Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Bullion


Rekomendowane odpowiedzi

Margałski - Cinkov

Z CYKLU „WESOŁE PRZYGODY KONIA MIECZYSŁAWA”:
BULLION

Piątkowy wieczór nie wyróżniał się niczym specjalnym spośród tabunu wszystkich przeszłych, a zapewne i przyszłych piątkowych wieczorów. Równie dobrze mógłby to być piątkowy wieczór sprzed tygodnia a może nawet i sprzed dwóch. W porywach do trzech. Mówiąc po końsku – było jak zwykle. Wszak tradycja, rzecz święta.
Siedziałem nad kuflem wpatrzony w - od niedawna – odkryte dno i pogrążony w rozważaniach na temat transcendentalnej jedności bytu. Zastanawiałem się, czy te wszystkie odgłosy, goście wirujący wokół mnie są prawdziwi, czy też może były to tylko majaki mojego udręczonego umysłu, metafizyczne widziadła nijak niepowiązane ze światem materialnym. Swoją drogą ciekawe, czy Adam był koniem? Tak, na pewno, przecież inaczej ja bym nim nie był. Ale z drugiej strony, dlaczego w takim razie Mordacki na przykład koniem nie jest? Czy było kilku Adamów? Każdy z innego gatunku? A jeśli tak, to co z Ewą? Przecież niemożliwym jest, by była jednocześnie partnerką całego tego mrowia Adamów. I w ogóle na cholerę mi cztery kopyta tak poza tym?
Józef Azorowicz Mordacki, sądząc po wyrazie mordy, musiał mieć podobne problemy. Jego sierść zdawała się poskręcać jeszcze bardziej, co było niezbitym dowodem na wzmożony wysiłek intelektualny. Mruczjan leżał pod stołem, od czasu do czasu postukiwał w niego od spodu swoim nowym, wyrzeźbionym z granitu porożem i pomrukiwał cicho w sobie tylko zrozumiałym narzeczu.
- Ten kufel – zaczął Mordacki - jest idealnym dowodem na ostateczne zwycięstwo nauki.
- Zwycięstwo? – zdziwiłem się. – Ale nad czym?
- Nad wiarą. To jest triumf racjonalizmu nad przeciwnymi mu pierdołami.
Nie chciało mi się dochodzić co miał na myśli więc pokiwałem łbem na znak, że wszystko zrozumiałem, choć było zgoła na odwrót. Józef jednak kontynuował:
- Czy widzisz Mieciu tę idealną formę? A? To nie kufel, powiadam ci, to sztuka!
- Otóż to… - mruknął z dołu Mruczjan.
- W środku jest pusty, o tak, pusty – Azorowicz nie zamierzał poddać się tak łatwo. – Z zewnątrz zaś okala go materia, coś namacalnego.
- I? – jego tok rozumowania powoli zaczynał mnie interesować.
- Co „i”? – zdziwił się.
- No co dalej? Co z tego, że w środku jest pusty, a z zewnątrz okala go materia?
- No jak co?
- Otóż to… - spod stołu dobiegł nas głos Mruczjana.
- Ależ Mietek, toż to proste jest jak, nie przymierzając, budowa kaema.
No tak, zapomniałem, że on przecież był szalonym naukowcem. Może dla niego było to proste. Z braku lepszego rozwiązania spojrzałem na niego wymownie. Westchnął i zaczął tłumaczyć:
- Bo widzisz… materia, byt, otacza tu powietrze. Które można od biedy uznać za symbol niebytu. Znaczy, że kufel jest symbolem zwycięstwa materii nad majakami. Teraz rozumiesz?
- Tak, teraz tak – przytaknąłem, żeby się odwalił.
- No widzisz… - mruknął z podłogi Mruczjan stukając porożem w stół.
- Ten kufel stworzył artysta! Toż to dzieło sztuki! – naukowiec wyraźnie się rozkręcał. – Co tam Gioconda! Co mi po Homerze, Tyrtajosie, który był swoją drogą bocianem, a ja bocianów nienawidzę. To burżujskie zachcianki niezaspokojonych i niewyżytych artystycznie roztytych koneserów, z których żaden nie wie, czym jest sztuka prawdziwa! Czy Mickiewicz nie był zabawny?
- Jesteś pijany… - mruknąłem, ale nie zrobiło to na nim specjalnego wrażenia.
- Powtarzam, - powtórzył – czy Mickiewicz nie był zabawny? „Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy”! Cóż za pierdoły! Oto jest sztuka prawdziwa, dostępna i zrozumiała dla przeciętnego stworzenia! – uniósł do góry kufel. – „Dópa Yasió Karósela*”! Czy uważasz, że zwykły, prosty obywatel, jedząc podwieczorek, czy też zupę grzybową, zagryzłszy chlebem swoim codziennym, zrozumie, o co chodziło Witkacemu?! W życiu!
- Którym życiu? – mruknął Mruczjan.
- A Wojaczek?! O, ten to dopiero był! Wielbłąd cholera… Więc nie jest to sztuka! Czy artystą był Michał Anioł, Bułhakow czy jakiś inny pokręcony byk?! Nie! Sztuka ma być dostępna dla tłumu! Antyk się skończył!
- Ekhmekhmekhmekhmekhmekhmekhmekhm… – usłyszeliśmy za sobą znaczące chrząknięcie. Odwróciliśmy się jak na komendę. Stał przed nami dziwny jegomość o tułowiu byka i głowie lwa. Ubrany był w przepaskę z liści i czapkę z daszkiem.
- Masz coś do byków? – warknął w stronę Józefa.
Może i z postury nie sprawiał wrażenia najzwinniejszego, ale ciosy zadawał błyskawicznie. Skrzywiłem się z niesmakiem i odwróciłem łeb. Nie chciałem na to patrzeć.
- Ałe o ffo… chowi? – wystękał Józef wypluwając lewą górną szóstkę. A może to była piątka? Sam już nie wiem, nieważne. Albo siódemka?
- Pierdolnij mu Józek… – Mruczjan jakimś sobie tylko znanym sposobem, na ułamek sekundy podniósł głowę. Wystarczyło, żeby stracił spory fragment poroża. Momentalnie otrzeźwiał, wydał z siebie okrzyk dzikiej furii i rzucił się na byko-lwa. Bo musicie wiedzieć moi mili, że dla Mruczjana nie ma większej świętości niż atrybuty jeleniowatości. Można mu odgryźć ogon, zgolić sierść, – choć wierzcie mi, że naprawdę głupio wtedy wygląda – połamać żebra, ale najmniejszy uszczerbek na porożu owocuje taką właśnie reakcją, jakiej świadkiem byłem tamtego piątkowego wieczora. Kątem oka spojrzałem na Mordackiego, usilnie próbującego włożyć ząb z powrotem na miejsce, po czym postanowiłem wziąć sprawy w swoje kopyta. Zacząłem od zdjęcia Mruczjana z twarzy nieznajomego jegomościa. Sukinkot, trzymał się mocno.
- Zabiję! Jakem jeleń, zabiję gnoja! – wierzgał łapami i darł się, gdy uniosłem go do góry.
Byko-lew wstał się z posadzki, otrzepał się i spojrzał na nas niepewnym wzrokiem.
- Może… postaramy się jakoś to załatwić… - niepewnie rzucił okiem na wciąż wydzierającego się w powietrzu Mruczjana.
- Wałafić?! – obruszył się Józef. – A fo w moim wębem kułwa?!
- Mój wujek jest protetykiem – uśmiechnął się i wyciągnął racicę na zgodę. – Bullion jestem.

