Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Kamil szeremet
,,genesisokalipsa''

I
,,świat jest piękny''

Wizualizuje obraz-piękna i miłości,
Ludzkiej ciężkiej pracy i dla niej pogardy,
Upodleń, które uszlachetniają ,
Bólu, który hartuje duszę i ciało,
Widze piękno w żółci potu robotnika,
Który to pot staje się ambrozją,
Leczy bowiem gospodarkę wciąż chorego ustroju.
Widze dzieci plugawe z brudnych łon matek nieczystych,
Wysdostające się na zewnątrz w celu konsumpcji,
Konsumpcji innych dzieci tego świata,
Nie mają skóry, a jedynie cienkie błony,
Przez, które ścięgienka widać jak na dłoni,
Matki ich z żalu pierwotnego, wycinają sobie pochwy,
Jakby chciały pozbyc się grzechu,
I dostrzegam piękno, w tych dzieciach przeklętych,
Piękno związane z cudem narodzin,
A raczej rodzenia się zła samego w sobie ,
Wyszedłem dziś z domu, tak codziennie wychodze,
I jak zawsze skupiłem wzrok swój na drzewach,
Dziś jednak na gałęziach nie liście wisiały,
A zastępy wisielców, którzy zdradzili,
Jak judasz lecz nie chrystusa,
Zdradzali siebie sprzedając dusze diabłu,
Nie za srebrniki, za nasze polskie złote,
Które nie błyszczą, bo ktoś pozbawił nas tego,
Na jednym z drzew widziałem osobę,
Która w telewizji wyglądała dumnie,
Lecz dziś głowe spuściła-śmierć wymusza pokorę,
Drzewo od zawsze jest dla winnych odkupieniem,
Kolejne drzewo nagromadziło podobnych,
Idzie jesień złota-opadną jak liście,
Przechodze przez cmentarz i widze persony,
Zmartwychwstałych?
Nierozłożnych, ze śladami zabójstw,
Życie ich zabiło, bo kazało im żyć,
Dziś są wolni, nie muszą starać się o pujście do nieba,
Bóg nam je obiecał, ale to nie była prawda.
Dzień ostatni był wczoraj i nic się nie stało,
Jedynie pojawił się anioł mówiący, że ,,bóg was nie chce'',
Przez co niebo przesunęło się o dwa poziomy.
Piękne jest to, że bóg nas nie kocha ,
Dzięki temu nic mu nie jesteśmy dłużni


Ii

Wczoraj świat kończyć się miał,
Nie dokonało to się,
A jedynie telewizja-na żywo,
Boga pokazywała-w zastępie aniołów,
Patrzących groźnie na ludzi,
Przemawiał jak prezydent-bez uczuć, obojętnie
Apokalipsa była, apokalipsą ludzką,
Zrobioną na nasz wzór, bo wymierzoną w nas,
Boże jaki ty jesteś ludzki!
Nagrałem go na wideo-pokaże wnukom,
W ich świecie bóg stanie się antykiem pewnie,
Boże nie pozwole, aby o tobie zapomnieli,
Może to nie ty wystąpiłeś wczoraj,
Może to diabeł przechytrzył publikę,
Jak mam cie rozpoznać, przecież cię nigdy nie dostrzegałem?
Dziś parze kawe, włączam telewizor,
I nic... Jakbyś wczoraj ludziom pamięć wymazał,
A ja pamiętam i myśle o tobie...
Mówiłem coś, czy tylko kartkę zapisałem
Koło mnie na kanapi siedzi śmierć rozłożona,
Szkoda tylko, że ani ona, ani ja nie potrafimy tańczyć,
Mówie do niej ,,kochanie kawe ci zapażyłem'',
Kolejny raz nie pije tylko się rozkłada,
Otwieram szyby, bo okien nie widze,
I pytam ludzi, czy widzieli jezusa,
Kogo tu pytać-same nieboszczyki,
Nie widzący nic, oprócz tłustego żarcia,
Wyprułem z siebie wnętrzności,
Może ktoś zwróci uwagę

