Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marian cz. 2


Rekomendowane odpowiedzi

/Jest to kontynuacja Mariana cz. 1 - należy je czytać razem, po kolei, bo zostały rozdzielone tylko dlatego, że jest limit wielkości tekstu, to jest JEDNO i to samo opowiadanie, pozdrawiam, hmm czyżbym się powtarzała? :>/


Tak, czy inaczej moment chwilowego załamania Mariana był teraz wybitny, wobec czego panna Dunia wbiegła do pokoju, zaalarmowana jego urywanym szlochem.. Drżało jej serce z niepokoju, co też przyprawiło o tak wielką rozpacz mężczyznę jej życia?! Wbiegła, stanęła jak wryta i przyłożyła maleńkie rączki do wystraszonej twarzyczki. Zebrała się na odwagę, by zrobić to, co należało aby ukończyć jednak studia tylko sporadycznie otwierając podręczniki. Po chwili już tuliła Mariana w objęciach, co chwilowo uspokoiło jego płacz. Marian, jak to Marian, dopiero po chwili, kiedy rozżalenie powoli opuściło jego umysł uświadomił sobie, że ktoś tuli go do piersi. Podniósł wzrok, by zobaczyć bystre, piwne oczka panny Duni. Uśmiechnął się głupkowato półgębkiem, co miało jej wystarczyć za podziękowanie, bo zaraz bez słowa odsunął ją od siebie i powrócił do swojego mikroskopu, jednak kretyński pół-uśmiech nie opuszczał jego twarzy, w związku z czym panna Dunia uznała swoją spontaniczną operację „ratować ukochanego” za zakończoną pomyślnie i sama zadowolona wróciła do swoich zajęć. Była bystra, więc wiedziała, że ekscentryczny Marian od tej chwili będzie należał do niej.
Marian natomiast dzięki tej szybkiej i sprawnej interwencji duniowego biustu na jego policzkach, był już w stanie pracować normalnie do końca dnia, a kretyński uśmieszek zamienił się po chwili w nigdy nie odstępujący Mariana przy pracy głupkowaty wyrazu twarzy, oznajmiający światu, że nie wie, po co pracuje, ale wie, że tak trzeba. Chandra jednak jeszcze przez jakiś czas nie dawała o sobie zupełnie zapomnieć i pomimo ogólnie poprawionego nastroju, siedziało w chłopaku coś dziwnego i pełnego niepokoju.
W takiej zatem sytuacji Marian tego wieczora nie wrócił do domu. Panna Dunia bowiem nie ośmieliłaby się przegapić takiej okazji na całonocne obcowanie z miłością swego życia! Panna Dunia jako jedyna być może usłyszała echo skowronków tego poranka i była przygotowana. Swoją drogą na interwencję w kwestii Mariana panna Dunia była gotowa od zawsze, może nawet od poprzedniego wcielenia i doskonale wiedziała, co należy zrobić. Toż mężczyźnie w załamaniu nic więcej nie potrzeba jak kawałka ciepłej kobiecej piersi i szklaneczki whiskacza z lodem! Panna Dunia znała się na mężczyznach. Przynajmniej na mężczyznach pokroju Mariana Wlazła.
Znalazłszy się w mieszkaniu Dunieczki, dokładniej zostawszy tam przez nią za rączkę zaprowadzonym (absolutnie nie protestując, Marian nigdy nie protestował) w całej swej rezygnacji wyżłopał pół butelki ofiarowanego whiskacza, co natychmiast powtórnie poprawiło mu humor niemal tak dobrze jak pełen uczucia uścisk w laboratorium. Nie płakał już i nie szlochał, nawet czarne myśli powoli opuszczały już jego głowę. Kiedy zaś kochał się z panną Dunią na jej słusznych rozmiarów kwiecistym tapczanie, co było rzecz jasna nieuniknione, czuł się też jakoś swobodniej niźli dotychczas w sprawach damsko-męskich. W pewnym momencie nabrał nawet poczucia, że to on jest mężczyzną w tym łóżku… i nawet mu się to spodobało. Kilkakrotnie przeleciał tej nocy pannę Dunię, ku jej ogromnej radości, pozycji zaś, jakie oboje improwizowali nie powstydziłyby się najstarsze wydania Kamasutry. W całym tym uniesieniu nie był w stanie myśleć o niczym – o życiu, przyszłości, swoim wstydliwym nazwisku i równie wstydliwej historii rodowej, absolutnie nie zaprzątając sobie głowy czymś tak przyziemnym jak zabezpieczenie. Kochali się długo i mocno, Dunia krzyczała i Marian krzyczał, co dotąd nigdy mu się nie przydarzyło. Tej upojnej nocy coś pękło w Marianie. Chyba zrozumiał seks. Chyba polubił kobiety.
Po kilku miesiącach od tej niezapomnianej nocki życie Mariana uległo diametralnej przemianie. Te dwa zgrabne słóweczka połączone skromnym „w” miały zapoczątkować nowy okres w życiu Mariana Wlazła. O ile dotąd był on zwyczajnym wyrzutkiem społecznym, nigdzie nie znajdującym tak zwanego swojego miejsca, o tyle teraz mogłoby się wydawać, że stopniowo zacznie wypuszczać korzonki i powolutku osiadać na podłożu życia.
