Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Krakowiany (i koniec z tym)


Rekomendowane odpowiedzi

Wróciłem do Krakowian. Dopiero w domu poczułem, jak mi źle. Kości łamały, ścięgna zdawały się być z drutu, podczas kręcenia głową zarówno na tak, jak i na nie, mózg hulał w czaszce niby wiatr w ziemi przodków – zupełnie, jakby nie pasował do mojego kośćca, skurczył się. Byłem, takie słówko usłyszałem ostatnio, odkorowany. Włączyłem telewizor i próbowałem oglądać. „Mars przedstawia: „Nieodwracalnie”. Już dziś dowiesz się, jak będziesz żyć.” Potem nastąpiły reklamy: „nieziemska obsługa w salonach...” Patrzenie sprawiało mi ból. Wyłączyłem pudło, wsadziłem pod pachę termometr i ułożyłem się na kanapie. Cóż, znam tylko jeden lek na grypę – Kruczoczarna poezja o biednych żuczkach-kruczkach pani Anny. Noszę ją zawsze ze sobą, lubię czuć, że jest, że w każdej chwili mogę wziąść. Ale sięgam jak po lekarstwo, dozuję w małych dawkach i nie częściej niż trzy razy na dobę. Gdy jestem zupełnie zdrów i żyję dniem dzisiejszym potrafię nawet zapomnieć, a później znajduję nieoczekiwanie, obok nitrogliceryny, na dnie torby z pigułkami.
Chorowałem. Maliny, miód, gripex, polopiryna, tomik, tusipek, gorąca kąpiel, rum, rosół, pierzyna – próbowałem wszystkiego. Krew z nosa. Pomógł wstać mi z łóżka dopiero wczesnoniedzielny strach, myśl niepokojąca o sumie podczas której miało nastąpić uroczyste odsłonięcie nowego ołtarza. Już o dziewiątej ogoliłem się, wziąłem prysznic, przeczytałem ulubiony wiersz ze słowami:
„otom szła ciemną smutku doliną
i zła się ulękłam
bo ciebie nie było przy mnie”,
wyprasowałem spodnie, ubrałem się i wsiadłem do poloneza. Uruchomiłem silnik. Podjechawszy do ściany domu zapaliłem światła. Oczywiście lewe nie świeciło, więc musiałem otworzyć schowek z bezpiecznikami i raz i drugi dotknąć palcem do trzeciego z lewej. Pomogło. Nie wiem, czy w nocy był przymrozek, ale liście z drzew frunęły jak oszalałe, co korespondowało z moimi myślami pełnymi liter.
Zamyślony, ze zbyt dużą prędkością wziąłem zakręt przed lasem bukowym. Dobrze, że z naprzeciwka nic nie jechało, bo wyrzuciło mnie na lewą stronę jezdni, a gdy wcisnąłem hamulec te piękne, jesienne liście zadziałały jak lodowisko i wyleciałem z drogi prosto w kwitnące pole gorczycy. Wpadając w pierwsze rośliny poczułem uderzenie i samochód podskoczył jakby na jakimś dużym korzeniu. Usłyszałem przeraźliwy pisk. Lis! - pomyślałem. Samochód zatrzymał się wśród kwiecia żółtego, rzepakowego niemal, prawie poczułem, że przyszła wiosna. Wrzuciłem wsteczny, lecz koła zaczęły koptować.
- No dalej, dalej – przemawiałem do nich.
Jednak złośliwość błotnistej ziemi klasy IIa była tak duża, że kazała kołom obracać się w miejscu. Wysiadłem, trzaskając drzwiami – nie zamknęły się.
- Żeby tylko był martwy – poprosiłem Boga
Ale nie był. Drgał na brzegu szosy, widać zrobił kilka kroków po ciosie jaki otrzymał. I nie był lisem, ale psem, olbrzymim jak jenot psem. Zawsze się tego bałem, dobijanie to nie jest coś, co byli księża lubią najbardziej. Otworzyłem bagażnik próbując wpaść na jakieś narzędzie, które pozwoli mi skrócić jego męki. Nic. Nic. Gaśnica! Mała, ale a nuż. Podszedłem do zwierzęcia.
- Piesku, aleś ty chudy – szepnąłem.
Uniósł pysk i spojrzał na mnie popiskując.
- To ty? - zapytałem – to ty zagryzłeś tych wszystkich ludzi?
Uniosłem gaśnice ponad głowę.
- Nie bój się, to już koniec – powiedziałem.
A on w tym momencie odskoczył. Ostatnim wysiłkiem zmieniłem trajektorię butli, ale trafiłem go tylko w łapę. Pisnął, zawarczał i zaczął uciekać.