Iii

Wykrwawiam się powoli,
Ludzie beznamiętnie patrzą na to,
Po co patrzą? Przecież nie widzą,
Mojego ,,ja'', a jedynie ubiór,
Czy poete da rozpoznać się po opakowaniu?
Czy w świecie współczesnym, wszystko musi się dobrze sprzedać?
Czy muszę być sprzedany, jak mięso w marketach,
Ażeby ludzie poznali moją twórczość?
Krwi coraz mniej we mnie,
Nadzieji w siłę prawdy,
Lecz krew tak mocna, że uderza do głowy,
Chce tworzyć, by inni zrozumieli,
Istote mojego umierania,
Żyje po to, aby powoli się kończyć,
Dzień w dzień jakaś część mnie,
Ulatuje w przestrzeń,
Łącząc się z ogromem uniwersum,
Czymkolwiek ono jest,
Ktoś krwi mi dolał,
Chce żebym tworzył,
Dziękuje mu za przedłużenie agonii,
Szczur wielki, gruby i ohydny, brudny,
Wlazł mi na głowę, tak bezczelnie usiadł,
Wgryza się do środka,
Chcąc zeżreć mi czaszkę,
Boli mnie upór jego zawiści,
Chce odebrać mi to,
Czego stwórca go pozbawił,
Doszedł do mózgu,
,,a zjedz go, niech ci będzie na zdrowie'',
Nie zje mej duszy,
Bo jest zbyt głęboko,
Włożyłem ją na dno mojej egzystencji,
Płacze nad ludźmi duszy pozbawionych,
Jest ona bezcenna,
Jak oni mogli ją tak po prostu wyrzucić?

Iv

Śmierć, moja śmierć ukochana,
Jesteśmy do siebie tak podobni teraz,
Ty rozłożona na mojej kanapie,
Ja pod oknem na podłodze leżę,
Jestem u stóp całego świata teraz,
I cały świat gotów u moich stóp,
Się rozłożyć,
Szczur pożywił się mózgiem i zniknął,
W jego miejsce sęp się pojawił,
On ją ciało zżerać moje rozłożone,
,,głupcze jeden co ci po mym mięsie gnijącym,
Dusza ukryta w miejscu, jak aloes pachnącym'',
Sęp jest już tak stworzony,
Iż woli żywić się padliną,
Jak ludzie współcześni, kulturą masową karmieni,
Mają możliwość żywić się pięknem,
Oni wolą jednak chłonąć obżydliwość zgnilizny,
Zjadł ciało cuchnące, kości mi pozostawił,
Całe szczęście, że jutro kupie sobie nowe,
Młode i będe mógł się pochwalić,
Pięknem skóry nietrwałej,
Ludzie w zazdrości swe skóry obedrą,
I uszyją przeciw mnie płachte zawiści,
Ja jak byk w szaleńczym biegu rozjuszony,
Stratuje tłum pospulstwa znienawidzony,
Zniszcze go siłą treści i słowa,
Będe palił całe tłumy pogan kultury,
Za co wasze dzieci dziękować mi będą,
Uratuje je przed zagładą umysłu

V

Szkielet mój, pomnikiem się staje,
Wystwionym ku pamięci mojej generacji,
Kość zbielała-ręki, która utwory pisała,
Dziękujcie mi teraz,
Za moje umieranie dla was,
I spalcie na proch,
I rozrzućcie na beton,
To on był glębą,
Która mnie wydała,
Następnie podepczcie,
Jak bezwzględna władza,
Pogardzcie i pohańbcie,
Bo oczekuje tego,
Przyzwyczajony ciągłym życia gnębieniem,
Wyzwijcie mnie teraz od najgorszych,
Tego świata,
Za moje umieranie dla was,
Wapń kości w marmur się zamienia,
A narazie pod oknem leżę bez ciała,
Patrzy tylko na mnie,
Moja śmierć ukochana,
Wykrzywiła szczęke,
Czyżby śmiała się ze mnie?
Z robaka, który nie może pozbyć się duszy,
A zrezygnował całkiem z ciała,
Niech będzie przeklęta betonowa pustynia kochana,
Co mnie dla potrzeb metapsychicznych wydała,
Zanim znajdą, mnie w mym mieszkaniu,
I odkryją, iż pomnikiem ich jestem,
Chce zachwycić również umysły współczesne,
Martwy już wychodzę z mieszkania,
Kłaniam się sąsiadom,
Oni odkłaniają,
Wyszedłem z kamienicy,
Nie po to by straszyć,
Lecz po to by zadziwiać i radość dawać,

