Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Vita Nuova. Blasius Zuravira ["A jednak się nie kręci"]


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Po wyjściu Benedykta Hubert długo stał na środku pokoiku, wdychając zapach drewna, w obfitości wydzielany przez nieheblowane belki stropu pod wpływem wysokiej temperatury. Zapach ten, intensywny i przytłaczający, miał w sobie coś odurzającego i usypiającego, aż Hubertowi zawirowało w głowie. Znów poczuł się tak, jakby oddalał się od swojego ciała, jakby znajdował się nie tylko w nim, ale także obok niego. Uczucie to nie opuszczało go, odkąd wysiadł z pociągu, teraz jednak przybrało jeszcze na sile.
Otworzył okno; fala gorącego powietrza, która natychmiast wdarła się do pomieszczenia, nie podziałała wcale orzeźwiająco – wręcz przeciwnie, wywołała jeszcze większe znużenie. Hubert rozpiął kolejny guzik swojej czarnej koszuli (ostatniego guzika przy kołnierzyku oraz guzików przy mankietach nie zapinał nigdy), ściągnął zakurzone zamszowe półbuty i położył się na sienniku, podkładając ręce pod głowę. Nie było to legowisko zbyt komfortowe – wypchany słomą siennik okazał się twardy i niewygodny, jednak po niedługim czasie Hubert przyzwyczaił się do niego i przestał zważać na niedogodności. Mógł już bez przeszkód oddać się temu, co robił zawsze, gdy przyszło mu leżeć pod drewnianym bądź obitym boazerią sufitem (co nie zdarzało się zresztą zbyt często) – zaczął bacznie studiować fakturę drewna, kształt i układ słojów; przymrużywszy oczy, widział najprzeróżniejsze kształty – czarne blizny sęków wydawały mu się na przemian to przenikliwymi oczyma jakiegoś tajemniczego stwora, to znów konturami ptaków lub bezkresnymi tunelami.
Wstał i zszedł na dół. Było już prawie ciemno, na zewnątrz wszystko pokrywała gruba warstwa śniegu. Wyszedł na dwór i gołymi rękoma (nie czuł wcale zimna) zaczął kopać w zaspie. Pod śniegiem dojrzał wreszcie znajome rude futro. Wyciągnął z zaspy zwiniętego w kłębek, zesztywniałego kota, jakby przygaszonego, zszarzałego z zimna. Wniósł go do środka i ułożył przy piecu. Kopał dalej – wydobywał kolejne rude koty zesztywniałe w rozmaitych pozycjach, jakie tylko mogą przybrać śpiące zwierzęta. Wszystkie je znosił do chaty i kładł przy piecu. Czekał, pełen dziwnego uniesienia. Koty zaczęły odzyskiwać kolor i budzić się. Całe pomieszczenie zapełniło się kotami – bawiącymi się ze sobą, biegającymi od ściany do ściany, goniącymi urojone myszy, miauczącymi przenikliwie, pełnymi kociego życia. Ktoś zapukał do drzwi.
Hubert znów leżał na słomianym sienniku, wpatrzony w drewniany sufit. Gdy pukanie powtórzyło się, był już tego absolutnie pewien – choć gdyby ktoś zapytał go, czy nadal śni, czy już się obudził, nie umiałby odpowiedzieć. Pukanie rozległo się po raz trzeci; w tej samej chwili skrzypnęły drzwi i dał się słyszeć głos Benedykta. Hubert, jakby zawstydzony, że przyłapano go w pozycji poziomej, natychmiast zerwał się z siennika.
Miał zawroty głowy i uciskało go w skroniach, gdy wraz z Benedyktem schodził po schodach. Łysawy gospodarz swoim słabym głosem opowiadał o zwyczajowym wieczornym zebraniu, na które właśnie razem się wybierają, o Placu Rozumu i zapewne o wielu jeszcze innych rzeczach, na które Hubert nie zwracał najmniejszej uwagi.
Na zewnątrz – co zadziwiło Huberta – słońce świeciło wyżej, choć już mniej intensywnie, niż wtedy, gdy przybył do Vimardy. Nie potrafił znaleźć racjonalnego wytłumaczenia dla tego zjawiska – musiałoby to przecież znaczyć, że w czasie, gdy drzemał, słońce cofnęło się z powrotem w kierunku wschodnim. Wydało mu się to jednak tak niedorzeczne – a miał już dość niedorzeczności na dzisiaj i nie chciał zaprzątać sobie głowy kolejnymi – że wmówił sobie, iż przespał dobrych kilkanaście godzin, w czasie których słońce zdążyło zajść, wzejść i na nowo przemierzyć spory odcinek nieboskłonu. Zaraz potem zmusił się do przypomnienia sobie, że przecież słońce nie wędruje po niebie, lecz to Ziemia obraca się wokół niego. Uświadamiając to sobie, odetchnął głęboko, jakby z ulgą; zawroty głowy minęły, a własne ciało na powrót stało się bliskie i duchowo namacalne, ogniskując całą istotę Huberta.
