Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

„Legendy Midgetville”

Prolog


Mieszkanie trzeszczało, gdy mróz próbował wedrzeć się przez ściany. Krople stopniałego śniegu zastygły w bezruchu na oknach. Większość z nich zamarzła. Lecz jedna nie wiedziała, czy jest już soplem lodu czy jeszcze płynem i uwiesiła się lewego rogu szyby. Spadła po chwili, gdy Ignacy zatrzasnął za sobą drzwi do pokoju. Wyjrzał na zewnątrz robiąc kwaśną minę. Widok samochodów zasypanych na wysokość bocznych szyb wprawiał go w nieprzyjemne odrętwienie. Zapalił papierosa i sięgnął po książkę z szuflady biurka. Powietrze zawirowało w mętnych obłokach dymu, które zasłaniały tytuł książki. Ignacy otworzył ją odkrywając pierwszą stronę. Widać było jedynie tytuł pierwszego rozdziału. Rozejrzał się dokoła i z pewną dozą zmieszania zaczął czytać.
- Jestem w zasadzie anonimowy – Jegomość zwrócił się do Ignacego. – Anonimowy na tle tych stron. Jednak mnie zauważyłeś, więc zasługujesz na to, by zapoznać się z pewną historią. Przygoda ta przydarzyła się mnie i mojemu przyjacielowi, pstrągowi imieniem Henryk.