Vi

Na zewnątrz, staram się,
Nie patrzeć na ludzi, ich twarze bolą mnie,
Raniąc moje oczy,
Złota jesień kształtuje przyrodę,
I drzewa zrzuciły zdrajców jak liście,
Leżą na chodnikach coraz bardziej żółci,
Depcze ich nie przejmując się tym,
Straszne jest to, że znikneła naraz,
Połowa mojego miasta,
Zawiśli na drzewach,
Lub przepadli całkiem,
Ktoś utworzył nad miastem,
Swoisty trójkąt bermudzki,
Ktoś dzieci matkom od piersi oderwał,
By nie powstało już nigdy pokolenie kolejne,
Chcą by stary ład, był ładem ostatnim,
Kładą cień na przyszłość, której nie ma,
Kupuje kalendarz, który ma tylko dwie kartki,
Dziś i jutro jeszcze tylko istnieje,
Chce przechytrzyć los doklejając karty,
Lecz płonął one ogniem przeznaczenia,
Ludzie ostrzegam! Pojutrza nie ma!
Społeczeństwo głuche jest i zaślepione,
Problemem będzie dotrzeć do niego,
Że nie koniec świata, lecz koniec istnienia nadchodzi,
Ostatnio świat kończył się i nic się nie stało,
Bo świat kończył się bardzo powoli,
Koniec istnienia będzie nagły i okrutny

Vii

Nie przestaje myśleć o końcu żywota,
Czy to będzie bolało?
Czy zniknę od razu,
Jaka jesteś naprawdę, moja śmierci kochana,
Widzę cię na codzień, ale poznać nie mogę,
Ty nigdy nie rozmawiałaś jeszcze ze mną,
Codzień zabierasz ode mnie mych przyjaciół, znajomych, wrogów...
Zabierasz i nie oddajesz, skąpa jest z ciebie istota,
Śmierci powiedz wreszcie, coś naprawdę o sobie,
Może gdy poznam cię bliżej, łatwiej będzie mi ciebie przyjąć,
Może urządzimy sobie wspólną kolacje,
Zapale znicze ku pamięci zmarłych,
A ty zapewnisz, że mnie to czeka,
Przyjdź dziś wieczorem do mnie,
Przytulimy się do siebie,
Chce poczuć chłód twój, który ogrzeje mnie na chwilę,
Ale ty nie zabierzesz mnie jeszcze,
Bo ja mam po co jeszcze tu być,
Pani kochana, koścista i straszna,
Widzę cię nawet w tej chwili,
Starszy mężczyzna przewraca się na chodnik,
Serce mu ścisnełaś, umiera z bólem,
Chciałbym mu pomóc, ale z tobą walczyć nie chce,
Przyglądam się tylko, nie igrając z tobą,
Kształt kostuchy bladej okropnie,
Błysnął na chwile w oczach nieboszczyka,
Wiem, że mnie ostrzegasz,
Mimo to chce poznać ,
Bliżej, bardziej, niż to robie zawsze, gdy jesteś koło mnie,
Gdy siedzę na kanapie,
Kładę się na ulicy, igram z życiem,
Widzisz jak bardzo mi na tobie zależy?
Kupuje dla niej chryzantem kosz cały,
Dziś wieczorem poznamy się bliżej ukochana

Viii

Tłum ludzi nadciąga w stronę moją,
Strumień wody z kałuży ochlapał mi twarz,
Armia żywych trupów znęca się,
Nad garstką niewinnych,
Strzelają im w głowy,
Z zabawkowej broni,
Krew miesza się na betonie,
Z czystą wodą, deszczu wiosennego,
Padają deszczem zęby wybite,
Gradem i sztormem targają się złość z nienawiścią,
Diabeł steruje grupą jemu wiernych,
Bóg z aniołami traci ostatek bogobojnych,
Wszystko marnością i niczym się staje,
Nabiera mocy, to co niczym było dotąd,
Czy to koniec?
Nie, to początek dopiero jego,
Przedzień, wigilia dnia ostatniego,
Ulica teatrem końca jest,
Pałacem wszystkiego co życiem się zwie,
Prawdziwa, jako jedyna w dobie kłamstwa powszechnego,
Oszustwo to mówić, że prawda wygrywa,
Współczesność grabarzem stała sie dla niej,
Przeszłość prawdziwa jeśli ją poznamy,
Przyszłość nieznana, jeżeli istnieje,
List spadł z nieba, ja go podnoszę,
To od boga?
Ktoś próbuje wysłać do niego mail i myśli,że dojdzie,
Dzwonię do niego, lecz abonent niedostępny,
On list napisał, z instrukcją obsługi,
Obsługi przeprowadzenia końca istnienia,
Zwykły ja, człowiek z tej ziemi,
Wybrany przez niego na dowódcę końca bliskiego,
Czuję ogromną dumę,
Upokarzającego zniszczenia