Narwałem gorczycy i powpychałem ją pod koła. Wsiadłem i delikatnie rozbujałem samochód na sprzęgle i... wystarczyło ruszyć, by samochód bez przeszkód dostał się na szosę.
Musiałem wrócić do domu, aby się przebrać.




V


Gdy wreszcie dotarłem do kościoła, była już jedenasta. Otworzyłem drzwi dla wiernych i wszedłem. Zmoczyłem prawą dłoń w kropielnicy i wykonałem znak krzyża. Idąc z tyłu, za krzesłami i patrząc ciągle pod nogi ujrzałem wreszcie jak moja stopa postanęła na purpurowym dywanie. Podniosłem wzrok ku miejscu, w którym powinno znajdować się tabernakulum.
Krok, krok. Jak gwiazda filmowa – powoli i dostojnie – zbliżałem się do zwisającej aż od sufitu kurtyny, która napinała się w środku dostarczając wyobraźni bodźców do odtwarzania zarysów ołtarza. Myślę, że tak może się czuć program do oglądania filmów; albo wzór chemiczny lub nierówność niehumanitarna, taka z nawiasami siedmioma, rozwiązywana chybotliwym pismem przez pryszczatego geniusza.
Krok w krok. Buty nadal mi skrzypią – pomyślałem – pewnych rzeczy człowiek zapomina się pozbyć. Spojrzałem w lewo: "Jezus trzeci raz upada pod krzyżem" Ktoś zaczął śpiewać w mojej głowie: "Gorzkie żale, przybywajcie. Serca nasze pocieszajcie." Nagle promień światła jak igła wypadł z witrarza i utkwił mi w oku, a błysk którego doświadczyłem oczyścił mój umysł. 45 minut do mszy. Nie mogłem przeciągać tej chwili w nieskończoność. Z całą siłą naparłem na kurtynę.
"Do piekła, do piekła" – zaskowyczał mózg, gdy upadałem potknąłwszy się o próg. Część materiału owinęła mi się na głowę, szyję, w gwałtownym i groteskowym ataku złości próbowałem ją ściągnąć – ciągle przecież leżąc. Gdy się wyswobodziłem pierwsze moje spojrzenie padło na kielich z czaszki stojący dumnie przed diabłem, przed ociekającymi krwią, gwałcącymi się wzajemnie na wszelkie analno-oralne sposoby demonami, które otaczały główny ołtarz jak aniołki.
Nastąpiło przebiegunowanie ziemi, piorun uderzył w mój kręgosłup. Najpierw wygiąłem się, próbując wstać i uciekać, potem coś zablokowało mi ciało i słyszałem tylko: dudum, dudum. Na czworakach prawie wycząłgałem się na drugą stronę tęczy. Wstałem dopiero na bezpiecznym, czerwonym dywanie, ale nie mogłem się uspokoić. Lęk, niby wrzask, rozkruszał bębenki moich uszu, każda komórka cierpiała jak u alkocholika, który po tygodniowej lochaczce szamoce się z białymi myszami próbując nie wypić.
Opadła zasłona i obraz zniknął. Oddychałem głośno, chcąc sobie wytłumaczyć, że nie ma w tym metafizyki, że to tylko materia. Złocenia...
Wybiec! Wybiec! - otwierając drzwi zauważyłem, że pierwsi wierni przekraczają już bramę kościoła. Cofnąłem przerażoną twarz.