Rozdział I

Zimową nocą podróżni


Odzyskałem swój byt, Henryk dobry humor, a Siwe Pole pozwoliło nam zregenerować siły.
Nie marnowaliśmy czasu i chcieliśmy być na bieżąco. Gazety donosiły, o kryzysie małżeńskim Britney i banana oraz końcu epoki Wielkiego Olka. Gdy byliśmy już mądrzejsi w sprawach międzynarodowych postanowiłem spełnić swoje marzenie i zostać rekinem giełdowym. Cokolwiek ten epitet oznaczał. Udałem się na Giełdę Papierów Toaletowych i zakupiłem tysiąc akcji LPR, czyli Ludowego Paradygmatu Rolniczego. Niestety prezes tej spółki wykręcił jakiś szwindel i uciekł za granicę tak, że ponownie zostałem z niczym. Powiedziawszy, o tym Henrykowi dostałem słuszny pod każdym względem wykład odnośnie makroekonomii i grupy trzymającej sadzę pod wąsami. Po zdrowej dawce politycznego bełkotu stwierdziliśmy jednogłośnie, iż wyruszamy w drogę. Po dość nudnej zabawie kartograficznej padło na Nevadę. Spakowaliśmy manatki, wsypaliśmy do kieszeni garść ziemi z Siwego Pola, obejrzeliśmy wschód słońca nad fabryką azbestu, po czym ruszyliśmy przed siebie. Dom pozostał smutny, obszedł się smakiem nadziei na nową przygodę. Resztki pożegnalnych piosenek zaległy w strunach fortepianu, a zdjęcia spoglądały na swe odbicia w pustych donicach paproci. Siwe Pole, już bez nas, spoczywało samotnie na Małej Tortilli, jak nazywano pas wybrzeża od Porto Calvini do Przylądka Steinbeck.
Przed wyjazdem musieliśmy się jeszcze odmeldować u wujka Szarejbajki. Cel wizyty był dwojaki; po pierwsze chciałem, by Henryk poznał słynnego na całą Małą Tortillę prawnika, specjalistę w nietypowych precedensach, po drugie mój przyjaciel miał misję. Pragnął wziąć udział w słynnym turnieju wędkarskim na pustyni w Nevadzie. Miał to być sposób zemsty za wszystkie lata, kiedy to krewni Henryka padali ofiarą tej imprezy.
Musieliśmy wyjaśnić kwestie prawne, jak i czysto moralne w tej sprawie. Z samego rana zaszliśmy więc do hiaciendy wuja. Stała ona na obrzeżach Siwego Pola pod Poskręcanym Drzewem. Stanąwszy przed werandą ujrzeliśmy jednego z asystentów. Zaprosił nas do środka. Rozsiedliśmy się wygodnie w fotelach przed biurem i oczekiwaliśmy na naszą kolej.
Nie czekaliśmy długo. Gdy tylko wujek usłyszał, że wpadłem z wizytą kazał wyrzucić innych kontrahentów z biura. Zaparzył nam tradycyjną meksykańską herbatę z chili i nakazał wyjaśnić, czemu zawdzięcza wizytę.
- Sprawa dotyczy zemsty, drogi wujku – podałem mu pisma odmowne, jakie Henryk uprzednio otrzymał od Wyższej Rady Pomstowania i Zadośćuczynień.
- Prawniczy bełkot - Wujek pokiwał głową, po czym zwrócił się do Henryka. – Wyjaśnij mi synu,
w czym rzecz?
Henryk przeczesał łuski.
- Sprawa wygląda następująco. Od wielu pokoleń moi krewni są wyławiani z wszystkich rzek Ameryki i wywożeni na bestialski turniej w Nevadzie. – wujek nie krył oburzenia, ale nie chciał przerywać. – Co to za sztuka łowić ryby szamoczące się na piasku? – kontynuował mój ichtio-przyjaciel. - Zresztą, gdybym chciał pomścić cały swój ród nie wystarczyłoby mi życia. Pragnę pomścić jedynie swojego kuzyna Długiego Johna Pstrąga.
Szarabajka podał Henrykowi pudełko chusteczek i na chwilę pogrążył się w kontemplacji. Przywołał
do siebie asystenta i nakazał odnalezienie „Księgi, o prawach moralnych”. Zatopił wszystkie swe zmysły w literaturze. Podniowszy głowę oznajmił:
- Kiepska sprawa, amigo.
- Co takiego? – w sercu Henryka pękła cienka nić dzieląca marzenia od rozczarowania.
- Jeszcze sprawdzę w internecie, by się upewnić – kolano wujka podskakiwało nerwowo, gdy wstukiwał coś w wyszukiwarkę. – Chcesz pomścić kuzyna?
- Zgadza się – potwierdził mój przyjaciel.
- Będzie ciężko – wujek zauważył smugi na monitorze i zaczął wycierać je pospiesznie rękawem. – Pierwszą zasadą dobrej zemsty jest atak bez uprzedzenia, niespodziewany. I szkopuł w tym, iż wszyscy uczestnicy turnieju liczą się z twoją zemstą. Tym bardziej, że dwa lata temu twój stryj wybrał się na podobną krucjatę. W heroicznej walce wciągnął pod piach trzech uczestników. Co stwarza kolejny problem, gdyż do zemsty na stryju wystarczyłby ci jeden. Twój wujek dokonał nadprogramowej zemsty, przez co nie masz do niej podstaw prawnych, a po drugie jeśli chodzi, o taktykę jesteś spalony na starcie. Bardzo mi przykro.
- No nic. Rozumiem. Zasady to zasady – odparł Henryk z miną niespełnionego krzyżówkowicza.
- Przykro mi, że nie zdołałem pomóc – wielka księga wylądowała na podłodze. Szarabajka otworzył szafkę i wyjął z niej małą książkę. – Macie tu coś na drogę – zwrócił się do nas. – Lecz nie otwierajcie jej dopóki nie zobaczycie znaku – przestrzegał, a jego asystenci zgodzili się w milczeniu robiąc przy tym wielce jednoznaczne miny.
Wsiadłszy na nasz rower na ryby ruszyliśmy przed siebie pierwszą lepszą autostradą, której nie skatalogowano na żadnej mapie. Stanowiło to jedyną gwarancję niepowtarzalności naszej historii.