Ix

Wojna i terror w przeddzień zniszczenia,
Zapowiedź nowego święta-zła narodzenia,
Domy poprzystrajane w łby koźlęcie,
Ciszę i spokój zastąpi ogólnludzkie przeklęcie,
Pożywka by karmić umysły dekadenckie,
Dziecięce karabiny,
Ranią amunicją ostrą,
Stając się karą boską,
Każdy zamach bombowy,
Jest wołaniem o pomoc,
Czas już się kończy, zacznijcie to dostrzegać,
Pola walki o nic,
Tak po prostu, aby zło mogło istnieć,
Wieczny front nienawiści, gdzie życie człowieka jest jedynie błyskiem,
Jest taki kraj na ziemii,
Który jest wielką kostnicą,
Ludzie, któzy tam żyją, już dawno wyzioneli ducha,
Kain ablowi tam, pomaga się zabić,
Ewa z adamem ulegają pokusie,
Kultura, tego kraju pełznie jak wąż kusiciel,
Po glebie, by jak najbardziej być podobnym do współczesnych
Ludzi, co za nic mają boże nakazy,
Wielkie dwie wieże, tam jak babel upadły,
Mieszając również językiem pomsty okrutnym,
Zabijać, niszczyć-tak odkupią swe winy,
A cały świat idzie za przykładem tego kaina,
Upadnie babilon, zamieni się w pył,
Sodoma z gomorą przestanął wreszcie istnieć,
Będzie porządek i na zawsze pokój,
Tylko stanie się to kosztem ludziej rasy, pokój!

X

Jestem sam w domu,
Czekam na śmierć moją upragnioną,
Która na mnie również wyczekuje,
Przeznaczeni jesteśmy sobie, jak kochankowie,
Niepewność, strach, podniecenie, ciekawość,
To czuje samotnie siedząć przy stole,
Znamy się, ale nic nie wiemy o sobie,
Ale dziś, dziś poznamy się dobrze,
Poznamy się dobrze jak kochankowie,
Dzwonek do drzwi dzwoni,
To ty napewno, nikt inny już do mnie nie dzwoni,
Napięcie rośnie wraz z drzwi zbliżaniem,
Otwieram i jestem wniebowzięty,
A raczej do wniebowzięcia staje się gotowy,
Dzień dobry, o pani koścista, niepokalana,
Ty nigdy nie spóźniasz się na ostatnią godzinę!
Zanim zabierzesz co twoje, moją duszę kroję,
I podaję na talerzu,
Zjedz coś ciepłego, tak zimno jest na dworze,
Ciało do niczego, mimo że młode,
Nie znaczy nic...,
Mam w pokoju trumne,
Do której sam wchodzę,
A raczej robię to podziwiając twą urodę,
Zakładasz pętle na szyję,
I dusisz mnie swą miłością,
Powiedzą, że to samobójstwo,
Lecz to jest miłość,
Nie oddycham już,
Ty dechu w sobie nie miałaś,
Na chwile zasypiam, dobranoc do rana
Kochanie!...

Xi

Lewą nogą wstając z łoża śmierci,
Obudziłęm niechcący ludzką półświadomość,
Wołającą o krzte współczucia dla niej,
Po co budzić się rano, skoro sen jest taki dobry?
Ja nie moge znieść poranka ciężkośći,
Mając obok siebie śmierć, a raczej jej zimne kości,
Codzienny początek męki, w poszukiwaniu radości,
Spodziewam się tego, iż miłość moja już nie będzie dziś tak żywa jak nocą,
Jakby miała być skoro jeszcze śpi... Ciszą przed burzą,
Nie budząc spokoju mojego ranka,
To ona będzie prawicą, w planie boskim dla mnie,
To chyba dziś, bo mój miecz się sam oszczy,
A anioł gabriel czeka pod drzwiami,
Już puka nawet, a ja nie wiem, czy gotowy,
Jestem, ale ludzka jakaś część we mnie, wacha się,
Budzik tyka, budzę swą kochaną,
I ubieram się w zbroje boskiego usprawiedliwienia,
Śmierć, tylko swą kose, bierze ze sobą,
Wyglądam za okno,
Jakie to wszystko jest jeszcze niewinne.

Xii

Odkupienie, rysuje na piasku plan zagłady,
Ty panie światło swoje rzucasz na to,
Z twym rozkazem, staje się generałem,
Admirałem śmierć, którą nie z żebra stworzyłeś dla adama,
Nie po to by ją kochać, lecz przyjąć do siebie,
I z nią się pogodzić,
Złapać za ręke, idąc z nią do końca,
Ja klęczę na ziemi, kreśląc wzory na piasku, ona za plecami,
Wszystko nadzoruje,
Maluje rzędy nieżywych, wkoło dookoła poprzekątnej,
Łącząc w jedną całość,
Masowej mogiły ludzkich ,,być i byłem'',
Jestem umiera, ale oni nie wiedzą,
A gdyby choć czuli, że ostatnie pięć minut trwa właśnie od teraz,
A oni siedzą, jedzą, krzyczą, pracują, nie nawidzą się nawzajem,
Że muszą to robić,
A kosa na nich właśnie się zamierza,
Wbiłem kij w miejsce, gdzie będzie centrum,
Skąd dowodził będe, armią moich przynależnych,
Tam gdzie krańce wierzchołków koła martwych wyznaczone,
Sypie kamienie, aby nikt nie uciekał,
Pięśćmi bije w piach, aby umocnić swą siłę,
Wstaje niszcząc, to co stworzyłem,
Zrobię to nagle, aby nikt nic nie poczuł,
Pięć minut mineło, zegar mówi koniec