I tak oto zaczęła się nasza przyjaźń. Bullion był całkiem inteligentny, a pierwsze wrażenie jak zwykle okazało się mylne. Znał chyba ze trzy tysiące mniej lub bardziej starych dowcipów, którymi raczył nas w nudne jesienne wieczory. Na przykład taki: Podchodzi Neron do spotkanego na ulicy gościa i mówi: „Daj ognia”. Albo ten: Idzie sobie Zajączek przez las, idzie, idzie, kwiatka sobie powąchał, podskoczył, westchnął, idzie, idzie, patrzy, a tu nagle co? Wnyki. No to zajączek się zdenerwował, wziął wsadził wnyki do wora i biegusiem do chatki Wilka - kłusownika. Stoi tak sobie przed drzwiami, myśli, żeby może rozłożyć wnyki na wycieraczce, ale nie, to za proste. Idzie dalej, zagląda przez okno i widzi jak wilk śpi sobie w najlepsze. A chrapie, że aż tapeta na ścianach się zwija przy wdechu. No to myśli sobie Zajączek, myśli, aż w końcu przytaszczył z lasu pieniek, ustawił pod oknem do kibla, wdrapał się i wybił szybę. Położył wnyki na sedesie i czeka. Czeka. Czeka, zapalił sobie, zdążył nawet skoczyć do domku po radio. I siedzi tak sobie, siedzi, aż w końcu słyszy – Wilk krzyczy. No to na pieniek, wskakuje do środka a tam kłusownik biega z wnykami na dupie. Patrzy na zajączka i ze łzami pyta: „Za co, Zając, za co?”. Na to Zajączek wyjmuje zegarek i mówi: „Za dwie piąta.”
Z Bullionem byliśmy królami miasta, nikt nie mógł nam podskoczyć. Już sam jego widok z reguły odstraszał potencjalnych przeciwników. Nawet Mruczjan zemdlał, jak zobaczył po trzeźwemu, na kogo się rzucił. Złość za zniszczenie granitowego poroża przeszła mu momentalnie. Muszę tu jednak dodać, że Bullion miał wiele swoich specyficznych przyzwyczajeń, czy mówiąc prościej: dziwactw. Jednym z nich, a zarazem chyba największym było stawanie na głowie przed każdą bójką. Uparcie twierdził, że bez tego nie może walczyć. Ale jak już tak chwilę postał…