Dunia przyszła pewnego razu do laboratorium z szerokim uśmiechem na pyzatej buźce, bezceremonialnie wkroczyła do pokoju Mariana i zakrzyknęła: „Jestem w ciąży!”. Zapadło wtedy długie milczenie. Dunia milczała, bo oznajmiła już wszystko, co chciała oznajmić. Marian milczał, bo swoim irytującym zwyczajem nie pojął, o co chodzi. Kobieta wobec tego powtórzyła swe oznajmienie jeszcze trzy razy, ale on nadal nie był pewien, czy załapał. Czyżby zbuntowany i przeklęty Wlazło spłodził swego pierwszego potomka?
Ano tak. W związku z tym nieoczekiwanym zwrotem akcji powieści swego życia, Marian całe dnie w pracy przesiadywał teraz nad mikroskopem, ale nie myślał już o bakteriach. Całymi wieczorami przesiadywał nad szklaneczką zdradzieckiego whiskacza, ale nie myślał o kostkach lodu, rozpuszczających się weń powoli, ani o jego złoto-brązowym kolorze, niegdyś przywodzącym na myśl Mariana mocz. Marian nie myślał, Marian dumał, gapiąc się w pustkę. Pogrążał się w tak głębokiej zadumie, w jakiej nie był jeszcze nigdy w życiu. Nie dumał tak nad czyjąkolwiek śmiercią, a zadumał się nad przyszłymi narodzinami. W końcu nie byle kto miał się urodzić, urodzić miał się nowy Wlazło!
Dunia krzątała się po mieszkaniu z lekko powiększonym brzuszkiem. Nie po swoim mieszkaniu, ale po kawalerce Mariana. Sprzątała jego maleńki pokoik, jego maleńką łazieneczkę i jego kuchnię. Z wrodzoną gracją ruchów rzucała do kosza na bieliznę (kupiła go Marianowi, sam prawdopodobnie nie miał nawet pojęcia o istnieniu takiego wynalazku) jego brudne majtki i skarpetki. Dunia promieniała niewątpliwym szczęściem, podczas gdy Marian czuł coraz bliżej i bliżej, coraz mocniej i mocniej... Marian wyczuwał zew rodziny, złotych łanów pszenicy, kołysanych wiatrem gdzieś na wschodzie Polski, z dala od szumu i zgiełku stolicy. Nad szklaneczką rozwodnionego stopionym lodem whiskacza rozmyślał o oleju rzepakowym, na którym od dłuższego czasu ogniskował wzrok. Przyniosła go ze sobą Dunia i usmażyła na nim pięknie i brązowo piegowate naleśniki. „Rzepak” – myślał Marian, obiad i Dunię wyraźnie ignorując. – „Rzepak”.
Wtedy podjął decyzję. Szklaneczkę z trunkiem z hukiem odstawił na stół, a sam złapał portfel i wybiegł z mieszkania. Dunia w przerażeniu zaprzestała sprzątania i z wrażenia aż upuściła marianowy kubeczek do mycia zębów, który przed chwilą oczyszczała z brzydkiego, żółtego kamienia. Kubeczek cały z niebieskiego plastiku puknął głucho o terakotę łazienki, zaś w wielkich oczkach Duni – ciemnych i głębokich jak studnia – zalśniły łzy. Odchodzi? Zostawia ją taką? Biedną i samotną, we własnym mieszkaniu? Milion dziwnych myśli kłębiło się w czarnej czuprynce Duni. Nie mogła już sprzątać, nie mogła już zrobić nic innego jak usiąść na krześle, właśnie porzuconym przez Mariana, załamać rączki i płakać. Dunia była kobietką tak okrutnie wrażliwą, że jeszcze wiele, wiele razy miała w swoim życiu rączki załamywać w najmniej stosownych sytuacjach, z najbardziej nawet błahych powodów.
Marian tymczasem biegł opętańczo przez miasto. Wybiegł z Chmielnej i skręcił w Marszałkowską. Ludzie i zwierzęta (gdyby takowe się tam zaplątały, na pewno również czmychałyby w panice) schodzili mu z drogi, kiedy rozbijał się od jednego do drugiego brzegu chodnika przed Galeriami Centrum, przed Empikiem i dalej... Marian czuł zew rodziny, Marian musiał pogrążyć się w pijackim marszu kmiecia Macieja i dążyć do celu mimo wszystko, jak mistrz kiedyś napisał „pijany nie wódką, lecz dziewczyną”. Zadość musiało stać się historii i w pewnym momencie Marian runął gębą na chodnik. Ludzie, którym wcześniej wydawało się, że poślizgnięcie na skórce od banana to tylko filmowy trik, w tej właśnie chwili mieli okazję przekonać się na własne oczy, że niektórym trafia się to w rzeczywistości. Być może do tego trzeba mieć po prostu talent; talent Mariana w tego typu kategoriach był niespotykanie wielki, być może nawet dorównywał talentowi do baterii i grzybów. Z równie wielką fioletową śliwą na czole brnął dalej przez stolicę w sobie tylko wiadomym celu…
Duńka ciągle łkała w kuchni nad kraciastą ceratą. Łkała tak i łkała przez całe dwie godziny, kiedy Marian ciągle nie wracał. Łkała i łkała aż dostała chrypki i nie mogła wypowiedzieć ani słóweczka. Oczka zaogniły jej się od łez i opuchły nieco od niekontrolowanego pocierania wierzchem dłoni. Ze smutkiem patrzyła na malutki, wysprzątany jej własnymi rączkami do czysta przedpokoik. (W chwilach załamania stawała się bez wątpienia jedną z tych osób, patrząc na które człowiek odruchowo zaczyna seplenić i zdrabniać swoje wypowiedzi.) Patrzyła niewidzącym wzrokiem jakby chciała przeniknąć ściany i ujrzeć gdzieś w mieście Mariana, wracającego do niej z wielkim bukietem kwiatów. Mariana z wielkim, serdecznym uśmiechem, łapczywie chwytającego powietrze, zdyszanego od biegu, bo tak gnał, bo tak pędził do niej, do ich wielkiej, wiecznej miłości!