Xiii

Jedna myśl zniszczyła całość bezsensu,
Materializmu zawieszonego na szyjach zwierząt-ludzi,
W swych łańcuchach uwięzieni niczym małpa w klatce,
A teraz wolni dzięki memu działaniu,
Mówcie mi zbawca, bo zbawiam wasze karki od ciężaru,
Złoto, srebro i platyna całego świata,
Zapłoneła w skarbcach i na ciałach ogniem piekielnym,
To początek, boskiej konieczności,
Wskazałem palcem na domy, by bloki betonu w pył się obruciły,
Tak się stało,
I ludzie naraz obok siebie staneli, nie poznając swoich sąsiadów,
Mieszkali obok, ale ściany były za grube, by poznać choć twarze mogli swoje szkaradne,
Pozwoliłem im poznać wszystkich siebie nawzajem,
Tak się stało,
Na wsazanie moje, cały asfalt i bruk,
Zwinął się na raz niczym dywan do prania,
I lud boży stanął na ziemi pierwotnej,
Ludzie wzdychają, że gleba jest piękna,
A ja na koniec zwróciłem im ją w całości,
I tak się staje,
Uświadomiłem, że sami pozamykaliśmy się w klatkach,
Więzieniem masowym, była urbanizacja,
Zniszczyłem auta, by znów mogli chodzic,
Tak stalo się,
I nagle wszyscy uświadomili, sobie że posiadają nogi,
Ludzie padają na kolana płacząc, że tego nie robią,
A nie zabronione to im było prawem bożym,
I tak się staje,
Naraz trafił szlag wszelkie wynalazki,
I znikneły wszystkie troski świata,
Nie ma samotności, bo ludzie rozmawiają,
Nie dzwoniąc do siebie z odległości niewielkich,
Każdy chce żyć bo żyć jakoś tak jest piękniej teraz,
I tak staje się,
Tuż przed końcem tego ich biednego bytu,
Jakby na nowo świat powstał,
Przez nich tak poraniony,
Bo sami sobie, zrobili tu piekło,
A wystarczyło tylko rodzić się i na ziemi pracować,
Ide do boga poradzić się go co mam,
Z tym tłumem przede mną,
Zrobić, bo pragnał żyć nagle,
A czasu nie mają
Bezradni!

Xiv

Tam dwa poziomy wyżej, gdzie zaczyna się niebo,
Czekają na mnie strażnicy w zbroi wykonanej z prawdy,
Żadne kłamstwo, nie przebije prawdy,
A już na pewno nie złamiesz słowa bożego,
Na kanwie przykazów i z przykazów stworzonego,
Otwiera się brama, za nią jasność i nic nie widze,
Przed spotkaniem z najwyższym, muszę zostawić tu oczy,
Bo tylko duszą oglądać go można, a oczy zbyt niedoskonałe,
Tylko w świecie zwierząt, da się nimi zwierzęce instynkty podglądać,
Już czuje jego siłe i widze go trzecim okiem,
Jest on wielki mocą nieokreślon do zbadania,
Dotyka mnie i jest mi przedobrze,
Szczęście co wypływa z prawdziwego jej źródła,
Mówie do niego per tato, bo ojcem jest naszym,
On gładzi mą głowe ręką cieplutką,
I wiem, że on wie, że mam teraz dylemat,
Co zrobić z tłumem, który stanął przede mną,
Piekło jest pełne i niebo jest pełne,
Dusz, przez co duszno w tych miejscach okropnie,
I tłum ten stanie się bezrobociem śmierci,
Tato pomóż, poradź co mam z nimi zrobić,
Budze się spowrotem na ludzkim padole,
I nie ma tych ludzi, i nie ma nic wogle,
Gołe pole nicości, skąpane w niczym

