Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Krakowiany (cz.1 i 2)


Rekomendowane odpowiedzi

I

Zacznijmy od tego, że byłem księdzem. To pomoże nakreślić źródło lęku, który we mnie powstał i niczym przypływ zawezbrany przez księżyc wypełnił moje jestestwo po zakola łysiejącej głowy. Pięć lat temu rzuciłem swoje powołanie w diabły i przyjechałem do zapadłej, podwrocławskiej wioski. Na początku brakowało mi do
liny Sanu, szuwarów nadrzecznych, dynowskiego rynku, a przede wszystkim kościoła i moich parafian. Lecz cóż, sami tego chcieli: oskarżali o karty, kasyna, łapówki, modlitwę za pieniądze, sodomę i gomorę, to teraz mają – Ukraińca! Ale! Dość tych żali, nie o to idzie.
W Krakowianach mieszkam trochę na uboczu. Przy kapliczce Matki Boskiej ze świętym obrazem trzeba skręcić w lewo, przejechać przez zagajnik, minąć biały dom z kurnikiem, wejść na zarośnięte trawą podwórko sąsiadujące z pastwiskiem i zapukać do drzwi. Płotu niestety jeszcze nie mam. Pierwszy remont po kupnie domu zrobiłem na dachu – podokładałem dachówki, założyłem nową rynnę i okno w bawolim oczku. Pewnie powinienem zacząć od dymu z komina... Ale! Nie w tym rzecz.
Jednego razu drogę do mojego domu przebył pan Stanisław z Boleścina. Znaliśmy się od, rzekłbym, dłuższego czasu. Pan Stanisław był 60 letnim mężczyzną jeszcze w sile wieku, wysoki, z kruczoczarną brodą, lekko tylko przerzedzoną czupryną, wyrazistą szczęką Habsburgów i blaskiem w oczach – kiedyś pewnie ideał męskiej urody. Ale! Istotą sprawy jest to, że po tym jak pokłucił się z proboszczem – a trzeba wam wiedzieć, że przez wiele lat posługiwał jako kościelny- skupił się na swoim biznesie. We wsi, za przystankiem – oczywiście w Boleścinie, bo do Krakowian autobusy nie jeżdżą - prowadził samochodowy warsztat lakierniczy. Jednak nie ograniczał się, można było u niego wymienić opony, zamówić fotelik dla dziecka, czy nawet wstawić progi do poloneza, czego sam doświadczyłem. I wszystko byłoby w w porządku gdyby nie to, że pewnego dnia przyszedł do niego faks, na który odpowiedział. Nigdy nie odpowiadajcie! Ostrzegam, to mogę dla Was zrobić. Właśnie z tym faksem w ręku – dowodem na tą niebywałą historię – przebył drogę, która powtórnie zaprowadziła go do mych drzwi.
Pana Stanisława Giergiela, człowieka nie żonatego i pozbawionego potomstwa, do domu nie ciągnęło. Dlatego można śmiało powiedzieć, że gdy owego feralnego dnia 13 lipca 2005 roku o godzinie 21.15 przekręcił kluczyk w zamku, za pomocą którego uzyskiwało się dostęp do jego przedpokoju, to była to pora przyzwoita. Czasami wracał później. W swej służbie na rzecz ludzi i ich samochodów potrafił zatracić się tak całkowicie, że czas mijał mu gładko, jak gładka potrafi być dobrze polakierowana maska samochodu. I dnia onego także tak było. Gdy spojrzał na zegarek to zadziałał on jak mikroskop ukazując chropowatą taflę ostatnich godzin. Pan Stanisław westchnął. Wytarł buty i przekroczył próg. Wszedł do kuchni, wypił łyk wody prosto z czajnika, (nie mogłem go tego oduczyć), zapalił papierosa i wstąpił do gabinetu, jak nazywał pokój z telefonem, faksem i biblioteką pełną książek o lotnictwie. I wtedy zobaczył, że coś przyszło. Oddarł kartkę, założył powoli okulary, ale było za ciemno. Włączył lampkę na biurku i przeczytał, co następuje:


S.P. Stanisław Giergiel
warsztat samochodowo-lakierniczy

Pragniemy Pana zawiadomić, iż jesteśmy zainteresowani zakupem udziałów Pańskiej firmy. Oferujemy atrakcyjną cenę, zachowanie Pana funkcji oraz wysokie świadczenia socjalne. Jeśli jest Pan zainteresowany Naszą ofertą, prosimy o kontakt. Czekamy pod numerem telefonu 071 3873020
podpisano: Jan Trzynastek-Mell
Mars i Co
Delegatura Ziemia Obiecana
ul. Obrońców Pokoju 17/12
55-100 Trzebnica

