Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Świecąc niewidocznym blaskiem
Księżyc patrzy na mnie
Biegnę boso po szkle
Kaleczę duszę o ostre skały świadomości
Pierś krzyczy tęsknotą
Spazmy cierpienia drą moje ciało
Jak woda w strumieniu płynę do Ciebie...

Stoję w morzu ognia
Porywa mnie wir spokoju
Czuję ciepło i moc słabości
Krzyczę głucho o usłyszenie
Niebo zmienia kolor na czerwony
Czuję pustkę spełnienia
Zieleń świata mieni się czernią zniszczenia
Dymy smutku mieszają w kotle samotności
Mgła zasnuwa jasność ciemności
Chmury pokoju pełzną wolno po wojennej ścieżce
Nieruchome powietrze próbuje uciec
Klepsydra zabawia śmiercią czasu
Żal prosi tęsknotę o ukojenie bólu
Znikają nieistniejące wymiary
Zapada się rzeczywistość
Żar zimno odlicza sekundy wieczności
Przeszłość goni jutro na kolorowych sankach
Koniec bawi się nićmi życia
Nicość wybucha pełnią istnienia
Zlewa się pragnienie i niechęć
Wspomnienia nie mogą pamiętać
Pamięć nie wspomina
Troska nie chce już nikogo
Chęć odrzuca spaczone kawałki pożądania
Kończy się początek
Zaczyna się rozkład tworzenia
Cień tańczy w ciemności taniec bez ruchu
Świat nie jest już światem
Puzzle układają się same tworząc chaos
Myśli biegną po drogach zapomnienia
Słowa śpiewają ciszę hałasu
Zapałki płoną mroźnym zaprzeczeniem światła
Wzrok ślepnie próbując patrzeć
Młoda starość umiera rodząc martwe życie
Miłość jedna się z nienawiścią
Wrogość sprzymierza się z pojednaniem
Bezbarwne kolory czują bezwonne zapachy
Kwitnie zgnilizna
Książki piszą opowieści o niczym
Lekkość spada pod ciężarem samej siebie
Nierealne staje się prawdą
Kłamstwo mówi szczerze
Lustro odbija wnętrze
Skała staje się miękka
Deszcz spada do góry
Zaprzeczenie przytakuje
A ja dalej myślę o Tobie !!!

Opublikowano

Lektura Micińskiego konieczna. Kto go prześcignie, też mistrz nad mistrze.
O wierszu nie piszę, bo nie mogłem doczytac do końca. A Wolter mówił jakoś tak : "nieważny gatunek, ważne, żeby nie było nudne"
Ale droga jest dobra, ,tylko więcej własnych migawek i na pewno będe czytał...
Pozdrawiam.

Opublikowano

ad. komentarz Pani Mari Paz Jimenez Luque

jak się nie doczytało wiersza to się go nie komentuje...
jak by Pani go przeczytała to by może pani złapała, o co mi chodzi
radzę sie dowiedzieć, co to są środki stylistyczne, a szczególnie OKSYMORON...

a tak a propos :
blask świeci - gdzie jest tak napisane?!?ja tego tym wierszu nie widzę...
księżyc patrzy - księżyc świeci (oczu nie ma to patrzeć nie może -> przenośnia)
boso po szkle... - to nie ja biegnę tylko to jest wędrówka duszy albo sen
spazmy cierpienia - może z łóżka spadłem jak spałem... (tęsnię!!! więc cierpię)
skały świadomości - uporczywe myśli, które nie dają spokoju
morze ognia -> ból porównany do poalącego uczucia (jest chyba coś takiego,nie?)
wir spokoju, moc słabości -> OKSYMORONY !!! cały wiersz się na nich opiera!!!
jakby Pani przeczytała do końca, to by się Pani dowiedziała,że nawet gdy cały świat się sypie (pełno OKSYMORONÓW) ja dalej myślę o jedej osobie...