Xv

Coś z nimi zrobił i z tym co było,
A może to sen był niezbyt dobry,
Jak film z niskim strasznie budżetem,
Co kończy się i nic po nim nie zostaje w głowie,
Tylko tytuł, co kołacze, a nikt brzmienia usłyszeć nie może,
Bo jak złapać ptaka, co przenika bez sensu przez naszą drogę,
Straszne jest to, czego już nie ma,
Przeraża mnie nic, bo nie wiem co znaczy,
Znów przeniesiony wyżej o dwa poziomy,
Na spotkanie z szefem wszechwszystkichwszystkiego,
Który mi jedynemu jego, objawi oblicze,
I widze go matką i ojcem i reszty nie mogę,
Opowiedzieć, gdyż słowa zbyt marne, by określić go w zdaniach,
A malując obraz, farb nie mógł bym dobrać,
By kolor wszechwiedzycałprawdycałoświata poznać,
On wie po co tu jestem?
I znikam....

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @huzarc, @Berenika97, @Simon Tracy, @Kwiatuszek, @FaLcorN, @Poezja to życie dziękuję za wasze odwiedziny i pozostawienie śladu. @viola arvensis  jeżeli inaczej i wyjątkowo, to strzał w dziesiątkę. Cieszę się

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        @RomaBardzo mi miło. Dziękuję za dobre słowa. Pozdrawiam.
    • Gdy widziałem Cię po raz pierwszy, zbiegałeś ze wzgórza  Dookoła szumiał wielkopolski las Oczy miałeś smutne, nos zaczerwieniony  Lśniące bordowe serce zdobiło Twój pas I sam nie wiedziałem, dlaczego na Cię patrzę Tak natrętnie, pytałem się sam Bo czułem, jakbym miał Cię już wcześniej i zawsze Tak czułem, kiedy ujrzałem Cię tam Ktoś śpiewał: „Złote Piaski, ach, Złote Piaski!  Kto był w nich choć przez chwilę, temu przyśnią się nie jeden raz.” Spojrzałeś na mnie, a oczu Twych zieleń Odbiciem była przyjeziornych traw Sarna w biegu zatrzymana, młody jeleń Letni anioł, niepomny ludzkich spraw I nie wiedziałem, dlaczego na mnie patrzysz Co we mnie widzisz, pytałem się sam Czy na Twojej twarzy widzę wzruszenie? Dałeś mi uniesienie, lecz co ja ci dam? I wciąż ktoś śpiewał: „Złote Piaski, ach, Złote Piaski!  Kto był w nich choć przez chwilę, temu przyśnią się nie jeden raz.” Wtem sięgnąłeś drżącą ręką, mój mały Do mej ręki, aby tkliwy dać mi znak Uściskiem czułym Ci odpowiedziałem I ujrzałem twoje usta, uśmiechnięte w wielkie „tak” Tak jak wtedy żeśmy na tym wzgórzu stali Tak ja nadal stoję z Tobą w moich snach Choć niewiele nam wspólnego czasu dali Tak ja nadal jestem z Tobą w moich snach I sam śpiewam: „Złote Piaski, ach, Złote Piaski!  Kto był w nich choć przez chwilę, temu przyśnią się nie jeden raz.”
    • @Waldemar_Talar_Talar Po Targach w Krakowie ustalimy poetycką''wymianę myśli''.Jestem z moim Wydawnictwem i niby powinno być łatwiej bo to drugie ''wyjście'' a trochę ''zatrzymuje ''w biegu codziennych spraw...Dziękuję raz jeszcze.
    • @Waldemar_Talar_Talar Waldemarze, dziękuję za pamięć, jest kontakt prywatny do każdego, serdeczności :)
    • Drzwi autobusu rozsunęły się. Był to już ostatni, zjazdowy kurs  i kierowca nie zamierzał nawet udawać,  że nie chcę spędzać na postojach  więcej czasu niż wymagała tego  absolutna konieczność,  polegająca na wejściu lub wyjściu poszczególnych pasażerów. Nielicznych już co prawda. Sennie oklapłych na twardych, plastikowych  siedzeniach a wąskiej, topornej budowie. Większość wracała z pracy lub jakiś przedłużonych do granic spotkań towarzyskich czy biznesowych. Marzyli jedynie o kąpieli, spóźnionej kolacji i kuszącej miękkości łóżkowego materaca. Tył pojazdu jak to zwykle w tych godzinach, okupowali pijani oraz bezdomni. Wyjęci spod prawa. Bez biletu, przemierzający pulsujące uliczne arterię tego miasta spotkań kultur i inspiracji.  