- Wyobraź sobie, że gdzieś w Ameryce jest listopad – rzekł Henryk.
- Fakt – zgodziłem się. – Przytłaczająca myśl. A wyobraź sobie niebo, na którym lata teraz UFO – moje palce nakreśliły w powietrzu owalne kształty tylko po to, by wzrok mógł je ożywić, a wyobraźnia skierować do wszystkich miejsc, w których chciałem teraz być.
Słońce zachodziło ospale.
- Chyba też cierpi na nadciśnienie? – zażartowałem, ale Henryk, jako były ekologa poczuł się zniesmaczony.
Nie zmienia to faktu, że nie spieszyło się z pożegnaniami. Powoli wtapiało się w asfalt, gdzieś na końcu drogi. Od razu zatęskniłem za domem. Wyobraziwszy sobie, jak jego promienie z porannej, świeższej strony oświetlają przedmieścia Siwego Pola, by po chwili, przebijając się przez chmury i korony drzew, pokryć Małą Tortillę, niczym parmezan przepuszczony przez sito.
- Wybacz, nie chcę się drapać po nie swoich łuskach, ale zdaje się, że ostatnio coś ci się stało
w światopogląd?
- A miewasz myśli samobójcze? - splunął soczyście i zabełkotał pod nosem.
- Dobra wyluzuj.
- Przepraszam – najwyraźniej dopiero teraz usłyszał swoje słowa – zaraz usunę neuron za to odpowiedzialny.
- Słuchaj Henryk jesteś moim przyjacielem, więc będę szczery. Nie chrzań! – spojrzał na mnie, jak wigilijny karp – Jak mój rower słyszy takie rzeczy to sam mi po piwnicy jeździ!
- Masz rację – wewnątrz Henryk ganił się za linearną percepcję, tak charakterystyczną dla jego gatunku.
- Pewno, że tak. To kwestia mentalności, a nie uszkodzonego neuronu. Musisz odnaleźć swoje „unagi”.
- A, co to jest do cholery?
- Punkt twojej świadomości, w którym wszystkie drogi są odmierzone dokładnością twych kroków.
W tym momencie mi przerwał.
- A, czy to przypadkiem nie jest jakiś rodzaj węgorza?
- Dobra, nie to nie – przez tą rozmowę nasz wkład w ruch roweru znacznie zmalał. – Pedałujmy szybciej, bo gadaniem nigdzie nie dojedziemy.
Zdarte bieżniki pokonywały opór, a opony wyły z zachwytu nad prędkością. Mijając kolejne bezimienne kilometry dostrzegliśmy intrygujący drogowskaz.

„Midgetville – miasto wielkie duchem
5 mil”

Wymieniwszy się spojrzeniami natychmiast otworzyliśmy książkę, podarunek od wujka. Miękka okładka i pozaginane rogi. Pierwsza strona naznaczona półkolami z kawy, do których dorysowano księżyc, czyli dziurę wypaloną papierosem. Pierwsze zdanie potoczyło się samo.