Był jedenasty listopada. My, jako prawi, wychowani w duchu patriotyzmu Polacy postanowiliśmy dzień ten odpowiednio uczcić. W sposób, który według mnie dużo bardziej oddaje znaczenie słowa „radość” niż grób, krzyż, znicz i lament.
W domu Mruczjana wszystko było po staremu. No, może poza zwieszającymi się licznie ze ścian porożami (z reguły trzymał je pochowane w skrzyniach), muzyką Iron Jeleń ryczącą z pokaźnych głośników i samym gospodarzem, ubranym w hawajską koszulkę z napisem „My deer”. Gdy wszedłem do środka, wszyscy już byli: Józef, Bullion i kilkanaście nieznanych mi osób. Swoją obecnością zaszczyciła nas nawet sama siostra Eulalia we własnej pingwiniej osobie.
Usiadłem między Bullionem, a Mordackim.
- Widziałeś mój nowy obraz? – zagadnął byko-lew.
Pokręciłem łbem. Szczerze mówiąc, do tamtej pory nie wiedziałem, że Bullion był malarzem. Jakoś nigdy się nie ujawniał. Uśmiechnął się i spod stołu wyciągnął spory blejtram. Obraz przedstawiał pokraczną figurkę na tle jakiejś betonowej konstrukcji. Dziwny stwór nie miał prawie w ogóle włosów, tylko w kilku strategicznych miejscach. Chodził w postawie wyprostowanej, ale jego kończyny nie wydawały się zdolne do czegokolwiek. Nie miał też ogona, co - musicie przyznać – było raczej dziwne. W wykrzywionych odpychającym jakimś grymasem ustach, bieliły się równiutkie i raczej zupełnie nieprzydatne ząbki. Mimo wszystko w tej nietypowej postaci było coś niepokojącego, odpychającego. Strasznego. Może ta trupia bladość…
- Dobry Boże… - mruknął Józef. – Cóż to za pokurcz?
- Bestia – uśmiechnął się Bullion. – Twórcze połączenie groteski z turpizmem.
- Trudno się z tym nie zgodzić… - mruknąłem.
Naszą rozmowę przerwał wściekły krzyk Mruczjana:
- Coś ty zrobił?!
Spojrzeliśmy w kierunku źródła fal dźwiękowych. Przed Mruczjanem stał Karol – też kot – i zmieszany unikał jego wzroku.
- Coś ty zrobił pytam się!
- No… - mruknął Karol – sam przecież mówiłeś, żeby huknąć ćmę bejsbolem…
- Właśnie! Ćmę, kurwa, ćmę! Nie żyrandol!
- Ale…
- Co ale?!
- Jedno bzyczy… drugie bzyczy… - do rozmowy włączył się jakiś ubrany w garnitur dzik.
- Rzecz w tym, że teraz już kurwa nie bzyczy! Ani jedno ani, tym bardziej, drugie!
Mruczjan nie wytrzymał i uderzył Karola swoim nowym, odblaskowym porożem. Ten zrewanżował się lewym sierpowym i obaj rzucili się na siebie z niespotykaną wręcz furią. Józef wstał z miejsca i ruszył w ich kierunku, nie zdążyłem go powstrzymać. Po chwili wrócił wypluwając prawą górną szóstkę. A może to była piątka? Albo siódemka? Nieważne.
Goście podzielili się na dwa obozy. Neutralność zachowaliśmy tylko ja, Mordacki i Bullion. Chociaż ten ostatni, jak się okazało, tylko do czasu.
- Fo ty łobisz? – zdziwił się Józef na widok byko-lwa stojącego na głowie.
- A, to bardzo stara technika koncentracji przed walką. Bez tego nie umiem się bić.
Spojrzałem porozumiewawczo na Józefa, ten jednak zajęty był przykładaniem chustki do pyska.
Przyznać trzeba, że koncentracja Bulliona udała się nad wyraz. Już po kilku minutach cały obóz Karola leżał na deskach, a raczej tym, co z nich zostało i lizał rany. Sam Karol zaś potulnie zajął się sprzątaniem żyrandola.

