Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

(wszelkie podobieństwo osób i sytuacji jest przypadkowe – całkowicie
albo nie)

Leżałem w szpitalu, a było to jeszcze w czasie kiedy mogłem chodzić.
Więc chodziłem: taka moja wolność!
Wędrowałem korytarzem aż po klatkę schodową, aż po windy. Byłem wolny.
Z tej wolności korzystałem namiętnie uciekając od zaduchu sali, od śmierci chodzącej tuż obok, od bólu, od krwi z ust.
Ucieczka była moją wolnością.
Uciekałem piętro niżej.
Niżej, niżej...
Któregoś dnia stanąłem przed solidnymi drzwiami z kratą. Nad drzwiami - tablica z napisem: „ODDZIAŁ PSYCHIATRYCZNY”
Kres wolności? – zapytałem sam siebie.
Wróciłem pod kratę następnego dnia; następnego dnia; następnego dnia...
W tej kracie była magia, przyciągała mnie przypominając „Mury”.
Chodziłem tam co dzień przed wieczorem; pewnego dnia ujrzałem ruch – za kratą facet ubrany na biało podszedł do wiszącego na ścianie telefonu – gdzieś dzwonił, coś mówił. Powiesił słuchawkę na jej miejscu; zniknął za drzwiami pewnie pielęgniarskiej dyżurki. Stałem studiując kratę gdy obok zjawił się człowiek w granatowym, prawie czarnym, mundurze i grzecznie zapytał:
-chcesz się pan tam znaleźć?
-Jako pacjent? Nie!
-Wie pan. Telefonowali do ochrony, że jakiś wariat ich podgląda. Zdenerwowali się. Wariat wariatów...
-Nie mogę wytrzymać w sali – zaduch, śmierć, ból...
Pokiwał głową, rozejrzał się; zobaczył krzesła pod ścianą:
-usiądziemy?
Albo się nudził, albo chciał pogadać, albo i to, i to.
Kiwnąłem głową:
-dobra.
Usiedliśmy. Milczeliśmy zgodnie, pewnie grzęznąc w tematach płynących od krat.
-Po co ja chodzę po szpitalu?! - Atrapa – powiedział klepiąc kaburę.
-Pewnie żeby głośno krzyczeć – wymruczałem co mi przyszło do głowy.
-Kiedy zacząłem pracę, często tu przychodziłem. Nocą. Pracowałem wtedy zawsze na trzeciej zmianie dla większej forsy. Fascynuje pana to co za kratą?
-Fascynuje mnie krata. Tak. Myślę, że krata to wyzwanie; nieważne, z której strony na nią patrzeć. Wyzwanie, jak szczyt góry. Kiedyś czołowy wspinacz na pytanie - po co się wspina na góry? – odparł - bo są! Chcę pokonać kratę – bo jest.
-Wystarczy zwariować – uśmiechnął się mężczyzna.
Wtem drzwi z kratą uchyliły się – z oddziału wyszła lekarka – pamiętałem ją z konsultacji, gdy jako osoba towarzysząca starszemu koledze badała mnie, a raczej była obecna przy badaniu psychiatrycznym.
-Dobry wieczór – usłyszałem swoje słowa.
-Dobry wieczór – odrzekła marszcząc brwi.
Już wiedziałem – rozpoznała mnie.
-Dobry wieczór – skinął głową ochroniarz.
-Panowie niepokoją... obsługę.
-Pani wolontariuszka – spytałem?
-Kandydatka do lotu przez okno dziewiątego piętra – dobrze zapamiętała badanie.
-Państwo się znają? – zdziwił się ochroniarz.
-Służbowo – odparła.
-No. Chciałem tę panią wyrzucić przez okno – dodałem wyjaśnienie.
-Pan wariat. Pewnie dlatego pani doktor tak spokojnie obok pana siedzi - zaśmiał się bezpiecznik.
-Mam do pana prośbę – czegoś chciała? ode mnie?
-Tam za kratą jest pacjent, który nim być nie powinien według mnie. Według mojego szefa – zna go pan – tak.
-Trudno powiedzieć, że znam. Ale miałem wobec niego mordercze plany.
-Widziałam w pana oczach mord. Dlatego pana odprowadziłam szybko na salę. Jak z chodzeniem?
-Gorzej i gorzej. To po to są psychiatrzy – zwróciłem się do zbrojnego – nie pozwalają robić tego na co się ma ochotę.
-To jak. Mogę na pana liczyć? – spytała poważnie, bez żartobliwego tonu.
-Może pani ale musimy dokładnie zaplanować, co i jak.
-To ja tu jestem zbędny – ochroniarz był wyraźnie niezadowolony.
-O tym decyduje pani doktor. Chce, nie chce – rządzi tutaj.
-Spolegliwy pan dzisiaj – uśmiechnęła się do mnie.
-Wszystko zależy od otoczenia – odesłałem uśmiech
Zwróciła się do ochroniarza:
-będzie mi pan potrzebny, nie dzisiaj; za kilka dni.
Mężczyzna wstał.
-Fajnie się gada i milczy. Idę bo jeszcze szef przyśle po mnie. Wysłał mnie do wariata. Może się niepokoić.
Lekarka skinęła mu głową.
-Na pana też mogę liczyć?
-Pewnie – odparł.
Ruszył w czerń korytarza sięgając po radiostację; meldując, że wszystko jest w porządku, a alarm był fałszywy. Pani doktor zwróciła się do mnie:
-sprawa wygląda tak. Jest pacjent, który sra gdzie popadnie nie bacząc na towarzystwo, a ja mam podejrzenie, że nie musi. Że takie jego widzi mi się! Chcę, żeby pan z nim porozmawiał, bo ja nie mam kontaktu; sądzę, że nikt na biało ubrany nie ma. Mój szef najmniej. Uważa, że facet ma kuku.
-Odważnie podważa pani opinię szefa w nieprofesjonalnych słowach – będzie niezadowolony, jeśli się uda; i jeszcze bardziej niezadowolony jeśli się nie uda. Jak to zorganizujemy?
-Mam nocny dyżur za dwa dni – przyjdzie pan; ja pana wpuszczę.
-Pokonam kratę – wyszeptałem.
-Co pan powiedział?
-A bezpieczeństwo? Moje pani i innych.
-Potrzebna nam będzie pomoc tego ochroniarza! Wtajemniczę go w nasze plany. Będzie tu. Będzie czuwał. Dziękuję panu.
-Pani nie dziękuje. Robię to dla siebie; dla niego.
-Ja też robię to... dla siebie; dla niego.
-Dobranoc. Pani doktor.
Odszedłem do windy – byłem zmęczony, senny. Jeszcze odwróciłem się na chwilę:
-skontaktuje się pani ze mną?
Kiwnęła głową. Była naprawdę bardzo ładna... dobra.