Jakież było zdumienie Duni, kiedy drzwi z nagła otworzyły się, nieomal wypadając z zawiasów! Stanął w nich Marian i wszystko było jak trzeba, tylko wielkiego, sinego guza Dunia nie była w stanie przewidzieć. Marian stał i dyszał, z uradowaną gębą. Śmiały mu się usta, śmiały mu się oczy, a najbardziej śmiała się fioletowa śliwka na czole. Zadziwione oczęta Duńki przestały na moment ronić łzy, obserwując bacznie niecodzienną sytuację. Bo w końcu nie co dzień proszono Dunię o rękę! Już po chwili Marian klęczał przy jej kolanach z pięknym, złotym pierścionkiem w jednej oraz bukietem fiołków w drugiej ręce i cięgle sapiąc, wciąż dysząc niesamowicie wypluwał z siebie te piękne słowa: „Wyjdź za mnie, wyjdź za mnie, wyjdź za mnie!”. Ach, jakżeby mogła nie wyjść!
Usteczka Duni zadrżały, a oczy na powrót napełniły się po brzegi. Ona płakała z radości, on dyszał ze szczęścia, a oboje śmiali się przy tym bardzo serdecznie. Już wkrótce miało odbyć się wesele, jakiego świat dotąd nie widział, a na pewno nie Warszawa! Marian już wszystko planował, już na kolanach, wtulony w obfite a jędrne piersi swej Duńki, planował biały, radosny ślub, setki gości! Wszystkich kolegów z laboratorium wyobrażał już sobie we frakach i smokingach na ślubie Wlazła! Zapłakał nagle i załkał w niebogłosy, kiedy pomyślał o powrocie w łaski swego wielkiego, pięknego rodu z tradycjami! Zapragnął w ten czas zwierzyć się ukochanej z historii swego nazwiska, opowiedział Duni (a właściwie jej biustowi) o wszystkim po kolei, doszedłszy natomiast do momentu wielkiego pijackiego marszu kmiecia Macieja, tak bardzo się wzruszył, że dobrnąwszy ledwie do końca opowieści, nie mógł już mówić. Dunia też nic nie mówiła, bo chrypka nie chciała ustąpić. Nic jednak nie musiało być wypowiedziane, bo miłość, jako stworzenie nader kreatywne, wynajduje miliony innych, piękniejszych i skuteczniejszych środków wyrazu. Płakali razem ze szczęścia nad kraciastym, kuchennym stołem.
Po niezwykle delikatnym, pełnym miłosnych pocałunków opatrzeniu śliwki Mariana, Dunia zadecydowała, że najpierw odwiedzą jej rodziców, którzy zamieszkiwali w małym miasteczku pod Warszawą. Piękne małżeństwo w jesieni życia, ludzie pełni spokoju i wyciszenia, szczęśliwi szczęściem kogoś, kto wszelkie wzloty i upadki ma już za sobą. Lubili spacerować po pobliskich lasach Podkowy Leśnej i Międzyborowa, czerpiąc radość i witalizm z otaczającej ich natury. Mieli mały rodzinny domek z pięknie utrzymanym ogródkiem i starego, leniwego psa rasy rottwailer, którego już bardzo dawno temu nazwali Obrońca. Pies w prawdzie nigdy nie bywał ani agresywny, ani nawet nie szczekał zbyt głośno, starczyło jednak, że po prostu był, że był duży i że był rottwailerem. Ludzie ogólnie rzecz biorąc bali się go i w związku z tym nikt nie śmiał zaczepić dwójki staruszków na czy to porannym, czy wieczornym spacerze. Bo komu by przyszło do głowy, że gdyby nie te przymusowe spacery, pies z lenistwa prawdopodobnie do końca swego psiego żywota leżałby plackiem na balkonie staruszków, zbyt leniwy by wydrapać z siebie pchły? Z konieczności Obrońca nauczył się ignorować swędzenie, co było prostsze niż machania łapą. Wszystko wskazywało na to, że pies ten jesień swego życia miał już za sobą i przechodził raczej w fazę zimowego snu sprawiedliwych, co nie przeszkadzało rodzicom Duni kochać go najmocniej zaraz po jedynej córce.
Marian i Dunia nie zastali państwa Kowalskich (ach, co za szczęście z takim nazwiskiem! – pomyślałby pewno Marian jeszcze dwa miesiące temu) w ich rodzinnym domku z pięknym ogródkiem. Było więc jasne, że staruszkowie wyszli na spacer. Młode narzeczeństwo, z cudownie roześmianymi twarzami, trzymając się mocno za ręce, postanowili również udać się na przechadzkę. Przechodzili spokojnymi, cichymi ulicami tego pięknego miasteczka, wpatrując się w kolorowe, rodzinne domki z dachami pokrytymi czerwoną dachówką. Wsłuchiwali się w śmiech dzieci i warczenie mikserów do ciast. Wczuwali się w małomiasteczkowy klimat.