Wyrzuceni w mrok parkowych ławek, opuszczonych squatów  czy zagrożonych zawaleniem kamienic. Czy tak jak w tym długim jak wąż pojeździe. Wysłani przez społeczne oskarżające oczy, na jego ogon. By tam w kręgu kamratów. Nużać się w niepochamowanej głębi  upadku swego człowieczeństwa.     Traf a może i przeznaczenie  wskazało tego wieczoru,  że pośród tych wyrzutków  można było dostrzec twarz człeka, który na pierwszy rzut okiem  nie pasował tam wcale  ani zachowaniem ani tym bardziej ubiorem. Twarz jego nie zdradzała nic.  Żadnej zmarszczki ani bruzdy, mogącej wskazywać na to,  że myśli nad czymś natrętnie  lub że rażą go rozmyte, astygmatycznie zniekształcone światła latarni. Nie wyglądał na zmęczonego ani sennego. Utkwił wzrok w jednym punkcie,  zaparowanej lekko szyby. Gdyby autobus był jakimś zabytkowym, przedwojennym modelem. Można by uznać za stosowne  i jak najbardziej uzasadnione stwierdzenie,  że pasażer wyglądał jak duch  nawiedzający kabinę pojazdu.     Wnioskować by tak można po tym,  że odziany był w długi, sięgający kostek  dwurzędowy płaszcz o barwie świeżego popiołu z kominka. Tweedowy o kroju oksfordzkim, zdradzającym solidne pochodzenie tkaniny  jak i bardzo wysoki poziom uszycia. Biała jego koszula zgrabnie kontrastowała z granatowym krawatem w złote prążki, zawiązanym z najwyższym pietyzmem  na podwójny węzeł windsorski. Spodnie również szare, o szerszych nogawkach od kolana w dół, z wyraźnie klasycznym fasonem  i dokładnie zaprasowanym kantem, zgrabnie zasłaniały sznurówki lekko podpalanych, brązowych brogsów wykonanych bezsprzecznie ręką mistrza szewskiego a nie maszynowo. Ubiór wieńczyła brązowa czapka w stylu birmingandzkiego kaszkietu  o uciętym ledwie widocznym daszku.     Autobus ruszył w stronę  kolejnego przystanku. Za jego wiatą był zlokalizowany jedynie stary wyłączony już dawno z użytku cmentarz. Ostatni pochówek odbył się na nim jakieś pięćdziesiąt lat wstecz. Pełny był jednak tych cudownych, artystycznych nagrobków, które mimo wielu uszczerbków, uszkodzeń i bezmyślnych dewastacji młodzieży, nadal cieszyły oko tak pasjonatów sztuki  jak i odwiedzających nekropolię żałobników.     Niski, ułożony z na ciemno wypalanych cegieł mur cmentarza Był granicą dla doczesności, która mimo upływu pokoleń  nie miała śmiałości  naruszania spokoju zmarłych. Stare dęby, olchy i świerki Jak strażnicy rozpościerały długie gałęzie  nad marmurowymi grobami. Kuny, lisy i szczury dorodne jak małe koty brodziły ścieżki w  niekoszonych od dawna trawach  i rozplenionych powojach czy koniczynach. Bacznie obserwowane z góry  przez czarne, smoliste ptactwo cmentarne.  Zagony kruków i gawronów, potrafiły swym hałasem  zbudzić duszę z grobu. I wysłuchać jej żali czy próśb. Na skrzydłach rwały w noc ich tabuny. Ku gwiazdom rozsianym  na letnim nieboskłonie. By zanieść te prośby przed oblicze Boga. Gdzieniegdzie w noc, zachukał puchacz, to krzyż żeliwny, przekrzywił się z jękiem. To znów znicz dopalił się, pogrążając czuwająca u ognia duszę w czerni niepamięci.   Kierowca miał zamiar nawet przestrzelić ten przystanek bo kto mógłby,  chcieć wysiadać na nim  o tak niegościnnej porze. Zresztą stróż cmentarza, zamknął jego furtę jakieś trzy godziny temu, sprawdzając wprzód  to czy aby zmarli jedynie ostali na jego włości. Nawiedzić więc zmarłych  w mroku nocy było nie sposób. Zresztą po cóż? Zbliżając się z dużą prędkością do wiaty, kierowca wyczuł wręcz podświadomie  jakiś ruch na końcu pojazdu. Rzucił pobieżnie wzrokiem  we wsteczne lusterko I o mało nie wypuścił kierownicy z rąk. Ze zdumieniem dojrzał u ostatnich drzwi  bogato ubranego jegomościa, który jedną ręką uczepiony rurki, drugą dawał mu wyraźny sygnał ku temu że zamierza wysiąść na odludnym przystanku.  