Nadszedł dzień, właściwie noc działania. Tuż po dziesiątej pielęgniarka wezwała mnie do telefonu:
-dobry wieczór panu – jej głos.
-Pani też. Nam wszystkim. Oby.
-Zejdzie pan?
-Już idę.
-Czekam przed drzwiami na oddział.
-Bezpiecznie – z ochroną?
-No.
Poszedłem do dyżurki powiedzieć, że idę się przejść, pooddychać przed snem. Ruszyłem w drogę – tym razem skorzystałem z windy, żeby było szybciej. Czekali na znajomych krzesłach; miny mięli ponure. Skinąłem głową na powitanie.
-Musiałam powiedzieć pacjentowi.
-To dobrze. Nie powinien być zaskoczony jeśli pani ma rację. Wierzę, że ją pani ma.
-Nie jestem pewna...
-Dobrze. Mieć wątpliwości jest piękne, męczące.
-Idziemy – ucięła dyskusję.
Pokonałem kratę!
Podeszliśmy do drzwi; więzienne takie tylko białe. Od samej bieli można zwariować. Dobrze, ze nie jestem zbyt sprawny, bo wdrapałbym się na krzesło; napisał pod szyldem oddziału „porzućcie wszelką nadzieję, wy którzy tu wchodzicie”. Więzienne? Wiedziałem z filmów, które oglądałem. Otworzyła drzwi i wpuściła mnie do środka.
Na podłodze – krzeseł nie było – siedział typ w szpitalnej piżamie; usiadłem pod drugą ścianą. Uważnie mi się przyglądał.
-Rzuci się na mnie, przegryzie mi krtań? Wariat – ujdzie mu na sucho – przemknęło mi przez głowę.
-Przyszedł pan? Po co?
-Chciałem pokonać kratę; udało się! – postawiłem na szczerość.
-Może pan iść; dopiął pan swego.
-Jest jeszcze coś. Ciekawość. Czekam na pański popisowy numer.
Podniósł się powoli podszedł w pobliże drzwi i popisał się. Dobrze, że katar zatykał mi nos, bo mimo to czułem smród.
-Zadowolony pan? – spytał wracając na miejsce.
-Już wiem – oświeciło mnie!
-Chce pan, aby otworzono te cholerne białe drzwi. Potem następne. Każde! Cierpi pan na klaustrofobię i tak walczy pan. O wolność od lęku.
-Postawił pan diagnozę; może pan iść.
-Jeszcze mogę. Moja wolność. Mogę. Za kilka dni, tygodni, miesięcy się skończy. Zamknięty w swoim ciele, będę oglądał świat skurczony do pokoju, do lóżka; dobrze jeżeli będę mógł dać znać, że muszę srać, muszę lać nie chcąc brudzić łóżka. Jak pan myśli? Dostanę dzwonek?
Przyglądał mi się uważnie, oceniał czy?...
Czy jestem szczery? Byłem.
Uśmiechnął się.
-Powie mi pan? Powiedziała co pan ma mówić?
-Nie
-Nie?
-Gratuluję panu.
Wstał, wyjął papier toaletowy spod poduszki i zawinął weń efekty popisu. Uniosłem się ciężko z podłogi.
-Chce się pan dołączyć? - Obrzucił wzrokiem moją piżamę wskazując brodą na zawiniątko.
-Jeszcze pana przeniosą za te kraty – wskazał podbródkiem na okno.
Zapukał wolną ręką do drzwi. Otworzyła natychmiast. Wyszedł z pokoju do ubikacji. Ona weszła; klapnęła na podłogę. Bladość, drżenie rąk zdradzały ile ją kosztowało stanie pod drzwiami; słuchanie naszej rozmowy. Dziesięć minut – spojrzałem na zegarek. Godzinę to trwało. Ciężko usiadłem obok niej. Czułem znużenie – wolność kosztuje.