Stopniowo nasza pozycja w mieście stawała się coraz wyższa, staruszki na wszelki wypadek same z siebie zaczęły pomagać nam przejść na drugą stronę ulicy, a kosze na śmieci przewracały się na nasz widok. Al Capone dla świętego spokoju co miesiąc płacił nam haracz, zaś właściciele sklepów z cukierkami sami przynosili nam dziesięć procent dziennego urobku. Bullion był naszą przepustką do lepszego życia, do bycia Kimś przez duże „K”.
Nic jednak nie trwa wiecznie, początkiem stycznia na horyzoncie pojawiło się zagrożenie, nowa siła: Gang Kurczaków. Byli bezlitośni, kradli gumy do żucia i przyklejali je w windach. Ale to nie wszystko, potrafili jednego dnia pozbawić całe miasto pasty do zębów. Tylko po to, by wycisnąć wszelkie zapasy pod budynkiem poczty.
Do pierwszego starcia doszło dokładnie szóstego stycznia na polance pod miastem. Nas było tylko czterech, ich – dwunastu. Nie przejmowaliśmy się tym jednak – mieliśmy Bulliona.
- Bullion dawaj! – ryczał Mruczjan usilnie odrywany przez jednego z Kurczaków od twarzy jego kompana.
- Kułwaaaaa!!! – darł się Mordacki wypluwając prawą dolną szóstkę. A może to była piątka? Albo siódemka? Mniejsza z tym.
Ja sam zaś z narażeniem życia kopnąłem dwóch Kurczaków, zaraz jednak poczułem, że coś klei się do mojej grzywy. Krzyknąłem ze zgrozą. To była guma balonowa! Śmierć zajrzała tamtego dnia w moje oczy.
W międzyczasie Bullion rozpaczliwie próbował się skoncentrować.
Nie wzięliśmy pod uwagę jednego – było ślisko. Cholernie ślisko. Mimo usilnych prób byko-lew nie mógł utrzymać równowagi stojąc na głowie. Po piętnastym podejściu, którego omal nie przypłacił złamaniem karku poddał się i postanowił walczyć bez tego.

Nic to, każdy ma tylko jedno życie. No, może z wyjątkiem Mruczjana. W każdym bądź razie jak wyjdziemy ze szpitala – o ile wyjdziemy – będziemy chyba musieli zmienić miejsce zamieszkania. Bullion postanowił wstąpić do klasztoru.

KONIEC

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czyta się świetnie. Nawet rano, kiedy człek nie do końca jeszcze rozbudzony. Momentami przychodziła ochota, by czytać wzorem dzieci, wsadzając wskazujący palec do buzi. Co dawno u mnie nie spotykane, bowiem czytający z gatunku koni już leciwych. Mam nadzieję, że to nie ostatnia z przygód Konia. Pozdrawiam. AF.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...