VI


Gdy miałem 11 lat zdechł nasz pies. Bardzo płakałem, ale już drugiego dnia po pochówku pojawił się nowy szczeniak. Miał głowę zbyt ciężką, by ją samodzielnie unieść i wszyscy myśleli, że zdechnie. Ale nie.
Buda przylegała do ściany pustego okresowo chlewika. Wykonana była z cegieł i betonu, za podłogę miała ziemię – poprzedni pies pozwalał kurom znosić w niej jajka. Gdy szczeniak podrósł, ojczym ocieplił ją starymi kufajkami i włożył doń kilka desek, jako legowisko. Acha, zapomniałem dodać najważniejszego: do tego czasu Tarzan – wabiący się imieniem wymawianym przez „ż” - mieszkał w chlewiku, bo było tam cieplej, co zwiększało jego szansę przeżycia. Nie cierpiał jednak tego miejsca, strasznie skomlił, drżał cały i żałośnie patrzył mi w oczy, gdy zamykałem go na noc. Noc pisku. Szybko zamykałem wtedy wrota i uciekałem w kąt najdalszy domu, by nie słyszeć. A gdy czerń wyciszyła wioskę i miesiąc wszedł nad sadem... Ale!
Nadszedł czas łańcuchowania. Piesek ufnie dał sobie założyć obrożę, przypiąć łańcuch i nawet siedział sam przez chwilę. Gdy odeszliśmy, wpadł w straszną panikę, próbował biec za nami; łańcuch szarpnął go w tył – i raz i drugi - a on dalej próbował.
- Tata, tata – zawołałem – puść go!
I ze łzami w oczach doskoczyłem w zasięg łańcucha, by przytulić łkające ciałko. W tamtych czasach to było niepojęte, ale zgodził się. Tarzan chodził po podwórku luzem, aż do czasu, gdy najadł się jakiejś trutki. Długo chorował. Dzięki mojej nieustającej opiece doszedł w końcu do siebie. I wtedy przywieźli drzewo. Sąsiedzi przyszli pomóc rąbać i coś trzeba było zrobić z psem, żeby ich nie chapnął.
- No, na łańcuch – rozkazał ojczym – na dwa dni.
- Ale długi, długi – prosiłem
Pies wiedział co się święci, ale milcząco poddawał się woli pana. Gdy został zapięty, w swym niezmierzonym szale i strachu rzucił się ku jedynemu bezpiecznemu miejscu jakie znał: do chlewika. Wpadł przez wrota i jednym susem chciał pokonać kratkę nad korytem. Szarpnięcie. Jego ciało wpadło do środka, ale łańcuch nie pozwolił mu dotknąć ziemi. Zawisł z dławionym piskiem, który pobudził, jakże już wyrośnięte, świnie.
A ja, tak jak zwierzę schroniłem się do najbezpieczniejszego miejsca jakie znałem. Do konfesjonału. Zatrzasnąłem za sobą furteczkę, gęstą kratkę przysłoniłem firanką i modliłem się, aby mnie nie zauważono.
Otworzyły się drzwi i parafianie zaczęli napływać. Początkowo pojedynczy, jak krople rosy na twarzy osiadali w ławach; później wąski strumień, niby woda ze źródełka, w końcu wdarli się jak San wiosną – hen, aż do torów, aż do krzeseł, pod ściany, na balkon. Jakby chcieli mnie pogrążyć, z dwóch stron zaczęły ustawiać się kolejki do miejsca mej ucieczki. Nadzieję, że nie wiedzą nic o mojej obecności rozwiał gładki, taki pokomunijny, chłopiec. Przestraszony podszedł, uklęknął i szybko się przeżegnał:
- Jestem chłopcem, mam lat 9 – zaczął trajkotać – ostatni raz u spowiedzi świętej byłem trzy miesiące temu – wziął głęboki oddech – nie zataiłem, ani nie zapomniałem żadnego grzechu. Pokutę zadaną – westchnął – odprawiłem, obraziłem Pana Boga takimi grzechami:
Zaczął wyliczać jednym ciągiem jak żółta papużka.
- z pierwszego - nie pamiętam; z drugiego – wzywałem imię Boga nadaremno; z trzeciego – nie byłem da razy w niedzielę na mszy świętej; z czwartego – brzydko odnosiłem się do rodziców, pyskowałem; z piątego – przeklinałem; z szóstego – robiłem rzeczy bezwstydne; z siódmego – nie pamiętam; z ósmego – kłamałem; z dziewiątego – nie pamiętam; z dziesiątego – nie pamiętam.
Trzeba wam wiedzieć, że często w Boleścinie spowiadali księża będący w odwiedzinach u Jonasza, co dawało podstawę do myślenia, że jest szansa, iż nie zostanę rozpoznany po głosie. Chłopiec kontynuował:
- Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie serdecznie żałuję i przyrzekam poprawę.
- Jako pokutę – wycedziłem – odmówisz Ojcze Nasz, trzy razy. Pan odpuścił Tobie grzechy, idź w pokoju – zastukałem trzy razy.
Dziecko wstając z kolan próbowało pocałować stułę, której nie było. A z drugiej strony już klęczała jakaś młoda, wymalowana jak lafirynda, licealistka.
No, ale nie wypada mi wdawać się w szczegóły dotyczące cudzych grzechów. Powiem tylko, że rozgrzeszenie dałem i pukałem szybko, starając się jak najmniej mówić.
W pewnym momencie zauważyłem, że w kolejce stoi karzeł. Ten sam. Wyglądał na rozmodlonego, pogrążonego w jakiejś medytacji zupełnie nie pasującej do kalekiego ciała. Twarz rozjaśniała mu z trudem skrywana ekstaza. Wydawał mi się dobrym człowiekiem. No, ale jak dobrym, skoro to on to wszystko monitował? - zbuntował się umysł.
Kolejka się zmniejszała, a ja, nie słuchając zupełnie ludzkich grzechów, otwierałem drogę ku zbawieniu.
Rozmyślałem, analizowałem z potem na twarzy ostatnie dni. Pożar Giergiela, Wrocław cały i przeklęty, ołtarz, moją kryjówkę, siebie. Gdy stworek zbliżył się na odległość trzech osób, ktoś otworzył drzwi i poczułem ożywczy powiew chłodu, który jednym dmuchnięciem zdjął z mego czoła znamię winy. Bo to nie oszukany ponosi odpowiedzialność za oszustwo i nie ten, komu zginął rower powinien być sądzony. Nie będzie karana ofiara, lecz sprawca, nie Abel, lecz Kain. I tak od myśli do myśli znów poczułem się jak ksiądz. A skoro jestem duszpasterzem to, rzecz jasna, w Dynowie, a skoro Dynów – to wspomnienia; i litość nad światem. Czasy te dobre: jak chleb pieczony przez babkę, jak jazda wozem i pierwsze w życiu trzymanie lejcy, gdy „hejta” z „wiśta” mi się myliło, przez co spóźniony dojechałem na pole; „prrr”, „nazad”, grabienie siana w słońcu tak czystym jak hostia; nagłe gradobicie.
- Śmierdzi tu trupem! - wyrwał mnie z zamyślenia jadowity syk
To ta żmija Kosmitka uklękła do spowiedzi. Wciągnąłem powietrze. To nie był zapach zwłok, raczej... raczej krypty?... nie... zapach, właśnie!, to zapach kościoła w Dynowie. Te same atomy osadzają mi się na receptorach nozdrzy, ten sam klimat napływa do serca; idę od pomnika na rynku, już jestem wśród wiernych, wchodzę, oni za mną, śpiewają: „wieczny odpoczynek, racz mu dać panie”; powietrze świątyni zdaje się mnie unosić, płynę wśród chorągwi i falujących komży ministrantów.
- Śmierdzi tu trupem – z uporem powtórzyła kosmitka przerywając ferie barw. „To nie 1 listopada, to nie urodziny narkomanki” - myślę, a kobieta na klęczkach szepcze po raz trzeci:
- Śmierdzi tu trupem.
Trochę mnie to otrzeźwiło. Zacząłem się zastanawiać o co jej chodzi: to jasne – o zapach. Teraz. Przypomina mi kościół parafialny z dawnych czasów ok, to po pierwsze. Po drugie: skąd ten zapach? Od karła? No tak, czułem go też wtedy, gdy składał projekt. „Po trzecie – pomyślałem, a lęk na tle nerwowym zwęził mi przełyk - rozmarzenie robi mi krzywdę: podpisałem niepotrzebnie dokumenty, siedzę w konfesjonale i spowiadam ludzi, Boże! Przecież skoro ten zapach prowokuje mnie do przeniesienia się we wspomnienia, to tak został skonstruowany; a skoro tak, to zaprojektowano go specjalnie z myślą o mnie, a nie o księdzu Jonaszu. Wiedziano kto zasiada w kancelarii!" Karzeł wstał z ławki i ruszył w kierunku konfesjonału.
- Uciekaj – pisnęła Kosmitka.
Wyskoczyłem. Na początku ludzie nie wiedzieli co się dzieje. Zacząłem przepychać się w kierunku wyjścia. Słyszałem za sobą odgłosy obużenia, aż nagle ktoś krzyknął:
