Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

z chłodu kruchty

między kamiennymi ławami
od jednej plamy światła do drugiej
wzdłuż cienia czerwonej kolumnady
trafiam w małżowinę schodów

dalej płaszczyzną dźwięku
do złotych organów
pod kryształowym sklepieniem
gdzie falą płynę pomiędzy gzymsami

całym ciężarem i objętością brzmienia
przez balkon do kolebki wspartej na filarach
blaskiem barwnej instalacji smug
przez szkliste twarze w strzelistych witrażach

do kopuły - chmur zwieńczenia
i wyżej szybciej z drżeniem zimnych rąk
zaciśniętymi powiekami rozwijam się z dźwiękiem
może to nie oragany a świątynia tak gra

zapach białych lilii i milknących świec
wsącza się z wolna w rozchylone usta
oparta o ścianę nie czuję już martwoty i chłodu
coraz cięższe dźwięki współzawodniczą z powietrzem

cisza

Opublikowano

Piękna ''fuga'' ma wyrazisty charakter.
Czuję chłód i brzmienie od jednego do wielu głosów.Są i łączniki,
którymi przechodzisz do następnych częsci świątyni.
Na końcu podsumowanie i ta cisza.
''zaciśniętymi powiekami rozwijam się z dźwiękami
wiem że to świątynia nie organy tak grają''
Ode mnie wielkie plusisko:)
Pozdrawiam ciepło.

Opublikowano

Myśle, że jedno głośne czytanie załatwi sprawe rytmu - co gdzie kuleje.
a treśc - ciężki wiersz, może aż nazbyt opisowy i tutaj nasuwa mi sie owe skaracanie, by dac trochę oddechu czytelnikowi. Ale z drugiej strony jest on pełny i gruntowna analiza musiała by zając znacznie więcej objętości niż ma się siły :)
( przypomne chocby motyw "witraża' czy "lilii" - jaka to bogata symbolika)
Takie mam teraz wrażenie.
Pozdrawiam.

Opublikowano

Specjalnie i tylko dla ciebie objawię się dzisiaj na org'u:)
Coś mało gości - nie rozumiem czemu? Ludzie, hop-hop!

Mam parę uwag krytycznych... Po pierwsze widzę spore zmiany
w stosunku do wersji z W, niestety - co jest dla mnie dużym
zaskoczeniem - pierwowzór był znacznie lepszy. Przede wszystkim
po raz pierwszy mam u ciebie wrażenie nadmiaru słów,
a na domiar złego obrazy, które nimi tworzysz są "przeładowane"
blaskiem, wspaniałością, niezwykłością; mnie szybko znużyły.
Wiem, że to być może ja namawiałem cię do rozwinięcia niektórych
pomysłów z pierwowzoru, ale w ten sposób to nie wypaliło
(jeśli to prawda, to wybacz za złe doradztwo). W tej wersji
nie mogę oprzeć się wrażeniu, że pisałaś "na siłę", może też jakby
wbrew sobie?

Największą zaletą wiersza jest moim zdaniem tytuł i rozwinięcie
pomysłu w tekście, zakończony tym świetnym "cisza". Proponuję
więc powrót do wersji z W i małą jej przeróbkę pod ów superancki
pomysł "fugi".

Wybacz, że tak niemiło, ale szczerze (subiektywnie rzecz jasna;
mam nadzieję, że ty również nie będziesz mnie oszczędzać,
gdy przyjdzie konieczność:)
Czyli ogólnie nie bardzo, ale warto ratować, tym bardziej, że dysponujesz
na pewno jeszcze wersją, która o ile pamiętam, bardzo się innym podobała:)
Pozdrawiam serdecznie, po przyjacielsku.

Opublikowano

szczerze mówiąc to z tym z W nie zmieniło się prawie wcale:) właściwie to chyba ostatnie 2 strofy dobudowane (o czym zresztą wspomniałam w warsztacie, że wiersz będzie rozbudowany, a efekt końcowy też zamieściłam)

wiersz jest o koncercie organowym w gdańskiej katedrze, ciężkich brzmieniach fug Bacha, które przytłaczają i odbierają oddech... Wiersz dostosowałam do zamysłu - olbrzymia przywalista budowla, ciężkie brzmienia i zapach lilii - konsekwencja tego wszystkiego - utrata przytomności podmiotu "cisza"
do tego wplecionych kilka znaczeń głębszych, związanych z różnymi miejscami w katedrze itp. (i tu wiem, ze za pierwszym przeczytaniem można niewyłapać - tu mój błąd, bo może te znaczenia na pierwszy plan powinny iść, ale jak wspomniałam miałam inny koncept)

dziękuję Bartku za obiektywne oko:)
pozdrawiam
eva

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



:) wiersz miałbyć przytłaczający, wyżej wyjaśniłam czemu, ale powtórzę - utrata przytomności podmiotu

symbolika - obawiam się, że za dużo jej i zbytnio ją pochowalam, ale może ktoś czegoś się doszuka:)

dziękuję za wgląd
eva
Opublikowano

a mi się ta cisza wcale nie podoba.
trafiają się każdemu słabsze, ten w porównaniu do pozostałych Twoich nie powala.
taka długa forma jest trudna, ciężko czasami wyczuc moment-kiedy wiersz jest przegadany a kiedy jeszcze nie.
buźka