-...nie jest to oczywiście obowiązek – kontynuował Benedykt Nirma; Hubert wreszcie mógł skupić się na jego słowach – i nie każdy musi się tam co wieczór zjawiać, wielu jednak myśli o tym jako o przywileju, z którego chętnie korzysta. Są też oczywiście i tacy, którzy na spotkania uczęszczają sporadycznie, bądź też nie uczęszczają wcale; po kilku dniach i ty będziesz mógł do nich dołączyć. Póki co jednak dobry ton nakazuje, byś zjawił się na kilku spotkaniach, by inni mieszkańcy mogli cię poznać.
-Nie oczekuj od wszystkich serdeczności, przynajmniej na początku – dodał Benedykt po chwili milczenia – więcej nawet – przygotuj się na jawnie okazywaną niechęć ze strony co poniektórych. Nie wszyscy tutaj lubią gości; jednak jeśli zostaniesz tu dostatecznie długo, by wszystkich bliżej poznać, wówczas jestem pewien, że wielu obdarzysz sympatią.
Gdy kończył wypowiadać te słowa, obaj mogli już zobaczyć zatłoczony placyk, nazwany przez Benedykta Placem Rozumu. Hubert pamiętał, że przechodził już tędy, gdy szedł razem z Sokratesem, wtedy jednak miejsce to – prawie puste – wyglądało zupełnie inaczej. Teraz było pełne ludzi; niewielki placyk ledwie wystarczał dla tych kilkudziesięciu osób.
Było gwarno; mieszkańcy rozmawiali siedząc na drewnianych ławkach lub stojąc w kilkuosobowych grupkach. Przeważali mężczyźni – wszyscy byli podobnie ubrani i w wyglądzie zewnętrznym mieli jakiś wspólny pierwiastek, choć różnili się wiekiem, wzrostem, kolorem oczu i włosów. Kobiety dyskutowały we własnym gronie i tylko nieliczne z nich dołączały się do męskich grupek.
Benedykt Nirma wskazywał palcem poszczególne osoby, wymieniając przy tym dziwaczne połączenia łacińskich imion z obco brzmiącymi, jakby dalekowschodnimi (tak przynajmniej zdawało się Hubertowi) nazwiskami. Wszystko to jednak działo się zbyt szybko, by Hubert mógł spamiętać choćby same tylko nazwiska, nie mówiąc już o wyglądzie ich posiadaczy; jednak dwie osoby już na samym początku zwróciły jego uwagę i właśnie je jako pierwsze zaczął odróżniać spośród tłumu.
Pierwszą był jeden z młodszych uczestników zgromadzenia, dwudziestoparoletni (a zatem wiekiem zbliżony do Huberta) mężczyzna o kędzierzawych rudoblond włosach i oczach tak niebieskich, że gdyby patrzeć na nie na tle bezchmurnego nieba, wydawałyby się przewiercone na wylot. Wśród rosłych tubylców wyglądał na niskiego, co nie znaczyło, że gdzie indziej nie wzięto by go za człowieka średniego wzrostu lub nawet dość wysokiego. Imię jego – z tego co Hubert zdołał zapamiętać – zaczynało się na literę F i brzmiało oryginalnie; nie był to jednak na pewno Florian ani Fabian.
Drugą z tych wyróżniających się osób był mężczyzna około pięćdziesiątego roku życia. Hubert spotykał się wielokrotnie z określeniem „tyczka” używanym w odniesieniu do ludzi wyjątkowo wysokich i chudych; nigdy jednak nie widział człowieka, dla którego określenie to byłoby bardziej odpowiednie. Czarne, rzadkie włosy gładko przylegały do jego czaszki, wciśniętej w patykowate ramiona; gdy stał (a Hubert nie zauważył, by usiadł choć na chwilę), czubek jego głowy wystawał dobrych kilkanaście centymetrów nad głowy pozostałych.