Minęło dziesięć szpitalnych dni, dziesięć dni krwawych rzygowin, dziesięć dni śmierci.
Dowiedziałem się... Za dwa dni do domu.
Przyszedł pożegnać się. Ubranie zmieniło go bardzo. Wyszliśmy z duchoty sali w przestrzeń korytarza.
-Dziękuję – powiedział.
-Kiedy będę tam – kiedy będę, wypiję jeden kieliszek za pana swobodę; jeden za moją.
-Niech pan wypije za panią doktor.

Przyszła następnego dnia popołudniu. Siedziałem na korytarzu by odejść od zaduchu sali.
-Był?
-Był!
-Straciłam pracę.
-Pokonałem kratę! Dwa razy!
-Straciłam pracę.
-Wolność kosztuje.

Opublikowano

Właśnie przeżywam okres powtórnej fascynacji "Lotem nad kukułczym gniazdem", więc przeczytałam. Podoba mi się pewna niezrozumiałość, te dialogi, jakby oderwane od rzeczywistości, trochę bez sensu. I to jest właśnie ciekawe. Sam pomysł również. Natomiast całość ciężko się czyta, brak jej płynności. Do dopracowania, bo podstawy są i to dobre, dobre :) Końcówka - bomba.
Pozdrawiam :)

Opublikowano

rumianek
ciekawe
miałem dokładnie takie skojarzenie po napisaniu
"Lot nad kukułczym gniazdem"
bałem się nawet oskrżenia o wtórność
tekst powstał w dwa dni
bardzo szybko - jak na mnie

płynność? - ma być urywane

ciężko się czyta
żona "padła" po początku, kiedy skończyła powiedziała, że nie wie o co chodzi
córka powiedziała, że świetne i wie o co biega
syn - tytuł bee