Rozdział II

Legenda Midgetville


Ignacy wkroczył do Midgetville. Jego samochód zepsuł się na autostradzie tuż przy znaku informującym, o miasteczku pośrodku pustyni. Przez chwilę miał wrażenie jakby znalazł wioskę smurfów. Malutkie domki stanowiły połowę tych standardowych, spotykanych wszędzie indziej. Mieszkańcy chyba wyczuli obecność obcego i tłumnie wylegli na ulice. Z początku trochę nieśmiało, by po chwili dotykać go, ciągać za rękawy i badać, niczym kosmitę. Ich wygląd doskonale tłumaczył architekturę miasta. Wszyscy byli karłami. Ignacy otoczony rzeką ludzi płynął przez główną ulicę. W zasadzie nie był pewien, czy to on kieruje nimi, czy tłum nim. Ludzie z przodu rozeszli się ustąpiwszy miejsca trzem mężczyznom. Stanąwszy twarzą w twarz Ignacy poczuł się lekko zakłopotany.
- Ignacy – wyciągnął dłoń na powitanie.
Mężczyźni spojrzeli na niego podejrzliwie.
- Maurycy – rzekł najmłodszy drapiąc się po brodzie i jednocześnie ignorując gest Ignacego.
- Rambald – odparł kolejny.
- Dobrosław – gdy się przedstawiał wciąż mierzył Ignacego wzrokiem. A ten zupełnie przypadkiem spojrzał mu w oczy. Było w nich coś odpychającego. W połączeniu z facjatą przypominającą Franka Durante nie robiły dobrego pierwszego wrażenia. – Co cię sprowadza do naszego miasta zapomnianego przez czas?
- Na autostradzie – wskazał palcem za siebie – zepsuł mi się samochód. Zobaczyłem drogowskaz – na dźwięk tych słów rozległy się szepty. Dobrosław uniósł dłoń i cisza spętała wszystkim usta – i postanowiłem – kontynuował – poszukać tu pomocy.
- Zobaczyłeś znak? – Maurycy chciał się upewnić.
- Zgadza się.
- Niezwykłe - rzekł Rambald. – No cóż. Zaprowadzimy cię do pani Larkin. Ona znajdzie ci nocleg.
Niewielka ruda kobieta zaprowadziła go do dwu piętrowego budynku, prawdopodobnie największego w okolicy. Litery pokrzywione przez czas oznajmiały, iż jest to hotel.
- Od dawna nie mieliśmy gości – małe stópki z ekscytacją szurały o ziemię – musisz mi wybaczyć
bałagan.
- Ależ nic nie szkodzi – Ignacy nie wiedział, co czuć. Z jednej strony niechęć oraz podejrzliwość starszyzny, z drugiej dobra wola pozostałych mieszkańców zmieszana z jakimś nieokreślonym lękiem.
Pani Larkin zaprowadziła go do malutkiego pokoju. Życzyła dobrej nocy i poinformowała, że śpi na dole, gdyby czegoś potrzebował. Położywszy się do snu nie mógł zmrużyć oka. Leżał po ciemku, stopy wystawały dobre pół metra za łóżko, a w dodatku pani Larkin krzątała się na dole z nieukierunkowanym pośpiechem.
Uporządkowała kuchenne szafki, z których żadna nie była odkurzana od czasów Reagana i, gdzie pajęczyny przeżyły już co najmniej trzech prezydentów. W chwilę po tej myśli zaśmiała się gratulując sobie nierdzewiejącego poczucia humoru. Gdy weszła do łazienki usłyszała patelnie spadające z haczyków nad blatem. Pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy to, iż zagrały one, prawie idealnie, gamę c-dur. Gdy audiofilskie skojarzenia ustąpiły logice, chwyciła mocno szczotkę na kiju i ruszyła po swoich śladach do kuchni.
- Panie Ignacy? – powietrze z trudem uderzało w struny głosowe, przez co zatrzymywało się na wysokości krtani. Stwierdziła, że nawet ona nie usłyszała tych słow. – Pan Ignacy? – tym razem poszło lepiej. Jednak nikt nie odpowiedział.
Światło zapalone w łazience z trudem pokonywało hol i zakręt prowadzące do kuchni. Pani Larkin stawiała opór półmrokowi uzbrojona jedynie w miotłę. Nagle poczuła chłodny ból w brzuchu, który po chwili przeistoczył się w zmysłowe ciepło. Intuicyjnie położyła dłoń na żarzącym się miejscu. Krew i fragmenty żołądka pokonywały jej palce, niczym tłum pokonujący bramki na otwarciu nowego marketu. Czuła jak słabnie jej krew i kości. Krew napływała do ust. Upadła. Ignacy usłyszawszy hałas zszedł na dół. Zapalił światło i ujrzał ją.
- Pani Larkin – zdawał się być bledszy od niej. – Mój boże!
Próbowała mówić, ale każde słowo miało ten okropny, hemoglobinowy posmak. Spojrzała na Ignacego i był on ostatnim widokiem w jej życiu. Odeszła spokojnie. Bez zbędnych gestów, ani jęków.
Ignacy wybiegł na ulicy w zakrwawionej koszuli. Światła rozbłysły w domach czyniąc z głównej ulicy na wskroś niecodzienną choinkę.
Maurycy, który pełnił funkcję szeryfa zaprowadził Ignacego do ratusza. Pozostali mieszkańcy wpatrywali się w niego z obrzydzeniem. Dobrosław stanął obok, podczas gdy Maurycy trzymał przybysza na muszce. Ludzie krzyczeli jeden przez drugiego. Dobrosław odchrząknął.
- Ostrzegałem. Nie słuchaliście. Mówiłem, żeby nie wpuszczać obcego do miasta – grzmiał, jak trybun ludowy.
- Przepraszam, że się wtrącam, ale o co chodzi? – Ignacy czuł się wcale niewesoło.
Ktoś chciał się odezwać, ale Dobrosław nie mógł sobie odmówić przyjemności. Miał zdolności oratorskie. Trzeba mu to oddać.
- Nasze miasto założyli osadnicy, wygnańcy. Verne Cox i Anthony Troyeur. Pracowali w cyrkach, występowali w wodewilach, jako ciekawostki przyrodnicze. Przybyli tu i własnoręcznie zbudowali ratusz. Gdy wieść się rozeszła zaczęli tu ściągać inni pokrzywdzeni przez los.
- Miasto karłów? – Ignacy czuł się wplatany w bardzo nietypową miejską legendę – Ale po co?
- Po co?! – grzmiał Dobrosław. – Coś ci powiem. Wy, „normalni” traktujecie nas jak trędowatych. Tak. Czujemy ciężar waszych spojrzeń. W sklepie, w kinie, w restauracji, czy pociągu.
- Mówisz, jakbyś chciał się przespać z parowozem – ten żart kosztował Ignacego ostry ból pod żebrami. Nie zdawał sobie sprawy, że mali ludzie mogą mieć tyle siły.
- Wyobraź sobie taka sytuację – kontynuował Dobrosław - siedzisz sobie w jednym z tych waszych zadymionych, cygańskich, pseudoartystycznych pubów i nagle wchodzi bezdomny. Prosi was, o jakieś pieniądze na jedzenie. Dajecie mu jakieś grosze i modlicie się, krztusząc się jego zapachem, by skończył opowiadać historię swego życia, i po prostu wynosił się do diabla.
Nagle zaskrzypiały drzwi. Przyszedł Rambald. Zdyszany, z rozkojarzonym wzrokiem.
Chciał usiąść na krześle przy Maurycym, gdy z kieszeni wypadła mu książka, a z niej zakrwawiona chusta owinięta wokół jakiegoś przedmiotu.
Maurycy schylił się po chustę, a Ignacy wykorzystał tę chwilę, by dosięgnąć książki.
Pomyślał, że to jego jedyna szansa. Nerwowo odchylił pierwsze strony. Każdy akapit był pięknie zdobiony, lecz on nie miał czasu na wrażenia estetyczne. Czytał zjadając niektóre samogłoski.


