiała się Ania
Stały właśnie przed dzrzwiami Złotej Róży . Były zdobione różowymi kwiatami i szkłem .
- Dalej musicie iść same . Królowa chce porozmawiać z wami sama . Ja iść nie mogę . To
rozkaz królowej .
- Do zobaczenia !
- Do zobaczenia !
Ania i Maja weszły do okrągłego korytarza . Zastały tam służbę książąt .
- Czy mam przyjemność z Anią i Mają ?
- Tak , to my .
- Kia i Kai oczekują Was w ostatniej sali . Jeśli pójdziecie tym korytarzem - tu wzkazał na drzwi - i będziecie
wczodzić w każde drzwi na lewo , a ostatnie na prawo , dojdziecie do Sali Środkowej .
- Dziękujemy - odpowiedziały jednocześnie dziewczynki
Podeszły do drzwi wzkazanych przez służbę i zaczęły iść rzędem korytarzy . Cały czas widać było łąkę
z prawej strony i złote drzwi z lewej . W końcu doszły do Sali Środkowej .

Rozdział 4

Maja nacisnęła klamkę ze szkła . Drzwi ustąpiły . A dwie dziewczynki ujrzały najpiękniejszy widok jaki kiedykolwiek
widziały .
Na środku sali stały trzy piękne osoby . Jedna ( a był to Kai ) ubrana była na czerwono , miała blond włosy i srebrną
koronę . Druga ( Była to Kia ) ubrana była na złoto , miała złotą koronę i brąz włosy , a jej oczy były koloru bursztynu .
Trzecia ( Qua ) była ubrana na srebrno , miała niebieskie oczy i srebrną koronę ze szmaragdem .
- Witajcie drodzy goście . - powiedziała Kia , a jej głos brzmiał głęboko , czysto i pięknie .
- Dzień dobry , Wasza Wysokość - powiedziały dziewczynki , nie dorównując jej ani pięknością , ani wdziękiem ,
ani głosem .
- Dzień dobry dzieci - powiedzieli Kai i Qua . Ich głosy brzmiały jak dzwony .
- Zostałyście , Aniu i Maju , zaproszone tutaj , ponieważ wiemy , że w waszym świecie rosną pojedyncze kwiaty
nadzieji . To przez dotknięcie tego szczególnego kwiatu dostałyście się tutaj ?
- To prawda - powiedziała Maja
- A więc usiądźcie , i posłuchajcie . Kiedyś żył człowiek imieniem Michał . Przybył do Naszej Krainy , za pomocą
kwiatu nadzieji . Króla , Saina , zabił . Poddanych pozamykał w więzieniach . To były Czarne czasy . Zaczął wycinać
lasy , rzeki usuwał , zwierzęta zabijał . Zbudował trzydzieści trzy zamki , każdy był czarny . A najdziwniejsze było to ,
że był dzieckiem . Zwyczajnym dzieckiem , takim jak wy . Poddani doszli do wniosku że to nie tak . Dziecko które
posługuje się lepiej słowem i siłą niż my ? Nie chcę nas chwalić , ale byliśmy dosyć mocni . A on nas pokonał .
Po przeprowadzeniu doświadczeń , wykresów i rozmyślań , doszli do wniosku że kwiaty nadzieji wywierają dziwny
wpływ na ludzi . - mówiła Kia , a dziewczynki słuchały - Minąło 11 miesięcy . Kraj pogrążał się w rozpaczy . Jednak
pewien mieszkaniec więzienia , elf , badał wymienione sprawy . Okazało się że Kwiaty Nadzieji dają prawo przeniesienia
się do krain Nadzieji . Ale jednocześnie odbierają prawo życia . Dają wszystkim tylko jeden rok .
Zapanowała cisza . Myśli Maji latały jak oszalane . " Co ? Tylko rok ? " - mówiły jedne . " może rok , ale za to mogę
poznać Krainę Wyobrażeń ! " - krzyczały drugie . " To wszystko nieprawda ! To sen ! Obudź się Maju ! " - oznajmiały
trzecie . Za to u Ani wyglądało to inaczej . Była opanowaną , spokojną dziewczynką . U niej jedna myśl mówiła : Aniu .
No cóż . Mówi się trudno . Musisz się z tym pogodzić .
Ale w rzeczywistości żadnej dziewczynce się to nie podobało . Tylko jeden rok !
- A czy można się jakoś od tego uratować ? No , niewiem , zrobić coś , aby tak nie było ?
- Tak . Podobno w Krainie Nadzieji , istnieje źródło z wodą życia . Gdy napijesz się z niego , zyskasz nieśmiertelność .
Jednak ta kraina , jest barzdo daleko stąd . Gdybyscie dotknęły właściwego kwiatu Nadzieji , i nawet tam trafiły , zostało by
wam tylko połowa roku , sześc miesięcy . A mało tego , źródła życia nikt jeszcze nie widział . Nikt , oprócz Sanni ,
królowej Krainy Nadzieji . Gdybyście wyruszyły , mogła by wam udzieliś wskazówek .
- Na co czekamy ? Chodźmy ! - krzyknęła Maja
I poszły . Qua i Kia odprowadziły dziewczynki do drzwi .
- Kwiat Nadzieji prowadzący do krainy nadzieji jest różowo-niebieski ! - krzyknęła za nimi Qua
- Do widzenia !
- Do widzenia !
Dziewczynki ruszyły przez łąkę . Wszędzie , aż po choryzont były kwiaty . Ale żaden nie odpowiadał opisowi Qua .
Szukały ponad cały dzień . Wieczorem znalazły .
- To chyba ten - powiedziała Ania
- Tak , chyba tak .
I obie dotknęły kwiatu .

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...