Opublikowano

Byłam na takim koncercie - do dziś pamiętam to
przeżycie i chyba bym nie umiala go ''spoezjować''
Tobie się udało mimo,że możemy różnić się sposobem
odbioru.+ Pozdrawiam serdecznie:))) EK

Opublikowano

No i wróciłem, znów specjalnie dla ciebie (ale i powodowany ciekawością:)
Naprawdę się nie zmienił? Pokaż no, masz może namiar na wersję z W?
Zadziwiające... (cóż, pamięć wzrokowa to jednak nie album ze zdjęciami... :)

Teraz widzę, że być może zbyt pochopnie wydałem opinię (wcześniej
przeczytałem chyba tylko ze dwa razy). Nie słucham też muzyki Bacha.
Zgadzam się z tobą, Ewo, że trudno opisywać katedrę i muzykę
jednocześnie; a już naprawdę bardzo, bardzo trudno jest to zrobić
bez rymów...

Cóż, w sumie wypada mi wycofać się na pozycję łagodniejszej krytyki
- teraz jedynym zarzutem jest to, że wiersz ciężko się czyta, ja przynajmniej
z pewnym mozołem wręcz. Ale potrafię zrozumieć argumenty za takim ujęciem:)

Co do symboliki, to po spokojnym odczytaniu jest widoczna i przydatna,
że tak powiem (jeżeli dobrze się wczytałem:)
Pzdr!

Opublikowano

dziękuję Bartku, jednak wiem, że napisałeś to, bo przemiły z ciebie chłopak:) nieprzejmuj się:) ja wiem, że piszę lurowatą lipką:) no cóż:) te analizy chyba jednak mi bliższe:)))

pozdrawiam serdecznie
eva

Opublikowano

i_e(w internecie:),
cieszę się, że wniknąłeś w wiersz:)
pierwotna wersja brzmiała: "tracę oddech - cisza"
zastanawiam się czy do tego nie wrócić, bo trochę wyjaśniałoby utratę przytomności podmiotu,
co do wersu 4 w 5 str - masz rację i znów się uśmiałam sama z siebie:)))
co do ni... wiesz, ja bym tego raczej nie umieszczała, bo już wiersz zdaje sie trąci patosem, więc już lepiej iść w kierunku prostoty,
woń kojaży się z labolatoriumi nie lubię tego slowa:)

kurcze, zaskoczyłeś mnie tą analizą:) dziękuję:)