- Srał Was pies – wycedził pod nosem pan Giergiel. I jest to prawdopodobnie celne wyrażenie stosunku jaki miał do podobnych ofert, które od jakichś 2 tygodni codziennie, oprócz niedziel, znajdował na swoim biurku. Ale tym razem zareagował inaczej. Aby wyładować nagromadzoną w wątrobie energię wykręcił podany w piśmie numer celem zwymyślania domniemanej telefonistki. Podniósł słuchawkę do ucha i usłyszał:
- Hallo. If you...
- Co za choliera – zaklął przestraszony.
- after signal. Piiii!
- Ja ci dam, ty piii! - krzyknął do słuchawki.
Potem nastąpił ciąg wyrazów, których nie ma sensu powtarzać, bo nic nie wnoszą do opowiadanej historii. Gdybyż prosty mechanik mógł wiedzieć, jakie konsekwencje przyniesie rozmowa z automatyczną sekretarką!


Nie mógł spać. Męczyła go zmora – kobieta w białej sukni nocnej, która siada na piersi i dławi oddech. Rano o siódmej na dzwonek do drzwi ciężko wstał z łóżka i w samych majtkach spojrzał przez judasza. Zobaczył zniekształcony obraz małego człowieczka o nieproporcjonalnie szerokim czole i olbrzymim, spłaszczonym nosie boksera u schyłku kariery.
- Ta? - otworzył drzwi i zamarł. W rzeczywistości karzeł wyglądał jeszcze dziwaczniej. Miał dwa podbródki, koślawe nogi i ręce z długimi palcami bez paznokci. Potworek podniósł do oczu kartkę i przeczytał:
- Boleścin 13a?
Pan Giergiel zauważył coś jakby resztki błony pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. I to, że brakowało serdecznego.
- Ta – potwierdził.
- Mars i Co tutaj, przyszedłem pana przeprosić za to, co się stało. Czy mogę wejść?
- A wejdź pan - wycedził przez zęby po chwili milczenia. I dodał:
- ... zaraz, tylko się ubiorę. Chwi... - zamknął drzwi mocno, jak kiedyś wejście do kościoła.
W zdenerwowaniu założył spodnie, męczył się chwilę z koszulką, wreszcie usiadłwszy na skraju krzesła, posapując, wciągnął skarpetki.
- Proszę wejść – ze zdenerwowania podrapał się w tyłek.
Stworek nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Szybkim i pewnym krokiem dostał się do kuchni, usiadł przy stole. Przedramieniem odsunął brudny, wczorajszy talerz i w zrobionew tym sposobem miejsce położył segregator z wpiętymi papierami, na którego okładce w blasku porannego słońca skrzył się napis: "Stanisław Giergiel"
- Proszę usiąść, przecież jest pan pan w swoim domu.
Były kościelny ocknął się jak przy podniesieniu:
- Tak, tak, jestem u siebie – powiedział siadając. Westchnął i wyciągnął paczkę "Męskich".
- Zapali pan? - spytał kreaturkę.
- Nie, dziękuję. W pracy nie palę – zachichotał - chociaż trzeba przyznać, że to mnie pociąga – rzucił od niechcenia i dodał wybuchając śmiechem:
- Śmiało, dym nie będzie mi przeszkadzał, u siebie oddycham nim cały czas.