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Berenika97   Miniatura o relacji w której uczucia nie są odwzajemniane.    Ogromna głębia kryje się za tą matematyczna miniaturą.   Niesamowite.     
    • @huzarc  Dziękuję za tą recenzje, zależało mi by każdy przedmiot w wierszu niósł głębsze znaczenie niż pozornie się wydaje. Cieszę się że to wybrzmiało    Pozdrawiam serdecznie.   @Tectosmith  Cieszę się że wiersz działa!! Chciałem oddać właśnie ten pozorny spokój między jednym wydarzeniem a drugim, stan pogranicza. Dziękuję za ten komentarz i poświęcony czas na mój wiersz. Pozdrawiam serdecznie    @Berenika97 Dziękuje za ten obszerny komentarz, Interpretacja metafor jak najbardziej trafna :) czasem zwykłe przedmioty mogą oddać więcej niż tysiąc słów. Miło że przesłuchałaś piosenkę. Pozdrawiam i życzę miłego wtorku :))  
    • Jak dla mnie - wiersz zadumany, może dlatego myśli „lecą” niespiesznie. Wyobrażam sobie peel’a nad brzegiem morza z tą butelką wina i nastrojem do zadumy nad…życiem.Bardzo plastyczny obraz. p.s Tylko nie wiem co tam robi Nelly Furtado, ale  w takim razie nie jest tam ( na tej plaży ) aż tak źle :)
    • Są takie dzieła, które przez swoją inność, kontrowersyjny język  czy wulgarność i seksualizację treści, nigdy nie opuszczą podziemi,  by móc objawić się w pełni  swego anty człowieczego  i bezbożnego mroku, oczom ludzi.  Ogółowi społeczeństwa, które karmione jest kłamstwem,  wyzyskiem i pustą idyllą uczuć. Władza, która rozsiadła się wygodnie w fotelach waszego umysłu. Rozkazuje Wam kochać, marzyć, śnić,  żyć kolejnym dniem lub teraźniejszym  tak mocno jak gdyby jutra miało nie być. Musicie pokładać nadzieję  w pracy, zysku, dostatku. Kłaść podwaliny z własnych ciał. Jak cegły pod budowę świetlanej gospodarki.     Kochacie kicz i tęczowość sztuki upadku. Czegoś na wzór muzyki, poezji i kina. Śmietniska, odrzutu przemielonego z farsą. Czegoś co wywołuję u mnie  nawet nie obrzydzenie. A strach przed zidioceniem. Nie ma miejsca dla człowieka. Dla idei.  Wszystkich mesjaszy ukrzyżowano. A człowiek współczesny, spalił i obrócił w pył swą cywilizację.     Cóż Ty sztuko uczyniła młodym, że płonie na stertach  papier zapisany przez wieszczy? Pękają, łamane pod butem i na kolanie płótna smutnych, sensualnych pejzaży, naturalna nagość i intymność aktów, sceny batalii i potyczek. Pędu końskiego i huku samopałów. W domowych świątyniach,  rozwidlonych zza okiennych rolet, nikłym światłem ledowych lampek. Na podręcznych,  kilkudziesięciocalowych ekranach, przebiega życie przez palce, zajęte baraszkowaniem  w słonych przekąskach. Podzielone jest na  odcinki, sezony i sagi. Saga o ludziach,  którzy ludźmi już zwać się się mogą. Nastał dzień gniewu znany z księgi. Nie Bóg jest winowajcą. Nie Szatan nawet. A człowiek, innowacja i postęp.   Lecz po katastroficznym pożarze  i trzęsieniu ziemi. Zaszło jak zawsze słońce  za krwią nabiegły, zachodni horyzont. Władztwo objęła noc. Zimna, lodowata, mgielna. Z tej mgły gęstej, wychynęły postaci. Byli podobni do ludzi. Dzikich, pierwotnych, pierwszych. Lecz mimo wrzasków i krzyków  niepodobnych do żadnego języka, mimo pijaństwa, palenia opium  i wolnej syfilisowej miłości. Byli elitą i dziećmi upadku, który zrodził największy triumf.     