pozdrawiam serdecznie
eva

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @huzarc Bardzo ciekawa interpretacja, dzięki.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Ale to nie jest Twoje. Wszelkiego rodzaju cytaty, zapożyczenia, fragmenty cudzych tekstów wykorzystane w wierszu,  powinny być przynajmniej zaznaczone kursywą.
    • @Poezja to życie Jakie nic? A cały świat to pies?
    • @andrew Wytworzyłeś sielankową  atmosferę w tym wierszu. Las, przyroda, zbieranie grzybów. Pozdrawiam :)))
    • Od następnego dnia uderzyłem szukać pracy i wertować na nowo mieszkania. Znów na ławce — sam, z obwarzankiem w ręku. Rozmyślam, zakreślam, wertuję. Z budki telefonicznej do ławki — zakreślam. Z ławki do budki. Jest! Mam! Umówiłem się oglądnąć mieszkanie — tym razem na Kozłówku, więc po przeciwnej stronie Krakowa. Po rozmowie telefonicznej udałem się również na rozmowę o pracę. I tak zaczęła się moja przygoda z elektryką. Z zawodu byłem elektromonterem, więc rozpocząłem pracę w jednoosobowej firmie, ale z aspiracjami. Gość miał duże znajomości i mnóstwo zleceń na terenie Krakowa. Więc zakładaliśmy liczniki, wymieniali przewody elektryczne, robiliśmy od podstaw instalacje elektryczne w nowo wybudowanych budynkach. — nawet u Kotańskiego, gdzie miał powstać jeden z Markotów. Po pewnym czasie zaczęliśmy też wyposażać kuchnie  — te małe i te większe, w urządzenia gastronomiczne. Na pieniądze nie narzekałem. Stanisław, bo tak nazywał się właściciel tej firmy jednoosobowej. — jednoosobowej, bo jak się okazało, nie odprowadzał od mojego wynagrodzenia żadnych składek. Ale co tam — płacił zawsze na czas, a ja wtedy się uczyłem, więc mi na tym zbytnio nie zależało. Stanisław kiedyś był zagorzałym harcerzem. Miał nawet jeszcze kontakty w niektórych harcówkach. Więc czasem pomagaliśmy Harcerzom w naprawie różnych sprzętów. I tak, bujając się po Krakowie ze Stanisławem, dobrnąłem do wiosny. Wczesną wiosną postanowiłem znowu zmienić mieszkanie. Bo tym razem babcia z Kozłówka zaczęła dawać mi się we znaki. Instynkt macierzyński — a może babcierzyński — zaczął się w niej kumulować, nie wiem jeszcze z czym. Byłem sprawdzany: kiedy wracam, z kim wracam, o której wracam. Ufff. Czułem się, jakbym był kontrolowany przez całą brygadę inspektorów jakości. Więc usiadłem na swojej znajomej ławce w Rynku. Z obwarzankiem w ręku, znów wertuję gazetę: Sprzedam. Wynajmę. Przyjmę. Oddam w dobre ręce. „Przyjmę do mieszkania miłą, miłego” — te ogłoszenia od razu odrzucałem. Dość miałem przygód podczas jazdy stopem, odmawiania kawy i tłumaczenia się, że nie jestem gejem, że mam dziewczynę. Oj, jaki ja wtedy byłem wiernym, lojalnym hetero kochankiem! Żeby tylko się wyłgać, potrafiłbym nawet przyznać się, że mam pięć żon — byle zejść na inny poziom rozmowy. A najlepiej: — „Tu niedaleko mieszkam. Dzięki. Cześć.” Więc nazajutrz znowu — obładowany torbami. W jednej ręce książki, w drugiej hantle. Ciężar wiedzy niemal równał się z ciężarem żelaza. Na sobie dwie kurtki, organy i plecak. Jakoś udało mi się wsiąść do tramwaju. Moja masa startowa była spora — tak spora, że podczas hamowania musiało mnie trzymać dwóch gości. A przede mną jeszcze przesiadka, bo tym razem moje mieszkanie wykluło się na Czyżynach. Jadąc ulicą Mogilską w stronę Jana Pawła. Po drodze mijałem młyn. Stamtąd miałem przynajmniej niedaleko do szkoły. Mieszkanie dzieliłem z podstarzałym kawalerem, który pracował w telekomunikacji. Co tam robił — nie wiem. Pewnie z nudów czytał dzieła Lenina i innych wspaniałych rosyjskich propagandystów. Mieszkanie pełne było tego typu książek. Pomijając już to, że wszystko się w nim kleiło — bo sprzątała je raz na tydzień jego mamusia. W pokoju nie było drzwi, więc jak najszybciej zawęziłem wejście szafą, a na niej powiesiłem kotarę — najgrubszą, jaką znalazłem — by nie słyszeć swojego sublokatora. Każdego ranka, przed pracą, w łazience prychał, chrząkał, siorbał, czyszcząc w ten sposób wszystkie kanały nosowe i gardłowe. I wszystko, co tylko można było tam czyścić. To trąbienie nozdrzami — jakby stado słoni naraz brało kąpiel w sadzawce. Codzienny rytuał trwał zwykle pół godziny. Liceum, jak już wspominałem, znajdowało się w Nowej Hucie. Więc zmęczony po pracy, wsiadałem w tramwaj i ruszałem zamyślony. Tramwajem przez osiedla. Ku lepszej aurze. W poszukiwaniu światła. Przez szarozłote blokowiska. Deszczowe lasy. Zadymione gąszcza. Stepowe trawy. W poszukiwaniu czasu. W poszukiwaniu głosu. Ku złotej aurze. Ku jasnej pannie. Tramwajem