Więc usłużnie zwolnił i wjechał na zatokę. Otwierając jedynie ostatnie drzwi.   Depresyjna niemoc była mi dziś łańcuchem, którego piekielne ogniwa skuły mnie jakimś diabelskim zaklęciem z tą zdezelowaną wiatą. Praktycznie nieużywaną  i posępnie zniszczoną przez grupy młodzieży. Wybite szyby i oderwana w połowie ławeczka, cieknący, dziurawy dach i wszechobecny brud Były mi i tak milszym widokiem niż  zimne ściany mojego mieszkania. Myśl o tym, że miałbym tam wrócić  a od jutrzejszego poranka,  po nieprzespanej nocy. Znów przybrać maskę uśmiechu i normalności Wprawiała mnie w szalenie, głęboką rozpacz.     Jaki to wstyd,  że muszę płakać gdzieś na odludziu. Bo nie mam nikogo. Bo mam maski,  które nie pozwalają mnie dostrzec. Mam uśmiech na twarzy, który kamufluje łzy. Poświęcam się celom, które są puste. Kocham tą której nie zdobędę nigdy. Piszę wiersze, które przepadną.  Nigdy nie wydane. Dlatego przyjeżdżam tutaj. Żeby patrzeć w jedną, pewną i niezawodną wizję przyszłości. Na cmentarz. Dlaczego miałbym oszukiwać swoje myśli. Umrę, Wkrótce. I trafię na podobny cmentarz. Tu nie będę już udawał. Będę wolny. Od choroby życia. A czyż to samo nie wystarcza by nazwać śmierć wybawieniem? W to wierzę, że po śmierci będę szczęśliwy.     Z zadumy wyrwał mnie autobus,  ostatni już dziś według rozkladu. Może nie zwróciłbym na niego uwagi  bo codziennie przecież przecinał jezdnię nawet nie zadając sobie trudu by zatrzymać się w zatoczce. Kierowca był chyba nawet nie świadom tego, że moja osoba siedzi pod wiatą, każdego wieczora. Śpieszno mu było do domu.  Pewnie miał dzieci i żonę. Kogokolwiek kto czekał na jego powrót. Dziś jednak było inaczej. Autobus wyraźnie zwolnił jakieś dwadzieścia metrów przez zatoką  i włączył kierunkowskaz do skrętu. Zajechał, parkując idealnie tak by zmieścić całe nadwozie w obrysie zatoki. Przez chwilę nawet przemknęło mi przez myśl że tym razem kierowca dostrzegł mnie  i wiedząc, że to zjazdowy kurs  ulitował się nademną. Drzwi jednak naprzeciw mnie  były zamknięte na głucho. Miast tego otwarły się te ostatnie  i wydawało mi się,  że wysiadła tylko jedna osoba. Autobus ruszył dalej,  wzbijając lekki dym z rury wydechowej. Gdy warkot silnika się oddalił. Posłyszałem kroki.     Z narożnika wiaty wychynęła  postać mężczyzny. Młodego i postawnego. Był ubrany przedziwnie. Schludnie lecz niesamowicie staromodnie. Widać obydwaj byliśmy mocno zdziwieni  natrafieniem na siebie  o tak niecodziennej porze w tak osobliwie, odludnym miejscu. Podszedł do mnie jednak  i poprosił o papierosa. Odparłem, że pale jedynie mentolowe. Wie Pan - zaczął niepewnie - nigdy takowych nie paliłem. Ale tytoń to tytoń. Wyjąłem więc paczkę z kieszeni bluzy i wziąłem dwa papierosy.  Podałem mu jednego, włożył go szybko do ust  I nadstawił się ku płomykowi zapalniczki. Odpaliłem też dla siebie i zaciągnęliśmy się  ochoczo pierwszym dymkiem. Uchylił kaszkiet i podziękował mi serdecznie.     Minął wiatę i skierował się  ku zamkniętej bramie cmentarza. Zawołałem za nim  Proszę Pana. Pan tutaj na cmentarz? Dziś już zamknięty dla odwiedzin. Musi Pan przyjść jutro. Zaśmiał się serdecznie i rzucił  Ja wracam tylko do domu Tak przez zamknięty cmentarz? Ciemną nocą? Tam nie ma nawet latarni. Nie boi się Pan? Teraz już nie przystoi mi się bać. Ale jak żyłem to się bałem.  Bałem się Drogi Panie  życia w samotności i kłamstwie. Teraz już jednak mam spokój. Wieczny odpoczynek od życia. Skończył to zdanie i rozmył się jak duch W progu cmentarnej bramy.  Dopaliłem papierosa. I wstając z zamiarem powrotu do domu. Rzuciłem jeszcze w czerń bramy. Doskonale Pana rozumiem. I już się nie boję.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...