- To (...) - pominę swoje nazwisko – z Krakowian! Łapać oszusta!
Ale ci, których mijałem nie wiedzieli kogo łapać i orientowali się po niewczasie. Dopadłem do drzwi i zbiegłem po schodach ślizgając się na pierwszych płatkach śniegu - za mną sypneli ludzie. Wskoczyłem do poloneza i zatrzasnąłem drzwi.
- Odpal – rozkazałem.
Odpalił. Trzech mężczyzn wisiało już na klamce, wrzuciłem jedynkę i nacisnąłem gaz do dechy. Samochód ruszył, ale w kierunku Piersna, bo tak był ustawiony. Tłum za nim. Tuż przed sklepem pociągnąłem za ręczny i na tych liściach i śnieżku obróciłem się o 90 stopni w przelocie tylko widząc, że nadjeżdża toyota Jonasza, przerzuciłem na dwójkę i z wyciem silnika zmusiłem myśliwych do rozstąpienia się przed zwierzyną. Kurzyło się za mną i dymiło, pędziłem myśląc o tym, co czeka mojego młodszego kolegę po fachu. Czułem głównie ulgę i nadciągające poczucie bezpieczeństwa, gdy nagle we wstecznym lusterku ujrzałem, że goni mnie ogromny ptak. Pterodaktyl raczej. Błoniaste skrzydła. Nie mogłem się przyjrzeć, bo moja prędkość i ilość zakrętów na drodze oraz stan nawierzchni nie pozwalały na oderwanie wzroku od kierunku jazdy. Moje przerażenie przebiło blachę dachu i sięgnęło zenitu. Tym bardziej, że smok migał mi w lusterku coraz bliżej, aż w pewnym momencie poczułem, że jest nade mną. Wpadłem między drzewa lasku, a on zerwał się w górę bojąc się zapewne połamania skrzydeł. Odetchnąłem. Chyba go zgubiłem. Zwolniwszy trochę, wjechałem do wioski wyludnionej, jakby to nie niedziela była. Stanąłem pod domem, bojąc się wysiąść. Próbowałem uspokoić skołatane serce, skołatany mózg, kołatkę serca – nadaremnie. Oparłem głowę na kierownicy, szepcząc do siebie słowa, których tu nie przytoczę. Po chwili usłyszałem głośny szelest. Od strony łąki ktoś nadchodził wlokąc za sobą jakiś kształt. Wysiadłem. Zacząłem otwierać dom, ale ręce mi drżały.
- Hej! - krzyknął człowiek. To był znany głos. Głos Staszka.
- A co ty tu... - zapytałem.
- Przyleciałem! - zawołał z dumą. - Przyleciałem – powtórzył, puszczając lotnię, która opadła bezwładnie jak malowany ptak, i wyciągnął do mnie ręce.
- A ja...
Podszedł i uścisnął mi dłoń.
- Wariat jesteś – powiedziałem, co zabrzmiało sztucznie.
- Wtedy jak on się kąpał – zaczął niespodziewanie mówić Stachu – ja mu wszystko zdradziłem.
- Kto się kąpał? - spytałem – gdzie?
- Przez drzwi łazienki opowiedziałem mu o tobie. Z zemsty.
- Karłowi? - zaczynałem rozumieć.
Wyciągnął z kieszeni od spodni pogniecioną kartkę i podał mi ją.
- Faks – powiedział – od tego się zaczęło.
Czytałem chwilę. Potem, nie patrząc mu w oczy, zaprosiłem:
- Wejdźmy do domu, bo zimno – coraz bardziej chciało mi się pić.



VII


I tu kończy się moje opowiadanie, bo tego, co stało się później nie mogę już zdradzić. Pewnie zastanawiacie się czy świat został opanowany przez Mars-Chemistry? Cóż, zerknijcie za okno. A może kogoś gryzie myśl, co stało się z księdzem Jonaszem, gdy zobaczył jaki nowy, wspaniały ołtarz mu zafundowano? Domyślcie się sami. A wy? Chcecie wiedzieć co było dalej z Karłem? Nie wiem, przestało mnie to interesować, szepnę tylko, że Kosmitka więcej już wody sankami nie woziła. A ty? Jak miło! Pytasz, co ze mną i Stasiem? Odpowiem: Żyjemy długo i szczęśliwie, gdzieś w jakimś zakamarku, do którego jeszcze nie dotarłeś; choroby się nas nie imają. Miasto? Powiem jedynie, że gdy wieczorem po wzięciu tabletek na nadciśnienie i wypiciu piwa grzanego – z miodem, goździkami i cynamonem – wychodzimy przed nasz dom, to wysoko, hen wysoko, prawie przy szczycie wieży, błyska do nas wierna, malutka, błękitna planeta.



KONIEC

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...