Rozdział III

Punkt za pół godziny


Obudziłem się pod koniec drugiego akapitu. Henryk jakieś trzy zdania po mnie.
- Co to było? – spytał
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć – oddech nie nadążał za biciem serca – spływajmy stąd. Pora wracać.
- Trudno się z tobą nie zgodzić – odparł mój przyjaciel. – Czuję się jakbym biegł przez tysiące mil. A wszystkie były zielone.
- Może wody? – wyjąłem manierkę.
- W wodzie to się ryby pierdolą – musiałem go jakoś urazić.
- Skoro tak twierdzisz – próbowałem obrócić wszystko w żart.
Ruszyliśmy z powrotem na Siwe Pole. Na jakieś pół drogi przed naszym celem poczułem, jak myśli mego przyjaciela wypływają mu uszami.
- Co ci jest?
- Nic – odparł rozmarzonym głosem. Ten głos oznaczał kłopoty. – Pamiętasz ta barmankę w Salinas?
- Aha.
- Chyba się w niej zakochałem.
- Jak to? – Henryk był moim przyjacielem. Zrobiłbym dla niego wszystko. Ale, co pięć minut zakochiwał się w jakiejś flądrze i musieliśmy zbaczać z trasy.
- Mam takie dziwne uczucie w żołądku, gdy o niej myślę.
Kamień spadł mi z serca.
- Nie jesteś zakochany.
- Nie? – było to dla niego nie lada zaskoczenie.
- Jasne, że nie. Po prostu chce ci się srać
- Skąd wiesz? – nie chciał odpuścić.
- Mam taką książkę. Sporo, o tym piszą.
- O wzdęciach?
- O egzystencjalizmie, kynologii, ale wspominają też kilka ludowych sposobów na wzdęcia – męczyło mnie to wyjaśnianie – chcesz poczytać?
- Daj, nie zaszkodzi.
Podałem mu książkę. Dostałem na urodziny od wujka Szarejbajki. Uwielbiał książki mąciwody. A zdecydowanie się do takowych zaliczała.
Przejąłem większość obowiązków napędowych, by Henryk mógł się skupić na lekturze. Z każdą stroną opowieść pochłaniała go coraz bardziej. Mroczna atmosfera gęstniała z każdym zdaniem.


© 2005

Opublikowano

nie bez kozery jesteś jednym z pięciu moich ulubionych pisarzy na forum. I tym razem się nie zawiodłem.
"Pokrzywione czasem litery oznajmiały, iż jest to hotel" - pokrzywione przez czas - lepiej pasuje.
"Gdy audiofilskie skojarzenia ustąpiły logice, chwyciła mocno szczotkę na kiju i ruszyła po swoich śladach do kuchni."

solidny tekst i te sformułowania (percepcja linearna i takie tam - dużo pomysłów)
końcówka - zaskoczenie - taka kpina, mnie to wzruszyło aż łezkę uroniłem;)
pozdr!!!

