Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

"Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nie istniejący kanał."

Psychodeliczne dźwięki o elektronicznym wydźwięku bombardowały uszy. Nieprzeźroczysty zapach pospiesznych oddechów wdzierał się do nozdrzy. Stroboskopowe światło potęgowało wrażenie przynależności do niepojętego transu, narkotycznego wręcz amoku w jakim znajdowali się wszyscy w klubie. Czas zwolnił biegu. Każde błyśnięcie niebieskich lamp było wiecznością w ktorej topił się otępiały umysł. Podczas każdego rozbłysku ultrafioletowej supernowej pochwycały się niezliczone spojrzenia przepełnione erotyką. Nieprzyzwoite myśli kłębiły się w ścianach umysłu. Świadomość gnała w pędzie zaspokajania instynktów. Wszyscy pochłonięci byli w masakrycznej parodii dance macabre. Wilgotna kobieca dłoń w geście zaproszenia otarła się o twarz młodzieńca. Podążył za instynktem.

Charaktetystyczny zapach ozonu i zimny wiatr orzeźwiały zmysły. Rześkość powietrza stabilizowała myśli. Stał przed swoim wieżowcem. Rozświetlne przez wschodzące właśnie słońce chmury kontrastowały z ogólną granatową szarością. "Miasto po deszczu." - bezgłośnie poruszył ustami. W tych zapatrzonych w atramentową toń nieba oczach można było dostrzec fascynację. Chwilę zapomnienia która tak rzadko rozświetlała rysy tej młodej, "starej", zmęczonej twarzy. Gdzieś w środku tego małego człowieka rodziło się nieuchwytne uczucie obecności, tam gdzieś daleko, na skraju horyzontu zdarzeń, eteralnego spełnienia. Grymas ironi przeszył jego usta. "Jakie to banalne." Brudna, bezpostaciowa rzeczywistość przypominała o sobie na każdym kroku. Zaciągnął się ostatni raz i skierował do wejścia.
Metaliczny odgłos szczęknięcia zamków u drzwi odbił się echem pośród pustego mieszkania. Jak na ironię, nie ufał elektronicznym zabezpieczeniom. A może ta nieufność nie była paradoksem. Ktokolwiek inny bardziej od niego mógł być świadom słabości elektronicznych zabezpieczeń? Był netrunnerem, technologicznie spaczonym hakerem cyberprzestrzeni. W jego mieszkaniu, każdy metr kwadratowy podłogi przecinał choć jeden kabel. Nielicząc całej sieci komputerów, urządzeń, przewodów oraz trzech monitorów, niezdarnie usłane łóżko i wiecznie włączony telewizor były jedynym sprzetem w mieszkaniu. Opadł z impetem na krzesło. Palce zatańczyły piruet na klawiaturze. Login, hasło i był już w systemie. Miarowe stukanie wędrowało z echem od ściany do ściany. "no new msg" - o braku nowych wiadomości informował komunikat. Stuk, stuk, stuk - Białe litery zamalowały pikselową czerń ekranu:

niech ktoś mi powie. jak to sie dzieje, ze sen wydaje mi sie bardziej realny od rzeczywistosci?
skad moge wiedziec, ze moje zmysly nie klamia?

Odetchnął, zakładając ręce za głowę i rozluźniając się w oparciu. "Znowu pisze do siebie. Po co? Czemu nie moge zatrzymać moich myśli po prostu w głowie?". Bujając się w fotelu spojrzał za okno. Aksamitny blask wschodzącego słońca rozświetlał szklane drapacze chmur. Wszystko to jakby przypominało, że te bloki nie stały tu od zawsze, że wcale nie muszą tu być. Fotony prześwietlały je jakby na skroś. "Wszystko jest takie bezpostaciowe". Ciche piknięcia wyrwały go z zamyślenia. Spojrzał pospiesznie na ekran. Zaczęły się na nim pojawiać nowe litery. "Włamanie!" - pomyślał momentalnie, jednak coś powstrzymało go od jakiejkolwiek reakcji. Ze zwiększonym stężeniem adrenaliny we krwi, przesuwał wzrokiem po znakach które układały się w zdania:

jest troche fikcji w tym co uważasz za prawde, i jest troche prawdy w tym co przyjąłeś za fikcję.