Gdy zaś schodzili już całą miejscowość wzdłuż i wszerz i powrócili na uliczkę wdzięcznie dzierżącą swą nazwę – Ogrodowa pod numer osiemnasty, Dunia uśmiechnęła się promienniej, serduszko jej zabiło w piersi radośniej i westchnęła, czując ogarniające ją zdenerwowanie. Spomiędzy drewnianych sztachet balkonu zwisała czarna, podpalana psia łapa. Obrońca wrócił na swoje miejsce, rodzice wrócili ze spaceru. Marian nacisnął dzwonek przy furtce.
Wnętrze rodzinnego domku duniowych rodziców było jeszcze piękniej zadbane niż ogródek i jeszcze bardziej przytulne. Przedpokój cały wyłożony boazerią dawał uczucie ciepła, jakiego próżnoby szukać w nowoczesnych wnętrzach. Domek państwa Kowalskich nic nie miał wspólnego z jakąkolwiek nowoczesnością, no może tyle, że niecały miesiąc przed przyjazdem szczęśliwej córki z wybrankiem zakupili nowy rezerwuar z wciskaną spłuczką w ścianie. Poza tym drobnym pierwiastkiem współczesnego dekoratorstwa wszystko było tutaj jak w marzeniu każdego nie rodowitego Warszawiaka. Marian co by nie mówić był człowiekiem ze wsi, przy czym teraz czuł się nim jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. W euforii chłonął czyste powietrze i niesamowitą aurę błogiego spokoju, jakie ogarniały go zewsząd w tym małym domku całe (nagle zrobiło się to bardzo dużo) trzydzieści kilometrów od stolicy.
Jedyną córeczkę przywitali państwo Kowalscy z miłością, dłoń Mariana uścisnęli z uznaniem. Przyszły zięć został z miejsca zaakceptowany („Ma dobre, wesołe oczy” – powiedziała do Duni mama, kiedy obie kobiecym zwyczajem przeszły do kuchni, zostawiając mężczyzn z ich męskimi rozmowami) i poczęstowany pyszną herbatą malinową z kwiatem hibiskusa.
Jakże różne były rozmowy z tymi ludźmi od bankietowych pustych dialogów o dupie Maryni z czwartego roku, która przy zaliczeniu przedmiotu nie omieszka zaliczyć i profesora! Na warszawskich przyjęciach Marian nauczył się uśmiechać głupkowato i wyczuwać moment, w którym należy się zaśmiać. Jednocześnie wyćwiczył i sam pusty śmiech taki, aby nie zwracał uwagi, ale był w grzeczny sposób dostrzegalny. Teraz, słysząc swobodę prowadzonej przez rodziców Duni rozmowę, słysząc jak sama Dunia prawi serdecznie o tym wszystkim i o niczym, o czym gawędzi się zwykle najprzyjemniej w rodzinnym gronie, że „co tam w stolicy?”, „a jak się kwiatki hodują?”, „a czemu tak rzadko przyjeżdżasz?”… Marian tylko siedział z głupim uśmiechem, ale powoli przywykał do nowej sytuacji. Uczył się od nowa, tym razem – mówić, a w dodatku mówić szczerze. W małym, przytulnym domku w małym, cichym miasteczku Marian powolutku uczył się szczerości i swobodnego sposobu bycia. Szkoda, że nie miał się jednak nauczyć.
Goście zasiedzieli się do późnej nocy, rozprawiając o najdziwniejszych rzeczach, z daleka omijając tematy polityczne i religijne. Wyznanie Mariana nie miało dla duniowych rodziców żadnego znaczenia, bo i staruszkowie za jedyny słuszny model życia uznawali nieograniczony hedonizm; w polityce natomiast w ogóle się nie orientowali od czasu, gdy zepsuł się na amen ich zasłużony z reszta telewizor. Nie kupili nowego i dzięki tej mądrej i pięknej decyzji od ponad dziesięciu lat żyli wolni od manipulacyjnej działalności wszelkich masmediów, włączając radio i gazety. Żyli spacerami i sobą wzajemnie z drobną pomocą całkowicie wystarczającej wielkości emerytur. Marian popijał malinową herbatę z kwiatem hibiskusa i zastanawiał się, dlaczego ludzie boją się starości?
Czas upłynął błyskawicznie i tak obficie, że wkrótce stary, drewniany zegar z kukułką nad cudnie zdobionym kredensem z czasów secesji, oznajmił północ. Dunia zmartwiła się, że pewnikiem ostatni pociąg do stolicy odjechał już dawno i nie wiedziała, co począć. Biedna, wrażliwa Dunieczka, wszędzie gotowa szukać powodów do zmartwień. Rodzice tylko roześmiali się na jej obawy. Chętnie korzystając z zaproszenia gospodarzy narzeczeni spędzili tę noc upojnie w panieńskim łożu ślicznej Duni, kochając się bardzo ostrożnie, nie chcąc zakłócać spokoju duniowych rodziców, jak i rozwijającego się w jej brzuchu małego potomka.