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @ViennaP   Nie pamiętam, pani Agnieszko, a to z jednego powodu - na mnie przypada - jako na jedną osobę - około dwadzieścia osób - piszących i komentujących i czytających, dalej: w dziale kontakty - w smartfonie - mam tylko dwie osoby, oto one: mama i brat i dla pani też jest miejsce, moje dane kontaktowe są publiczne i można je znaleźć - w moim profilu - w eseju pod tytułem: "To Życia Rys."   Łukasz Jasiński 
    • Gdy szukasz sensu wśród pustki życia, Ni stąd, ni zowąd – pojawia się on, Jak szczur przyczajony, w cieniu. By rzucić swój urok na ofiarę.   W ciemności jaśnieją czerwone oczy, Płoną, jak dwie latarnie w bezkresnej nocy, Czuje się ich obecność, lecz nie wiadomo, Czy to przyjaciel, czy wróg.   Wtem z  cienia wychodzi,  nie szczur, lecz Czarodziej. W szatach pełnych blasku wkracza na scenę. Bez różdżki w ręku, z błyszczącym wzrokiem. Czas na przedstawienie.   Nie rzuca zaklęć, nie wzywa magii, Jego czar to słów zmysłowa gra. Obiecuje raje, mówi o nadziei, A w jego oczach lśni kłamstwa blask.   Wszystko jest możliwe, powtarza niezmiennie, Wkrótce zbudujemy nowy, lepszy świat. Za tymi słowami kryje się niepewność, Bo prawda umiera, a zbliża się iluzja. Jego wizje jak obrazy malowane, W serca wchodzą, jak strzały w pierś. Wszystko, co mówi, cudownie zagrane, Życie  zamkiem z piasku staje się.   Opowiada o wolności, równości, O świecie, w którym nie ma wad, W jego słowach kryje się bezwzględność, Każda obietnica to ukryty strach. Zamiast prawdy, on rozdaje sny, Zamiast wolności, daje kajdany. Jego świat jest pełen lśniących dni, Lecz w jego cieniu rodzą się rany. A ci, którzy widzą przez iluzję, wiedzą, Że prawda nie jest tym, co on opowiada. Czarodziej buduje na kłamstwie swoje królestwo, A wiara w niego to upadek w przepaść. Więc nie daj się zwieść jego słodkim słowom, Bo Napierała zamienia marzenia w cień. Uwierz w to, co widzisz, nie w to, co opowiada, Bo jego magia wkrótce wyblaknie, jak przeszły dzień.
    • @lena2_

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Jak ładnie :)  
    • @violetta   To tylko i wyłącznie pani uczuciowa wiara, która nic nie ma wspólnego z realną rzeczywistością, zresztą: do pani - jako do osoby ograniczonej intelektualnie - nigdy nie dotrze, iż miałem chrzest, komunię i bierzmowanie - mam bardzo złe doświadczenia z wyżej wymienionymi sektami i to samo dotyczy świadków jehowych - oni też są chrześcijanami, poza tym: nie jesteśmy na - PER TY - brakuje pani kultury osobistej, powiem coś pani: nie tak dawno czytałem na Onecie (niemiecka firma multimedialna) - słowiańscy poganie składali ofiary z niewinnych ludzi - tak brzmiał nagłówek, po prostu: niedaleko Płocka znaleziono w ziemi kości dorosłej osoby, dziecka i koński - łeb, jednak: kiedy archeolodzy dokładnie zbadali sprawę - był to niemiecki misjonarz z małą dziewczynką (pewnie pedofil) - mając wcześniejsze doświadczenia z takimi ludźmi - pogańscy słowianie w samoobronie wyrżnęli tych hipokrytów, nomen omen: instynktownie ratując małą dziewczynkę - gwałconą niewolnicę i pochowali w ziemi z szacunkiem - ciało konia wzięli jako pokarm - koninę, prócz - łba... Niech pani nie powołuje jako argumentów - Tory, Pisma Świętego - Nowego Testamentu, Talmudu Babilońskiego i Talmudu Jerozolimskiego i Koranu - wszystko czytałem i to nic innego jak bajki dla dorosłych dzieci, proponuję: pani kupić - Biblię Humanisty.   Łukasz Jasiński 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      dziękuję :-)       Dziękuję @ViennaP @Rafael Marius :-)  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...