Podczas tego parsknięcia krople śliny padły na brodę pana Stanisława. Usłyszał krótkie skwierczenie i zapach przypalonych włosów na moment dotarł do jego nozdrzy. Zaciągnął się mocniej papierosem.
- Ki diabeł? - spytał, odzyskując z trudem rezon.
- Przepraszam, pracuję od niedawna. To ślina. Wie pan, mam defekt genetyczny, co zresztą trudno ukryć. Ale nasza firma jest otwarta na ludzi niepełnosprawnych, to pozwala uzyskać pewne ulgi.
- Co pan chce? Czemu mnie męczycie? - zadał wtedy retoryczne pytanie pan Giergiel – Ciężko coś wyskrobać, ludzie biedni, o samochody nie dbają, to chcecie mnie wykupić, tak? I zamknąć zakład pewnie, żebym konkurencji nie robił, ha? Już widziałem to wasze logo: "MARS" jego mać i w Godzieszowie, w Siedlcu, Pasikurowicach. Wy wszystkie zakłady chcecie wykupić! I co? Ceny podniesiecie, a ludzie to z torbami chyba pójdą, i to pustymi!
Pracownik, mimo, iż początkujący, profesjonalnie milczał podczas tego wybuchu. Pozwolił wyrzucić negatywne emocje z serca lakiernika, pokiwał głową i oznajmił:
- Proszę pana. Ja przepraszam. Te fakse do pana to taka procedura. Panie wysyłają dopuki nie otrzymają odpowiedzi. Pan się zdenerwował i miał do tego prawo. Też myślę, że to bez sensu. Przecież każdy myśli, jak będzie chciał, to zadzwoni. Ale co zrobić? Szefostwo, gdzieś tam na górze, wymyśla jakieś nieprzystające do rzeczywistości przepisy, a my musimy je realizować. Taka praca.
- No i po co! Poco! A z tym angielskim to mnie... - uderzył dłonią w stół.
- Oszczędności – rozłożył bezradnie ręce człowieczek. Teraz wyraźnie było widać, że ma cztery palce i szczątkowe błony między nimi. - Mamy jedno nagranie na cały świat. Tłumaczenia naprawdę dużo kosztują, a w tym sektorze firma tnie koszty.
- Gorąco tu – stworek zaczął rozpinać koszulę i dodał:
- Więc! W imieniu firmy chciałbym wyrazić swoje najszczersze ubolewanie. Naprawdę przepraszamy za zaistniałe okoliczności i mamy nadzieję...
Pan Stanisław nie mógł oderwać oczu od brzucha współrozmówcy. Niby normalny, ale było w nim coś, co sprawiało, że przyciągał wzrok, nie pozwalało się skupić.
- Patrzy pan na mój brzuch? - spytał karzeł.
- Mam nadzieję – powtórzył głośniej – że nieprzyjemności, jakie pana spotkały... Proszę patrzeć mi w oczy! - przerwał wyraźnie zniecierpliwiony.
- Tak, przepraszam – pan Stanisław przeciągnął ręką po twarzy i zdusił w popielniczce niedopałek.
- ...zostaną wynagrodzone – dokończył człowieczek miłym jak misy tybetańskie tonem, patrząc głęboko w oczy domownika.
Gospodarzowi zakręciło się dziwnie w głowie.
- Tak, tak – wybełkotał – oczywiście.
Nagle karzeł zerwał się na swoje krzywe nogi, spojrzał na zegarek i powiedział:
- Chwileczkę, proszę zaczekać. - Wyszedł szybkim krokiem z kuchni, wszedł do łazienki.
Pan Giergiel usłyszał szum wody napuszczanej do wanny i poczuł, że robi mu się coraz słabiej.