Marianowi śmiała się gęba na myśl o spotkaniu z własną rodziną. Wsiedli z Dunią do pociągu jadącego na wschód. Jechali uśmiechnięci, trzymając się za ręce. Współpasażerowie popatrywali to z zachwytem, to z podziwem, to znowu z niesmakiem i obsesyjną zazdrością. Tak to już bywa, że nie każdemu dane jest szczęście i głupkowato radosny uśmiech i że to one właśnie są najczęstszym powodem wszelkiej zazdrości.
Dojechawszy do rodzinnej wsi, Marian rozpłakał się. Zew, ciągle zew, zew rodziny odzywał się tym mocniej w jego sercu im bliżej był pól i obejścia wiejskiego. Kiedy wędrowali w stronę rodzinnego domu Wlazłów, po prawej mieli pszenicę, po lewej mieli żyto, a dalej przed nimi rozpościerały się piękne, żółte jak słońce łany rzepaku. Wszystko wokoło kołysało się z pieszczotliwymi powiewami letniego wiatru, złocone pięknym, ciepłym światłem przedpołudnia. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach lata i wiejskiego stawu. Marian szedł tak i płakał, mocno ściskając drobną rączkę ukochanej, a kiedy dotarli na miejsce, rzucił się jednemu z braci na szyję, szlochając tak głośno, że ściągnął z domu na ganek resztę rodziny. Popłakała się również Dunia, zawsze wrażliwa na wszelkiego rodzaju wzruszenia.
Przywitani zostali gościnnie, choć niezbyt wylewnie. Zachowywano wobec nich dziwny dystans, Wlazłowie przy obcych (a Marian był obcy) zawsze byli zdystansowani, ale przybysze wcale nie zamierzali zrażać się taką drobnostką. Przyjechali tu oznajmić swoje szczęście! Z uśmiechami na twarzach zjedli z rodziną Mariana obfity obiad i zwiedzili całe obejście. Rodzina owszem, zaakceptowała Dunię i wszyscy wydawali się zadowoleni z nawrócenia Mariana na odpowiednią drogę życiową, jednak wciąż nie byli całkiem przekonani o jego zmianie; wciąż nieufnie podchodzili do pomysłu Mariana by założyć rodzinę i kontynuować ród (choć z każdą minutką byli bliżej tego przekonania). Natomiast obawy, że młodzi zechcą pozostać w Warszawie i oddawać się dalej niecnemu procederowi zdobywania wiedzy i wykształcenia, zostały bardzo szybko rozwiane. Marian pragnął powrócić na porzuconą przed laty wiochę, a Dunia pragnęła go w tym pomyśle wspierać (jak i w każdym innym). Kto wie, jak zareagowałaby rodzina, gdyby jednak dokonał on przełomowego odkrycia w dziedzinie biologii i gdyby chcąc nie chcąc musiał jednak pozostać w stolicy? Co za spryciarz z tego Mariana, co za opatrzność czuwała nad jego losem, gdy spuszczał tajemnicze zjawisko w klozecie! Jak to mówią, głupim los sprzyja i jak widać nawet skowronki nie mają na to żadnego wpływu.
Okazało się, że ród Wlazłów nie zajmuje się już jedynie pszenicą, żytem i rzepakiem. W związku z unijnymi dotacjami, najstarszy z przedstawicieli rodu postanowił zainwestować w nowoczesne obory i najlepszą, angielską rasę krów mięsnych. Nie chciał przy tym słuchać niczyich rad, że może jednak krowy amerykańskie będą lepsze w hodowli i że to raczej one są jedną z czołowych ras krów mięsnych na świecie. Albert nie chciał słuchać o krowach amerykańskich, Albert nienawidził Amerykanów. Rodzina ostatecznie wyraziła zrozumienie dla tej postawy i zaakceptowała pomysł hodowli angielskich krów mięsnych, których to krów zakupiono sztuk pięćset. Wybudowano wielką, nowoczesną oborę, z kafelkami, poidłami, systemem usuwania nieczystości, nawilżaczami powietrza o zapachu morskiej bryzy z lekkim powiewem zefiru i zatrudniono ludzi do obtrącania wciąż mimo wszystko powstających gniazd jaskółczych, słowem: spełniono wszelkie wymogi Unii Europejskiej i otrzymano należną dotację. Za tę dotację kobiety wielkiego rodu Wlazłów mogły kupić sobie nowe sukienki i kolczyki z perłami, bo dochody z poprzednich upraw pszenicy, żyta i rzepaku, jakie pozwoliły na wybudowanie gigantycznej, supernowoczesnej obory, z powodzeniem pozwalały także na jej godziwe utrzymanie i jeszcze dużo zostało.