Nie mógł uwierzyć. Zamrugał oczami. "O co tu chodzi? Policja?". Pistolet pospiesznie wyjęty z szuflady przeładował się z metalicznym szczęknięciem. Spocone dłonie ułożyły się na rękojeści. Gorączkowo nasłuchiwał kroków na klatce schodowej. Skronie pulsowały bólem. Kolejne znaki zamigotały na monitorze:

by poznać prawdę, musisz zaryzykować wszystko.

Nerwowo, trzęsącymi się rękoma wystukał na klawiaturze odpowiedź:

kim jestes? czy jestem tu sam?

Po sekundach stroboskopowej wieczności pojawił sie komunikat:

nie. nie jesteś sam

Chwila nerwowej ciszy... i znów:

stacja metra Central Park, wyjscie w kierunku market street, jutro, 23:30

Został sam. W eterycznym bezruchu powietrza, cisza krzyczała mu do uszu.

***

"To historia samotnego ducha,
Który szukając sposobu by uchować własne Ja,
Przeprasza, że żyje.

Kiedy kroczy sam przez miasto,
W odbiciach ludzkich twarzy,
Witają go jego własne rysy.

Szepta mi wciąż do ucha,
Szyderczy jego słysze śmiech,
Ty i Ja, eteralne podobieństwo.

To on, mój ślepy bard,
On ze snu rozbudza mnie,
Melodią gorzką nuci "z boku stań!"


Piąta po południu. Irytujące dzwięki budzika przedzieraly się przez słodką zasłone snu. Był to ten stan na krawędzi marzeń i jawy. Przeplatające się nawzajem swiaty, zgrywały się ze sobą zostawiając uczucie niepokoju. Ręka wynurzyła się nad szafe, niezdarnym ruchem wyłączając budzik. Postać na łóżku, poruszyła się odwracając na plecy. Załzawione oczy, wpatrywały się w biały sufit. Widok tak znajomy i zarazem tak obcy. Promienie słońca lizały ciało. Z za panoramicznego okna na całej długości ściany dochodził szum miasta. Okropny niesmak w ustach. Ile czasu mineło od przebudzenia? Może pięć, może dziesięć minut... a może to byly tylko sekundy? Myśli płynęły bezwładnie, krętymi ścieżkami, bez celu... byle by do przodu. Zasnął znów.
Leciał. Bezwładne ciało tańczyło w zawirowaniach powietrza. Był wolny. Ziemia zbliżała się, ale powoli. Ziemia poczeka, więc nie czuł strachu. Nie było już lęku. Jasność. Miła przyjemna twarz.
-Dlaczego to zrobiłeś? - odezwał się smutny głos dziewczęcy głos.
-Nie mam po co żyć... nigdy nie miałem. - odpowiedź była bez żalu. Suche stwierdzenie faktu.
Ciepły dotyk skóry. Nieprzezroczysty zapach wiatru.
-Nie możesz żyć dla mnie? - zaśpiewała słodka melancholia.
-Ludzie nie mogą żyć dla kogoś. Ludzie żyją tylko dla siebie, po to by spełniać własne pragnienia. Nawet jeśli tym pragnieniem jest pomaganie innym, wszystko co robimy, robimy dla siebie.
-Kocham cie.
-Ja ciebie tez kocham. Chociaz wcale cie nie znam.
-Nie mozemy byc razem?
-Ale ty nie istniejesz. Tak bardzo bym chcial... Ale ja wiem, ze kiedys sie obudze...
-Istnieję! Jestem tak samo realna jak Ty!
-Jestes tylko moja imaginacja.
-Zyje w tobie! Czy znaczy to, ze jestem mniej prawdziwa niz Ty? Skoro jestem czescia ciebie, Ty jestes czescia mnie.