II

Dynów, Dynów... Pijaństwo i hemofilia, interesy kręcone na boku, bezrobocie i renty. Kiedyś przyszła do mnie na parafię kobieta z mężem i dzieckiem – nie będę ich opisywać, bo mnie skręca, powiem tylko, że chłopiec miał dziewięć lat i był głuchy jak pień. "Urodził się taki" – mówiła matka – "no, prawie taki, prawie" – dodawał ojciec. Pewnie, że prawie! Prawda była taka, że rzeczywiście,dziecko urodziło się chore, rodzice dostali czasową rentę ze względu na jego upośledzenie, ale nie zrobili nic, dosłownie nic, żeby Piotrusia wyleczyć. A był on niedosłyszący, a nie głuchy. Dowód? Proszę bardzo Od Rzeczpospolitej dostał aparat, zaczął uczyć się mówić, poszedł do zerówki, potem do pierwszej klasy i jakoś sobie radził, może nie za dobrze, ale rozwijał się w miarę normalnie. Niestety rząd zaczął weryfikować ludzi chorych i – masz ci los! - padło na niego. Rodzice – panika! Że pieniądze odbiorą! To aparat do kosza, dziecko po głowie i do księdza. Jak trwoga, to do Boga, jak mówi przysłowie. Rzeczywiście, miałem znajomości, tylko... Tłumaczyłem, że dobro dziecka, że przyszłość, a oni – jak grochem o ścianę. Mówili, że bez pieniędzy i rodzice z głodu padną i dziecko. Dostali to co chcieli. A kury znoszącej złote jajka się nie zarzyna, więc, gdy byli u mnie drugi raz, Piotruś całkiem nie słyszał. Wziałem 50 zł za mszę w intencji zdrowia dziecka i chłodno porzegnałem. Nie mam siły do takich ludzi.
Mimo wszystko kościół swój miło wspominam. Bramę jego wejściową i jego dzwon. Zapach panujący we wnętrzu, ten sam który kiedyś kojarzył mi się z kryptą wypełnioną żałobnikami modlącymi się za duszę zmarłego, co swe ciało pozostawił w stojącej na środku, otwartej trumnie...,wspominam teraz jako coś własnego, dobrego, coś co mam i zarazem jako coś, co mnie opuściło. Ale to nic! Jestem jak rozcieńczany lek homeopatyczny, nie zawierający substancji aktywnej, ale pamiętający jej działanie. Pamięć wody, pamięć duszy, pamięć mięśni, ścięgien, torebek stawowych, kubków zapachowych. Ale! Nie wracać, nie wracać! Teraźniejszość ma to do siebie, że dzieje się teraz, a co było a nie jest, nie pisze się... . A rejestr zawiera: mieszkam gdzie indziej, spotykam innych ludzi.
Jedną z pierwszych, które poznałem na nowym miejscu osiedlenia, miejscu wygnania, ziemiach odzyskanych przez kawalera z odzysku, był Stasiu. Mój polonez nie przeszedł przeglądu – zalecono mi wymienić progi, po czym stawić się za tydzień. Grożono przy tym potencjalnym wypadkiem, połowicznym rozpadem samochodu, zupełnie jakby był on z węgla C14. Pojechałem więc do pierwszego lepszego zakładu, by zapytać o cenę, a trzeba wam wiedzieć, że zrządzeniem losu był to właśnie zakład pana Giergiela. Wziął drogo, ale istotne jest to,, że ujął mnie swoim surowym obyciem, szczerością i dziką, prawdziwie męską urodą. A i ja chyba wywarłem dobre wrażenie, bo wieczorem odstawił mi samochód pod dom w Krakowianach, zrozumiał, że starszemu człowiekowi ciężko jest przejść te prawie trzy kilometry do Boleścina po raz kolejny. Ujęty, zaprosiłem go na kawę i właśnie tak rozpoczęła się nasza przyjaźń. A przecież byliśmy przeciwieństwami! Ja – wykształcony, on – po zawodówce, ja – ex ksiądz, on - właściciel warsztatu, ja – odszedłem od kościoła, on – był kościelnym, ja gładko ogolony, on brodaty... długo by wymieniać, rzecz w tym, że uzupełnialiśmy się. Słuchałem jego marzeń o byciu pilotem, które tak pięknie zachował od czasów chłopięcych, a on wdawał się ze mną w dysputy na temat wiary i swą specyficzną logiką zmuszał do wysiłku, nowego spojrzenia. Może to nie jest część historii, którą opowiadam, ale jak miło powspominać te czasy.
Spotykaliśmy się często. Czasem u mnie, czasem u niego. No i zaczęły się plotki. Staś, jako kościelny bardzo to przeżywał, więc postanowiłem pójść do proboszcza i rzec mu o tym, aby pouczył swoją gosposię – starą prukwę – żeby zachowywała się po chrześcijańsku i takich rzeczy nie rozpowiadała. To była trudna, długa rozmowa. Dopiero nalewka z derenia, którą zafundował miejscowy duszpasterz rozwiązała mi język na tyle, bym wyjaśnił z czym tak naprawdę przychodzę, I, o dziwo, znalazłem zrozumienie.