Marian był pełen podziwu i płakał w supernowoczesnej oborze, aż na jego łkania odpowiadały ryczeniem po kolei wszystkie angielskie krowy. Dunia tuliła Mariana do piersi i cieszyła się bardzo. Jakież cudowne życie czekało ją w tej rodzinie! Zapach obory (morska bryza z lekkim powiewem zefiru) był dla niej symbolem życia pięknie dostatniego, na łonie Matki Natury, a o czymże innym ona marzyła, jeśli nie o życiu wiejskiej pani na włościach?! Dunia była pewna, że znalazła swoje miejsce na Ziemi i że teraz już nic nie zmąci jej błogiego szczęścia i spokoju. Że nie będzie już romansów po kątach w laboratorium ze studentami biologii UW, że skończyły się wizyty u szefa na biurku, że skończyli się już jacykolwiek szefowie! Że teraz jest tylko Marian i jego miłość, jego pola i jego wspaniałe angielskie krowy. Teraz już tylko pokój! Ach, jakie to piękne były marzenia, jakże żal biednej Duni, że los jej musiał odmienić się tak diametralnie…
Wieczorem usiadła cała rodzina razem przy stole i już prawie wszyscy i prawie całkowicie przekonali się do znienawidzonego niegdyś brata. Już nawet uśmiechali się, patrząc mu w oczy z uznaniem. Jaka to szkoda, że kiedy człowiek mądrzeje, zaraz cała kupa nieszczęścia spada mu na spuchniętą od mądrości głowę, a szczęście i błogość okazują się jednak tylko chwilowe. Jedli spokojnie kolację w pokoju gościnnym wielkiego domu Wlazłów, rozmawiając serdecznie i śmiejąc się od czasu do czasu, gdy nagle jeden z młodszych braci najstarszego syna trzeciego w kolejności urodzin brata Mariana wpadł do pokoju i wrzeszczał: „Krowy padły!”. Wszelkie rozmowy ucichły, a smarkacz stał na progu pokoju i beczał „Krowy padły, krowy padły!”.
Krowy padły rzeczywiście. Padło kilka i padały wszystkie kolejne. Ryczały przeraźliwie, kopały w boksy, wodziły opętańczo rozbieganymi oczami po suficie supernowoczesnej obory z kafelkami i poidłami, pachnącej morską bryzą. Ryk był w oborze niesamowity i gdy wbiegła do środka cała jak jeden gigantyczny mąż rodzina Wlazłów, nasilił się znacznie. To beczały wszystkie Wlazłowe kobiety i Wlazłowe dzieci. Beczały nad okrutnym nieszczęściem, bo nie dość, że ewidentnie wszystkie pięćset krów mięsnych szlag po kolei trafiał, to jeszcze szlag trafiał ich super nowoczesną oborę, bo zwierzęta, czy to w panice, czy to w szaleństwie biły kopytami na oślep, rozbijały piękne, majtkowo różowe kafelki, zrywały poidła ze ścian i non stop srały pod siebie, zapychając system oczyszczający, zabijając jakby z premedytacją piękną morską bryzę z powiewem zefiru, spychając unijna perfekcję na karty historii.
Tragedia. Pomór trwał resztkę dnia, całą noc i jeszcze trochę. Wezwany do kataklizmu weterynarz, bez cienia wątpliwości i minutki wahania postawił diagnozę, której żaden Wlazło z wyjątkiem Mariana do końca nie zrozumiał: BSE. Albert z miejsca znienawidził Anglików. Ponieważ jednak byli zbyt daleko, by obarczać ich winą za nieszczęście, przynajmniej do czasu procesu (bo ród Wlazłów nie zamierzał puścić komukolwiek płazem takiej krzywdy, o nie!) kształtowana w tym kierunku przez stulecia mentalność Wlazła z dziada pradziada nakazała mu szukać kozła ofiarnego. Było to jeszcze jedną charakterystyczną cechą tego rodu, która do tej pory w opowieści nie miała okazji się ujawnić. Wlazłowie zawsze szukali winnych. Wlazłowie zawsze ich znajdowali.
Marian przybył tego dnia do wsi ze swą wielkomiejską wybranką (nikt już nie chciał słuchać, że Dunia broń Boże nie pochodzi z Warszawy!) i zakłócił spokój, jaki dotąd panował we wsi. Marian był winien tragedii, Marian – zakała rodu Wlazłów, Marian – zdrajca rodu Wlazłów, Marian – życiowy nieudacznik, nosiciel życiowej klątwy, zaraził nią angielskie krowy i krowy wyzdychały w szaleństwie. Marian – trędowaty i jego wybranka – zaraza! Wystarczyło jedno gniewne spojrzenie Alberta w stronę pechowego brata, by zaraz cały ród z powrotem obrócił się przeciwko niemu. Najstarsze baby już paliły w wielkim piecu obrusy na których jedli wspólny obiad i już miały rąbać do spalenia krzesła, na których Marian z Dunią siedzieli, ale któryś z braci zwrócił im uwagę, ile krzesła kosztowały i że komplet był rzeźbiony na zamówienie. „Zrobimy dezynfekcję.” – szeptał babom do ucha, starając się nie poruszać wargami i wyglądać jak najmniej podejrzanie. Narzeczeństwo zostało jednomyślnie wypędzone z małej, zrozpaczonej teraz wiochy na wschodzie Rzeczypospolitej, z kategorycznym zakazem powrotu. Nigdy!
Żal i rozgoryczenie większe niż kiedykolwiek zagościły w oczach Mariana. Mimo próśb i tłumaczeń, że BSE, że choroba, że Anglicy! rodzina już nigdy nie miała go uznać za swego. Serce Mariana biło jak szalone, pierwszy raz w życiu zapragnął przynależeć i po raz pierwszy w życiu został bezlitośnie odrzucony. Już nawet duniowe piersi nie były w stanie ukołysać jego smutku. Tłumaczyła mu, że to nie szkodzi, że ona go kocha i że zawsze będą razem, że jej rodzice przecież akceptują ich związek i że będą mogli żyć w niekończącym się szczęściu w ich rodzinnym domku w małym miasteczku pod Warszawą i że wszystko będzie tak piękne, jak miało być! Ale Marian nie słuchał. Pomimo wygnania, zew w jego sercu nie ustał od razu i świeżą raną rozdzierał mu serce z niezwykłą siłą.