"Zaspałem" - nieprzyjemna myśl bezczelnie wdarła sie do świadomości. Sen odszedł na zawsze. Miłe uczucie wyparowało, słodki głos zagłuszyły dźwięki dnia. Pozostał nieznośny posmak utraconego ciepła - żal i tęsknota. To już nie wróci.
Widok za szybą przemijał leniwie. Symfonia dźwięków raniła uszy. Rozmowy o niczym. "Och jak chciałbym rozmawiać o niczym." Kamienne twarze mijane na ulicy. Tak przywykłe do udawania. Otoczka iluzji ludzkiej egzystencji. Iluzji tym realniejszej im życie było pustsze. Iluzji tak cieńkiej, że zdawała się zaraz pęknąć. "Każdy jest więźniem własnego subiektywnego wszechświata. Bóg, szczęście, nasze nadzieje. Czym są? Ludzie tak często doszukują się sensu we wszystkim co ich otacza. To bezcelowe. Wszechświat sam w sobie na zawsze pozostaje nieokreślony. To logicznie wykreśla możliwość isteninia jakichkolwiek wyższych bytów."
Pociąg z piskiem przyjechał na stacje. Pneumatyczne siłowniki otworzyły dzrzwi. Czarny płaszcz i nerwowe spojrzenia wyróżniały go z tłumu. Elektroniczny zegarek zwiastował godzinę 23:43. Z każdym krokiem, w myślach towarzyszyło mu kolejne przekleństwo skierowane pod adresem jego spóźnialskiej natury. Z każdym krokiem towarzyszył mu także niepokój, który w najbliższym czasie mógłby zamienić się w strach. Był pewien, że na dziewięcdziesiąt procent pakuje sie w pułapkę, że ktoś chce go załatwić. Wiedział także, że cokolwiek by to mogło być, fobia przed tym, nie wygra z jego ciekawością. Ciekawością, którą w ciągu ostatnich dziesięciu minut zdążył już znawymyślać parenaście razy.
Przy schodach do metra nie było nikogo. Na ulicy raz za razem pobłyskiwała zepsuta lampa, która nie mogła się zdecydować czy rozświetlić czy też pogrążyć chodnik na zawsze w ciemności. Mroźne powietrze otulało twarz aksamitnym powiewem. Cisza. Rozejrzał sie. Kątem oka zauważył ruch, który przyciągnął jego spojrzenie. Ręka machinalnie powędrowała pod płaszcz do skórzanej kabury. W pół mroku, dziesięć metrów dalej stała oparta o płot niska postać. Dłuższe, lekko rozwiane przez wiatr włosy sugerowały, że była to kobieta. A właściwie dziewczynka. Nie sposób było jednak dostrzec rysów twarzy. Słaniała się na nogach nie mogąc ustać. Jedna ręka zwisała jej bezwładnie. "Krew?!" - ze środka rękawa po jej dłoni prosto na ziemię spływała gęsta maź. W świetle latarni miała mleczno białą barwę. "Android?! Czy tylko cyborg?". Ich spojrzenia sie spotkały. Jej dziwne pomarańczowe źrenice jaśniały na tle granatowej otchłani nocy. Miał wrażenie, że sondowała mu cybermózg, że przebiła wszystkie bariery reakcyjne, że ominęła zasłony logistycznego oprogramowania defensywnego, że zbiera i analizuje wszystkie jego dane. Kiedy ona skierowała w jego stronę chybotliwe kroki on mimo osobliwego przerażenia nie mógł się ruszyć. Zapomniał nawet o oddychaniu. Jak w koszmarach z dzieciństwa, mimo zbliżającego się niebezpieczeństwa przyrósł do ziemi, nie panując nad ciałem. Ranna dziewczyna z wyblakłą z wszelkich emocji twarzą rzuciła się w jego stronę. Chwyciła go za gardło. Gdy przed oczyma mignęło mu złącze cybermózgowe w jej dłoni, ostatnim impulsem nie zniewolonej woli spiął firewall'a w swoim cybermózgu. Cyfrowy napływ danych zalał mu świadomość. Jasność przyćmiła jego jaźnię. Jasność.