Opublikowano

postokroć przegadane, jak serwójesz oksymorony, to miej umiar , bo w takiej ilości to się mdłe stają dla czytelnika

"Nierealne staje się prawdą"
"Książki piszą opowieści o niczym"
"Znikają nieistniejące wymiary"

"Dymy smutku mieszają w kotle samotności
Mgła zasnuwa jasność ciemności"


jak sam widzisz pozostaje wiele do życzenia

nisko się kłaniam i pozdrawaim

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Migrena zakończenie mega! tak
    • Witam - tak bywa w życiu - ale to mija -                                                                        Pzdr.serdecznie.
    • Mieli po dziewiętnaście lat i zero pytań. Ich ciała świeciły jak płonące ikony, nadzy prorocy w jeansowych kurtkach, wnukowie Dionizosa, którzy zapomnieli, że śmierć istnieje. Wyjechali – na wschód snu, na południe ciała, na zachód rozsądku, na północ wszystkiego, co można rozebrać z logiki. Motel był ich świątynią, moskitiera – niebem, które drżało pod ich oddechem. Miłość? Miłość była psem bez smyczy, kąsała ich za kostki, przewracała na trawie, śmiała się z ich jęków. Ale czasem nie była psem. Była kaskadą ognistych kruków wypuszczoną z klatki mostu mózgowego. Była zębami wbitymi w noc. Jej włosy – czarne wodorosty dryfujące w jego łonie. Na jego ramieniu – blizna, pamięć innej burzy. Jej uda pachniały mandragorą, jego plecy niosły ślady świętej wojny. Ich języki znały alfabet szaleństwa. Ich pot był ewangelią wypisaną na prześcieradłach. Ich genitalia były ambasadorami innej rzeczywistości, gdzie nie istnieją granice, gdzie Bóg trzyma się za głowę i mówi: ja tego nie stworzyłem. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Każdy pocałunek – jak łyk z kielicha napełnionego LSD. Każda noc – jak przyjęcie u proroków, gdzie Jezus grał na basie, a Kali tańczyła na stole, i wszyscy krzyczeli: kochajcie się teraz, teraz, TERAZ! bo jutro to tylko fatamorgana dla głupców. Nie było ich. A potem cisza – tylko ich oddechy, jak fale na brzegu zapomnianego morza, gdzie świat na moment przestał istnieć. Nie było ich. Była tylko miłość, która miała skórę jak alabaster i zęby z pereł. Był tylko seks, który szarpał jak rockowa gitara w rękach anioła. Było tylko ciało, które płonęło i nie chciało gaśnięcia. Pili siebie jak wino bez dna. Palili siebie jak święte zioła Majów. Wciągali się nawzajem jak kreskę z lustra. Każdy orgazm był wejściem do świątyni, gdzie kapłani krzyczeli: Jeszcze! Jeszcze! To jest życie! A potem jeszcze raz – jak koniec kalendarza Majów. Byli młodzi, i to znaczyło: nieśmiertelni. Byli bezgłowymi końmi pędzącymi przez trumnę zachodu słońca. Byli gorączką. Ich dusze wyskakiwały przez okno jak ćmy wprost w ogień – i wracały. Zawsze wracały, rozświetlone. Lecz w każdym powrocie, cień drobny drżał, jakby szeptem jutra czas ich nękał. Kochali się tak, jakby świat miał się skończyć jutro, a może już się skończył, i oni byli ostatnimi, którzy jeszcze pamiętają smak miłości zrobionej z dymu i krwi. Ich serca były granatami. Ich dusze – tłukły się o siebie jak dwa kryształy w wódce. Za oknem liście drżały w bladym świetle, jakby chciały zapamiętać ich imiona, zanim wiatr poniesie je w niepamięć. Ich wspomnienia – nie do opowiedzenia nikomu, bo nie ma języka, który wytrzyma taką intensywność. Wakacje były snem, który przekroczył sny. Były jedynym miejscem, gdzie Bóg i Diabeł zgodzili się na toast. Oni – dzieci światła, dzieci nocy, dzieci, które pożarły czas i nie umarły od tego. Jeśli ktoś pyta, kim byli – byli ewangelią spisaną spermą i łzami. I gdy noc gasła, ich spojrzenia się spotkały, ciche, jak dwa ptaki na gałęzi, co wiedzą, że świt jest blisko, a lot daleki. I w ciszy nocy, gdy wiatr ustawał, słychać było tylko szelest traw, a świat na zewnątrz, daleki i obcy, czekał na powrót, którego nie chcieli. Byli ogniem w płucach. Byli czymś, co się zdarza tylko raz. I zostaje na zawsze. Jak tatuaż pod skórą duszy.          
    • łzy raczej nie kłamią uśmiech nie krwawi zaś droga  donikąd gdzieś prowadzi ból to niewiadoma   krok zawsze krokiem horyzont czasem boli tak samo jak myśli które w głowie się panoszą   kłamstwo  śmierdzi kalendarz to prawda śmierć to szczerość człowiek to moment wszechświata 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...