Pośród zebranych Hubert zauważył także Sokratesa, który został mu przedstawiony jako Klemens Pandita; siedział na drewnianej ławce obok młodej jasnowłosej kobiety, dyskutując z nią swoim pięknym i mocnym głosem. Kilka razy spojrzał w stronę Huberta i – choć trudno było to dostrzec spod gęstej brody – uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
Benedykt Nirma przysiadł się do jednej z grupek, w której siedział już ów niewysoki młodzieniec o wyjątkowo niebieskich oczach; Hubert został sam. Stanął z boku, niezbyt pewien, czy rozpoczynanie rozmowy z kimś z tutejszych leży w – jak to określił jego gospodarz – „dobrym tonie”; nie była to zresztą jedyna przyczyna, dla której wolał na razie pozostać na uboczu.
-Nonne misi nuntios, ut vocarem te? [Czyż nie posyłałem już po ciebie, by cię przywołać? – Lb 22,37] – usłyszał słowa wypowiadane modelową, uniwersytecką łaciną.
Tym, który pytał, był siwy, gładko ogolony (co wśród tubylców było rzadkością) staruszek o poczciwym wyglądzie. W jego zamglonych wiekiem oczach Hubert dostrzegł jednak jakiś niepokojący błysk.
-Cur non statim venisti ad me? [Czemu nie przybyłeś? – jw.] – zapytał ponownie.
Hubert opanował łacinę w stopniu, który pozwalał mu rozumieć ten język, ale nie porozumiewać się nim; umiejętności starczyło mu tylko na prostą odpowiedź:
-Ecce adsum.[Oto jestem; Przecież teraz przybyłem do ciebie – Lb 22,38].
Staruszek uśmiechnął się szeroko, dając Hubertowi do zrozumienia, że egzamin wypadł pomyślnie.
-Blasius
-Hubert – odpowiedział, uściskując wyciągniętą rękę. Starzec pokiwał z uznaniem głową. Hubert, domyślając się, że chodzi o etymologię jego imienia, uśmiechnął się skromnie.
-Gaude sorte tua. [Ciesz się ze swego losu] – powiedział jeszcze staruszek, po czym oddalił się zupełnie niespodziewanie.
Hubert długo jeszcze rozważał jego słowa, chcąc upewnić się, że dobrze je zrozumiał oraz odnaleźć ich właściwe znaczenie, przyzwyczaił się bowiem do tego, że łacińskie sentencje są wieloznaczne i rozmaicie można je interpretować. Gdy był już na tropie właściwego rozumienia ich sensu, przerwał mu Benedykt Nirma.
-Jak podobało ci się pierwsze spotkanie? – zapytał po swojemu, cicho i bez emocjonalnego zaangażowania. – Udało ci się zawrzeć jakieś ciekawe znajomości?
-Owszem, jeśli można to nazwać znajomością. Ciężko mi będzie porozumieć się z nowym znajomym, nie mam odpowiedniego zasobu słownictwa.
Benedykt uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd Hubert go poznał; nie był to jednak uśmiech radosny ani szczery.
-Chodzi ci zapewne o Błażeja Zuravirę?
-Tak, chyba tak. Przedstawił mi się po łacinie jako Blasius.
-Oczywiście – Zuravira. Możesz być spokojny o swój zasób słownictwa, Błażej doskonale włada kilkunastoma językami, chociaż mówi zawsze tylko w jednym.
Rozmawiając, obaj zaczęli oddalać się od Placu Rozumu w stronę domu Benedykta.
-Dlaczego? – Hubert zadał to najpospolitsze, choć najtrudniejsze z pytań, gdy opuścili już gwarny plac.
-Dlaczego? – powtórzył Benedykt. – Nie zadawaj nigdy podobnych pytań! Pytanie „dlaczego” zakłada proste relacje przyczynowo-skutkowe między zdarzeniami, a przecież relacji takich ustalić nie sposób, jeśli chce się być wiernym świadectwu zmysłów, bez ucieczki do świata abstrakcji. Rozmawiałeś już o tym z Klemensem.
-Mam przyjąć, że Blasius mówi łacińskimi cytatami bez żadnej przyczyny?
-Skądże; bez przyczyny nic w przyrodzie nie może się stać. Poznanie przyczyn jest jednak dla ludzkiego umysłu niedostępne – stwierdził Benedykt kategorycznie, ucinając dyskusję. – Z wieloma dziwnymi rzeczami przyjdzie ci się spotkać w Vimardzie; pora, abyś oduczył się pytać: „dlaczego?”.
Resztę drogi przeszli w milczeniu. Hubert znów czuł się nieswój, znów jakby odpływał ze swojego ciała.
Gdy tylko dotarł do małego pokoiku na poddaszu, położył się na niewygodnym sienniku i rozpłynął się w ciemności. Zasnął natychmiast i nie śnił o niczym, czy może śnił o bezkresnej czarnej pustce.
Za oknem – choć nie zwracał już na to najmniejszej uwagi – słońce świeciło wysoko.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...