Gosposię proboszcza nazywano „Kosmitką”. Gdy wracała z plebanii, od kościoła szła powoli, ciągnąc polną drogą wózek, a w zimie sanki, na którym stały dwie bańki z wodą. Mijała krzyż pokutny, zniekształcony, z niewyraźnym już narzędziem zbrodni, cały zarośnięty przez czarny bez. Legenda niemiecka nie widziała w twórcy krzyża winy – mówiła, iż to mogiła mieszkańców, którzy ucierpieli od najazdów skośnookich barbarzyńców ze wschodu. Naukowcy natomiast sądzili, że znajdą pod kopczykiem kości ludzi dotkniętych czarną śmiercią. Minąwszy tak trudne do jednoznacznej interpretacji miejsce, kobieta skręcała w węższą dróżkę i wchodziła na podwórko ogrodzone sznurkiem i wiszącymi na nim, plastikowymi butelkami. Dom był niestary, wybudowany jakieś dwadzieścia pięć lat temu przez nadleśnictwo dla emerytowanych pracowników, którzy mieli trafiać tu na dożywotkę. Ale trafił tylko jeden – pan Grzybek, wielbiciel Piłsudskiego, zjadacz surowych żeberek, gospodarz libacji dla miejscowych Kawalierów. Gdy we wsi ciągnięto wodę nie był zainteresowany. Miał osiemdziesiąt lat, był samotny i przekonany, że czas jest bliski. No i był.
Potem w domu tym zamieszkała Kosmitka ze swoim mężem ex leśniczym oraz synem. Było to pięć lat przed moim przyjazdem, a chłopiec teraz ma czternaście. Wnioskuję więc, że kosmitka – pięćdziesięcio pięcio letnia kobieta musiała urodzić go bardzo późno, pewnie tuż przed śmiercią jego ojca. Dlaczego wyszła powtórnie za mąż – nie wiem. Podobno człowiek z którym mieszka to straszny leser i leń, jest na rencie, ale nie zajmuje się obejściem, brudzi, chodzi nie domyty... I może ludzie by się nad nią litowali, gdyby nie to, że z niej taka dziwaczka. Nosi okulary wielkie jak oczy sowy, na wysokości szyji kończą jej się prosto przycięte, rude włosy. Suknie ma długie i ciemne – jeszcze tylko pieńka jej brakuje! A zachowanie! Doprawdy nie mniej dziwaczne, niż rozmowa z kołkiem. Chodzi po łąkach, zbiera zioła... dużo się modli. W lesie bukowym, tym od strony Skarszyna wyryła na drzewach autentyczną, ozdobioną malunkami stację krzyżową. To znaczy wyryła... ona twierdzi, że jest coś takiego w lesie, bo turystom ukazała się Matka Boska i w podzięce za ten cud... ale wszyscy wiedzą, że sama to zrobiła. Mówią, że chce zarabiać na agroturystyce, ale gdzie tam – od deszczów farba się rozmyła i teraz stacje nie są już tak efektowne. Wiem,, bo byłem zobaczyć. Jak jadę do Krakowian, to w pewnym momencie miga mi po prawej jej domek. Jakiś czas temu zatrzymałem się, wszedłem w las. Wracając przechodziłem koło jej chałupy. Na podwórku chłopiec próbował kopać piłkę, ale jakoś słabo mu to szło. Podszedłem go po cichu i krzyknąłem znienadzka:
- Hej! Jest ktoś w domu?! - a on nic. Nie usłyszał.
Kosmitka potrafi leczyć rany, zakładać opatrunki, zrobić zastrzyk. Ale! Co ja tak o niej słodko prawię? Plotkara jest i niestworzone rzeczy gada. Kropka.
Z proboszczem później spotykałem się wiele razy. Co piątek wpadałem do niego na karty – zazwyczaj graliśmy w sześćdziesiąt sześć, to znaczy, nie we dwójkę, oczywiście, mieliśmy takich zaprzyjaźnionych, wypróbowanych karciarzy. Staszek nie przychodził, bo kart nie lubił, nie umiał, nie chciał grać. Wpłynęło to negatywnie na jego pracę jako kościelny. Zaczął się spóźniać z otwieraniem, mniej uważnie pilnował ministrantów, którzy rozbisurmanili się jak dziadowski bicz i kradli z tacy ponad wszelką miarę. Kiedyś byłem świadkiem potężnej awantury między Stanisławem, a księdzem Kleofasem. Obaj zachowywali się, jakbym nie istniał i wykrzykiwali do siebie nagromadzoną żółć. Wyszedłem. Nie mnie to dotyczy i nie ja będę o tym pisał. Finał był taki, że Stasiu zrezygnował a bycia kościelnym. Namówił sobie dwóch starszych ministrantów i przyjął ich na praktyki do swojego zakładu. Z tego, co wiem to wziął kredyt i kupił sprzęt do lakierowania samochodów – i to był strzał w dziesiątkę, zaczął naprawdę dobrze zarabiać. Tyle gratów z Niemiec przyjeżdża, że miał co robić, a i nowe znajomości wśród elity motoryzacyjnej zaczął sobie wyrabiać.
Ale ja czułem żal. Bo nasza przyjaźń się skończyła nie przez to, że jego denerwowało moje wymądrzanie, a mnie chamskie maniery, siorbanie zupy, brud w domu, po prostu wiejskość – skończyła się , bo zabrakło nam... no czego? Czego?


III
CDN

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...