Narzeczeni wrócili do Warszawy bez uśmiechu i trzymali się za ręce też już jakoś inaczej; każdy gołym okiem widział, że wcale już nie byli narzeczonymi. Nie budzili wśród współpasażerów żadnego zainteresowania, ani się nie cieszono ich nieszczęściem, ani im współczuto. Ludzie nieszczęśliwi i przygnębieni wtapiają się w tłum tak idealnie, że w końcu powolutku przestają istnieć, najlepiej zaś widać to w przedziałach pociągów dalekobieżnych, kiedy wszystkie miejsca są zajęte przez obcych sobie ludzi. Gdy promieniejąc szczęściem Marian jechał z Dunią na wschód Polski do swej okrutnej i zatwardziale konserwatywnej rodzinki, ludzie nie mogli oderwać od nich oczu! Można było łatwo zauważyć, jak całą siłą woli skupiają wzrok na książce, czy to gazecie, ale już po chwili oczy ich same wędrowały w stronę zakochanych, by rzucić spojrzenie, czy to nienawistne, czy pełne podziwu. Teraz nikt na nich nie patrzył. Oczy ludzi z błogim spokojem przesuwały się po linijkach tekstu, rozpraszane jedynie monotonnym turkotem kół pociągu. Nieszczęśliwi po prostu w pewnym momencie przestają istnieć.
W mieszkaniu już się do siebie nie odzywali. Dunia płakała po kątach, co tylko spojrzała na Mariana, ten zaś ze szklaneczką whiskacza bez lodu wałęsał się między kuchnią a pokojem. Nie potrafił się wstydzić swojej rodziny, skoro raz poczuł jej zew; nie udało mu się jednak uzyskać ani jej zaufania, ani chociaż cienia aprobaty. Był Wlazłem, ale nie był nim naprawdę. Był Wlazłem tylko w Warszawie. Magistrem Wlazło, specjalistą od grzybów i bakterii; Wlazłem alfą i omegą pierwotniaków na okazjonalnych bankietach. W cichej wioseczce na wschodzie Polski był nikim, szarym nieznajomym w podartych gaciach, nawet gdyby zjawił się w garniturze od Armaniego. A to potrafi bardzo boleć.
Po kilkunastu cichych i smutnych dniach tak samo w mieszkanku jak i w laboratorium, Dunia odważyła się otrzeć na chwilę łezki z zarumienionej twarzyczki, stanąć w drzwiach kawalerki ze swym coraz większym i bardziej okrągłym brzuchem i przypomnieć Marianowi, że jakiś czas temu prosił ją o rękę. Wskazała nawet bardzo sugestywnie na swój złoty pierścionek, którego nie ściągnęła z palca odkąd tylko na nim zagościł. Marian nie wiedział, co powiedzieć. Siedział milczący w małym skórzanym foteliku z zapadającym się siedzeniem, tak, że prawie leżał. Ćmił cygaretkę, choć od czasu studiów palał tylko w towarzystwie. Nie patrzył na Dunię, nie widział więc jej świdrujących, błyszczących łzami oczu. Lampka z nocnego stolika oświetlała bardzo malowniczo jego profil: szczupły, garbaty nos, wciąż wspominający twardą kość łonową Sylwii Z. i wydatny podbródek, chowając w cieniu głęboko osadzone oczy. Wpatrywał się jakby w głąb podłogi, jakby próbował przeniknąć ją i podglądać sąsiadów piętro niżej. Nie reagował na cichutkie pochlipywania narzeczonej.
Cały czas tak siedział i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem, kiedy Dunia płacząc powtarzała kilkakrotnie to pytanie: „Marian, kochany, a co z naszym ślubem? Co z dzieckiem? Co ze mną?”. Ale Marian nie chciał już ślubu, nie chciał dziecka i nie chciał już Duni. Być może każdy inny mężczyzna na jego miejscu zapomniałby o całym niesmacznym incydencie z krowim mięsem, poślubił piękną, rumianą i ciepłą kobietkę o słodkich piersiach i żył długo i szczęśliwie. Ale Marian był jednak inny i nigdy nie należy o tym zapominać.
Dunia załamała rączęta swym smutnym zwyczajem, gdy Marian cicho i niepewnie oznajmił jej, co czuje, a raczej czego nie czuje, bo Marian jej nie kochał. Jednocześnie uciekła z niego nagle cała elokwencja, z którą jeszcze niedawno potrafiłby opowiadać, jak wspaniałe zorganizuje wesele, ilu gości zaprosi i jak strumieniami lała się będzie wódka. Chwilę później z cudownym w swym kunszcie entuzjazmem mógł opowiadać o swym dzikim nieszczęściu, o rodzinnej ekskomunice i jak cały jego dotychczasowy świat runął w gruzach, a nieszczęścia zwaliły mu się kupą na głowę. Teraz Marian był na powrót tylko Marianem. Kiedy Dunia w płaczu opuściła jego mieszkanie, nie mając już nigdy do niego powrócić, wylał do zlewu całego whiskacza ze szklaneczki i zrobił sobie kanapkę z mielonką.