Umierała. Bez zbędnych pytań jak czy dlaczego, umierała mu w ramionach. Jego szczęście jak piasek przesypywało mu się między palcami a on wciąż beznadziejnie wierzył, że wyłapie wszystkie ziarenka. Jej zamglone nieobecne spojrzenie patrzyło na niego ostatni raz z otchłani. "Pamiętasz?" - ułożyła swe zakrwawione usta w nieme pytanie. Jak gdyby nigdy nic, jak by sie w ogole nic nie działo, tak beztrosko i radośnie. "Umieram kochany." - pokłady łez ktore dotąd starał się powstrzymywać nie napotkały teraz żadnej bariery. Krople cierpienia wsiąkały w suchą spaloną ziemię. Nadzieje rozstrzaskiwały się o grunt. "Nie umrzesz, bo cie kocham!" - rozpaczliwie starał się odwrócić bieg zdarzeń słowami. Jej dłoń ześlizgnęła mu sie z twarzy. Jej ostatnie tchnienie echem krążyło po głowie pustosząc mu dusze. "Przykro mi." - jakiś sterylny głos rozwiał już wszelkie złudzenia. Po chwili jednak nie było już lęku. Tylko jasność. Miła przyjemna twarz. Znał tą twarz. "Kocham cie". Bez zbędnych pytań jak czy dlaczego, to co było stało się już dla niego nieistotne.
Okropny niesmak w ustach. Zimno. Jasność kuła go w oczy. Potoczył naokoło obolałymi gałkami. Nadal była noc. Coś na nim leżało. Gdy przypomniał sobie ostatnie chwile z przed momentu kiedy leżał na ziemi, z paniką i obrzydzeniem odtoczył się dalej po chodniku, wierzgając nogami by zrzucić z siebie "martwego" gynoida. Dotknął na karku swojego portu cybermózgowego i powoli z bojaźnią wyjął z niego przewód. Trzymając w dłoni cybernetyczny przewód przesądował swój cybermózg. Same szacunkowe podejrzenia były dość niepokojące. Spaliła się na barierze ale exmem był zaśmiecony. Możliwe, że pomimo wszystko zdołała uzyskać dostęp do jego mózgu. Ta dziwna reakcja oprogramowania pozostawiła skazę niepokoju w jego umyśle. Będzie to wymagało dalszego sprawdzenia. Nie patrząc na leżące obok sztuczne ciało wstał i skierował się z powrotem do metra. Wrażenie, że ten facet idący za nim tyłu go śledził, tłumaczył sobie przesadną manią prześladowczą wywołaną zbyt dużą dawką emocji jednego wieczoru.

-Nie rozumiem cie Kris! - facet był lekko wstawiony, ale upierdliwość była jego stałą cechą charakteru. - Przychodzisz tu zawsze sam i zamulasz! Potem gadasz chwile z jakimiś dziwnymi typami i wychodzisz! - mowił - Nie masz dziewczyny?
-Nie mam - przyznał Kris obojętnym głosem.
-A miałeś? - kontynuował natarcie.
-Miałem - pytanie wywołało masowy napływ bolesnych ukłuć. Był jednak dobrym aktorem. Na marmurowej masce nie pojawiło się najmniejsze pęknięcie.
-No to do cholery co sie z nią stało? - wybełkotał niechciany towarzysz rozmowy.
Zimne spojrzenie Krisa przedarło się przez alkocholową zasłonę do świadomości rozmówcy. - Umarła - powiedział każdą głoskę mrożąc szronem.

ishikawa@localhost: produkcja w toku

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...