Dla nich nic znaczy wszystko. Koniec jest początkiem. A forma i styl są nienaganne. Żyją poza światem widzialnym. Świat kiedyś ich szukał. Pytał do czego są mu potrzebni. Odpowiadali. Do niczego. Nie Tobie. Nie innym. Kochamy tylko siebie i sztukę. Niech żyję sztuka! Pełna brutalnego naturalizmu. Pełna zgnilizny, śmierci i zgorszenia. Pełna pytań bez odpowiedzi, egzystencjalnego bólu istnienia. Pełna szoku, oporu i odrzucenia. Indywidualności ducha. Pogrzebu za życia. I trucizny współżycia społecznego. Dekadencki bal owładnął ulice,  pełne tych postaci i tańczyli oni tak w narkotycznym upojeniu  aż do brzasku.     Zbudziłem się dość nagle i niespodzianie. Ranek musiał być w pełni  bo słońce stało już dość wysoko. Rozejrzałem się wokół i szybko zorientowałem się gdzie byłem. Spędziłem noc tym razem  nie w piwnicznych odmętach kamienic rynku, nie w pustostanie na granicy lasu a w samym centrum parku miejskiego, naprzeciw już nieczynnej  z racji pory roku fontanny. Biała, zgrabna, jesionowa ławeczka  służyła mi za łóżko  a brudny tobołek z garstką moich rzeczy  urósł w potrzebie  do rangi poduszki bezdomnego.     Usiadłem z trudem, kaszląc przy tym. Otarłem zaróżowioną twarz  obrośniętą siwą, skołtunioną brodą. Blade, ledwie błękitne oczy  trwały jeszcze w odmętach pijackiego snu. Zatarłem je brudnym rękawem. Od razu poczułem się lepiej. Bardziej trzeźwo. Pomiędzy dziurawymi butami,  walały się zeschłe liście i gałązki, strącane przez ostatnie dni  silnym wschodnim wiatrem. Było jednak przyjemnie ciepło  jak na początek października.     Właśnie październik. Początek roku akademickiego. A park był usytuowany zaraz naprzeciw akademickiego miasteczka. Ludzi była wokół masa. Większość stanowili uczniowie i studenci, śpieszący na zajęcia i lekcję. Wielu z nich przycupło na ławkach wokół mnie i czytało notatki  lub zlecone przez profesorów książki. Inni jedli spóźnione śniadanie a część po prostu odpoczywała,  obojętna na wszystko, z dymiącymi papierosami w dłoniach. Wsłuchani w rytm obudzonego miasta z którym wetknięta w jego centrum przyroda nie mogła konkurować.     Już miałem wstać i ruszyć przed siebie  tak daleko jak nogi poniosą, lecz ujrzałem dosłownie naprzeciw siebie postać młodej kobiety zaczytanej w książce której okładka i tytuł, wywołały u mnie gęsią skórkę  i odruch wręcz wymiotny. Dziewczyna mogła mieć  co najwyżej osiemnaście lat  co klasyfikowało ją szybciej na uczennicę liceum niż studentkę. Była istotnie urocza i urodziwa. Długie blond włosy  opadały jej wręcz na kolana  gdy była pochylona nad lekturą. Zielone, duże oczy.  Skakały ze słowa na słowo, widać urzeczone i pochłonięte przez wyimaginowany świat w nich zawarty. Rzęsy miała pięknie wydłużone makijażem  a brwi nakreślone idealnie wąska linią podkreślały jej wspaniałe rysy  i nieskalaną młodość cery.     