W laboratorium każdego kolejnego dnia po prostu robił, co do niego należało, czyli jedyne czemu miał pozostać wierny na zawsze. Obserwował bakterie i notował spostrzeżenia znów przybierając głupkowaty wyraz twarzy, jego notatki notorycznie znikały z jego szuflady, a on notorycznie tego nie zauważał. Podobnie nie był w stanie zauważyć znowu szlochającej po kątach i połykającej łezki Duni, która jednak miała jeszcze przez pewien czas pozostać panną. Jej brzuch rósł i rósł i rósł, zupełnie jak jej miłość do Mariana. Im bardziej cierpiała z jego powodu, tym bardziej go kochała i tym bardziej tęskniła do niego. Marian zdawał się jej nie widzieć, zapomniał, że ta kobieta nosi pod swym wrażliwym serduszkiem jego dziecko, na palcu – jego pierścionek i nawet o dacie, przebiegu, czy w ogóle samym fakcie porodu nie miał pojęcia. Zdziwił się dopiero, kiedy zobaczył Dunię z powrotem w laboratorium, chudziutką jak dawniej, z jeszcze obfitszym i krąglejszym biustem.
Jednak nie poruszyło to Mariana. Nie czuł się ojcem, zew zniknął gdzieś tak nagle, jak nagle się wcześniej pojawił. Panna Dunia nie była zaś w stanie prosić go o uznanie ojcostwa i alimenty. Nie była w stanie rozmawiać z nim w ogóle, nie była w stanie funkcjonować w jego obecności, reagowała na niego jak na dźwięk kosiarki do trawy reagowałby człowiek, któremu kiedyś kosiarka ucięła trzy palce u nogi, lub nawet całą stopę, dlatego też do akcji wkroczyli rodzice. Przyjechali, jak zwykle razem (należeli do tego bardzo nielicznego grona ludzi, którzy do śmierci nie odstępują się nawzajem na krok – z miłości, rzecz jasna, a Dunia miała wątpliwe w tej sytuacji szczęście po nich obojgu tę cechę odziedziczyć – jak kochała, to na zabój) ze swego małego domku w małym miasteczku prosto do warszawskiego laboratorium, by zabrać zeń córkę i zbesztać Mariana.
Zbesztany Marian niczym nie różnił się od Mariana nie zbesztanego. Państwo Kowalscy, wielce zdumieni tą nagłą przemianą niedoszłego zięcia wynegocjowali tylko uznanie ojcostwa i wsparcie finansowe dla córki (co notabene wcale nie było trudne, Marian godził się na wszystko, kto wie, czy poproszony, by oddał jej swoje mieszkanie i skoczył z mostu za to co jej zrobił, też by się nie zgodził), po czym staruszkowie (jak na staruszków nad zwyczaj żywotni!) opuścili laboratorium, zabierając ze sobą swą jedyną córkę na zawsze. Odtąd kobieta miała żyć spokojnie w malutkim miasteczku pod Warszawą, pielęgnować ogródek i synka, który rzecz jasna przyjął po niej nazwisko, a w nieco dalszej przyszłości – poznać cudownego mężczyznę i w związku z tym wyrzucić do rzeki zaręczynowy pierścionek i kategorycznie zapomnieć o niewdzięcznym Marianie – „to tylko kretyn z warszawskiego laboratorium” – miała później wyrażać się o nim wobec swojego męża. Mąż tym czasem zachodził w głowę, choć głośno tego nie rozważał, jak to być mogło, że jego cudowna i piękna żoneczka mogła zajść w ciążę z jakimś „kretynem z warszawskiego laboratorium”…
Marian żył z dnia na dzień, czyli wszystko wróciło do normy. Wróciły kanapki z mielonką i puszki po piwie w przepełnionym koszu na śmieci. Nigdy już nikt nie miał znaleźć u niego ani kropli whiskacza, nawet na przyjęciach tego trunku zaczął odmawiać. Nigdy już nikt nie miał tak pięknie wysprzątać jego malutkiego przedpokoiku i jego malutkiej łazieneczki, jak niegdyś zrobiła to Dunia, a kosz na bieliznę zaczął niebawem służyć jako jeszcze jeden zwykły, chamski kosz na śmieci, czym Marian zaoszczędził sobie częstego wyrzucania odpadków. Być może zwyczajnie zapomniał, do czego służy ten wynalazek i znalazł mu jedyne zastosowanie, na jakie akurat było go stać. Marian nie był człowiekiem kreatywnym.
Pracował jak wcześniej, żył jak wcześniej, przelatywały go przeróżne kobietki, choć nigdy już nie miał prawdziwego orgazmu – wszystko jak wcześniej. Marian na ogół już nie myślał, w każdym razie nie myślał o niczym, co miałoby jakikolwiek związek z filozofią egzystencjalną. Jedyne, co mogło zaprzątać jego myśli były bakterie, pożywki dla nich, notatki o nich i kartki urodzinowe. Znowu wstydził się kmiecia Macieja i wzdrygał się za każdym razem, kiedy przypomniał sobie swego własnego ogromnego guza na czole, który szczęśliwie już dawno rozpłynął się, przechodząc na karty nic nieznaczącej i nudnej historii jego bezpłciowego życia. Bezpłciowego, tak, to dobre słowo.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...