przez osiedla. Przez zaniki pamięci. Zawirowania i pustkę. Czarne dziury. Przez zapytajniki. Byle cię ustrzec. Byle się ustrzec. Zmęczony i zamyślony, starałem się dobrze wysiąść — byle nie przejechać. Sroka – mój kolega często czekał na mnie przed drzwiami. Z nim nasze nowo poznane koleżanki — Justyna i Agnieszka. Po szkole siadaliśmy na ławce i tak zlatywał nam wieczór. Justyna — ładna i mądra, taka inna od wszystkich blokersów w dresach. Na tym betonowym rumowisku wyglądała jak kwiatuszek. Często ją odprowadzałem pod blok. Przyjaźniliśmy się. A raczej — to ona mnie odprowadzała, bo tu ją wszyscy znali i nikt nas nie ruszał. Wieczorami, wracając od niej, nieraz natykałem się na kiboli. Ale mój instynkt przetrwania i nos nigdy mnie nie zawodziły. Wiedziałem, kiedy ktoś mnie śledzi, obserwuje, próbuje otoczyć. Atakowali zawsze, gdy było ich więcej — nigdy dwóch czy trzech. Dopiero w dziesięciu nabierali odwagi. Ja za to miałem swój instynkt. I potrafiłem szybko biegać. Więc widzieli tylko moje stopy. Zawsze udawało mi się uskoczyć i umknąć. W liceum na Wysokim miałem kumpla — Srokę. Trzymaliśmy się razem. Mieszkał w Hucie, więc pobierałem u niego nauki przetrwania. W szkole przeważnie jechałem na trójkach, ale bez wysiłku. Jak czegoś nie lubiłem, to potrafiłem się ustawić. Najczęściej ustawiałem sobie matematyczki — bo matmy nie znosiłem. W Konarze, gdzie zaczynałem, była taka kosa. Wzięła mnie raz do tablicy, kazała rozwiązać jakieś równanie, a po chwili, odwracając się, chwyta się za głowę i woła: — „A co ty, Kwaśny, na tej tablicy żaby tłuczesz?! Przecież tam nic nie widać, co jest napisane!” I miała rację — ja sam niewiele z tego widziałem. Ale co tam. Lubiliśmy z kumplem pogadać i trochę się jej po podlizywać. Więc po jakimś czasie poszliśmy do niej zreperować gniazdko. Jak już naprawiliśmy gniazdko, to potem naprawiliśmy jej przewody sieciowe. Pamiętam — to był mój ostatni występ przy tablicy. Potem, jakimś dziwnym trafem, odpowiadały już tylko dziewczyny. W Krakowie pani od matematyki była jeszcze przed trzydziestką. Więc ze Sroką zaczęliśmy przy niej rozmawiać o dobrych koncertach w Krakowie. I załapało. Klub Pod Przewiązką i koncerty, które tam cyklicznie się odbywały — pomyśleliśmy: bingo! Po jednym z takich koncertów byliśmy już niemal na „ty” z panią od matematyki. Siadaliśmy w pierwszej ławce — odważni, niby prymusy. Obydwaj udający, że matematyka to nasz najlepszy przedmiot. Nosiła dość mocne okulary, więc chyba z bliska niewiele widziała. Tak nam się przynajmniej wydawało, bo podczas sprawdzianów upominała tylko siedzących za nami. A my — nasza dwójka — od czasu koncertu byliśmy nietykalni. *** Miałem mieszkanie, a Magda od jakiegoś czasu przestała się odzywać. Nie odbierała telefonów. Więc postanowiłem umówić się z Justyną. Lubiliśmy razem filmy, więc zaprosiłem ją do siebie, żeby obejrzeć Psychozę na wideo. Przyszła w sobotę. Ubrana w ramoneskę, obcisłe spodnie. Miała kruczoczarne włosy i piękne usta — jedna z najładniejszych dziewczyn, jakie wtedy znałem. Zaprosiłem ją do swojej nory, nie wiedząc, jak zareaguje na to miejsce. Ale o dziwo — zaakceptowała. I było nawet miło... dopóki nie przyszedł mój siorbiący i prychający sublokator. Wpatrzeni w ekran, w muzykę grozy — nagle z łazienki dobiega trąbienie. Czar prysł. Randka też straciła całą magię, którą próbowałem utrzymać. Pojechaliśmy więc do Justyny. Na schodach powitał nas jej pies — Hunter. Rotweiler. Wspaniały, potężny. Hunter był wpatrzony we mnie. A ja w niego. Nasze wzroki przeszywały się wzajemnie jak dwa lasery. Kiedy tak patrzył, starałem się nawet nie oddychać. Bo wiedziałem, że jeden gwałtowny ruch, jedno dotknięcie Justyny mogłoby skończyć się odgryzieniem ręki. Więc siedziałem na sztywniaka, bez gwałtownych gestów i tak przebrnąłem przez swoją randkę. Na przyszłość już wiedziałem — następne spotkania z Justyną tylko na ławeczce. Choćby przed blokiem. Wszędzie, byle nie przy jej kochanym pupilku — Hunterze. Z książek na półce dobiega muzyka. Zegar w szkliwie bezszelestnie tyka. Nie ma skazańców, nie będzie okrzyków. Krzesło nie stoi — walczy w bezruchu. Walczy i biegnie, by nie dać się złapać, lecz gardło już krwawi, zaczyna chrapać. Zegar w szkliwie już prawie zasypia, już nie oddycha, już przestał tykać. Leżę tak i rozmyślam. A właściwie wymyślam nowy wiersz. Jest koniec roku. Oceny powystawiane — mogę poświęcić trochę więcej czasu swojej „karierze”.        
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...