Czy może mi panienka powiedzieć, czy nadal w szkole uczą,  że on wieszczem i wielkim poetą był? Pierwej nie oderwała nawet oczu od lektury, ale wreszcie odpowiedziała,  choć tak chłodno i obcesowo,  że aż pożałowałem pytania. Uczą tego nadal drogi Panie.  Uczyli zapewne i w Pana czasach,  uczą teraz i za dwieście lat nadal będą. Wielkim poetą był.  I basta.     Aż nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Panienka wybaczy ale wierutne to brednie. Ballady, romanse, epopeje… brednie, brednie, po stokroć brednie, w które wierzyć może jedynie  ciało i serce młode. Naiwne i nie znające życia. Uczucia, miłości, rzędy dusz,  małe i wielkie improwizacje. A małe i wielkie są tylko kłamstwa  tej całej romantycznej hucpy. Ale ma panienka jeszcze czas się przekonać na własnej skórze, choć nie życzę tego z całego serca.     Dziewczyna aż poczerwieniała ze złości. Pan widać kloszardowy krytyk  i literat pierwszej wody,  skoro kultura klasyczna Panu tak nazbyt uwiera i wadzi.  Cóż zatem powinnam czytać  wedle pana mniemania,  co mi nie zniszczy serca i duszy  nie wyda na pułapkę kłamstwa. Co Pan niegdyś czytał  i skończył w rynsztoku? Panienka jest już duża i powinna czytać prawdziwą literaturę. Modernizm jest jedyną ścieżką i lekarstwem. Baudelaire, Verlain, Poe,  Przybyszewski, Grabiński…     Pan każe czytać mi szaleńców! Wariatów i ludzi obłąkanych. Czytać ich tylko po to by samemu zjechać po równi pochyłej ku szaleństwu. Widać Panu z nimi po drodzę i pod rękę. Wygląda Pan jak oni i ich bohaterowie. Ja jestem ich epoką Droga Pani. A czy zna Pani poetę z naszego miasta. Miał na nazwisko Tracy. Zaginął lata temu. Niektórzy twierdzą, że umarł. Tracy… ten świr udający w swych utworach, że żył przeszło sto lat temu, zresztą podobno jego mieszkanie wyglądało tak jakby mieszkał tam Dostojewski a nie on.     Czytałam kiedyś kilka jego wierszy. Przerażająca lektura. Depresja, lęk i upadek człowieka. Ponoć chodził codziennie na cmentarz by szukać samotności i weny. Czasami spał między nagrobkami  Wyruszał samotnie w nieznanych kierunkach  tylko po to by gdzieś pośrodku lasu, mieszkać w szałasie tygodniami  Tylko po to by pisać. Podobno zastrzelił się  pewnej zimowej nocy na cmentarzu. Pochowano go jako nn bo tak sobie życzył. Ale grobu nikt nigdy nie widział. Przeraża mnie Pan i pańskie autorytety.   A więc nie będę już przeszkadzał w lekturze. Wstał piękny dzień więc  i mi wypada wstać i iść, szukać swego grobu. Za dnia szukam śmierci  a nocą tonę w objęciach  balu nihilistycznych figur. Nigdy nie wiem czy na cmentarzu, wreszcie wychynę z bezimiennego grobu, czy w trumnie z kochanką  o twarzy zabranej przez rozkład  będę łaknął i pragnął jej krągłości rozkładu, którymi karmię swą wenę zbrukanego, przeklętego poety. Wtedy widać mnie poznała i zemdlała. A ja podszedłem do niej, wyciągnąłem  z jej zimnych lekko wilgotnych dłoni  książkę wieszcza i wyrzuciłem ją  do kosza obok ławki. Uchyliłem jej ronda na pożegnanie i ruszyłem na cmentarz do swego bezimiennego grobu.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...