Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wzrok Justyny uporczywie błądził po przestrzeni gabinetu. Od jakiegoś czasu koncentrował się na powierzchni ścian.-Niewątpliwie to jest najsłabsze ogniwo mojej działalności, pomyślała Justyna, uznana i modna w środowisku psychoterapeutka. Dnia 9 stycznia 2005 roku o godzinie 17.29 miała dokładnie 29 lat, 17 godzin i 29 minut. Była szczupłą, dobrze ubraną i farbowaną brunetką. Ściany jej gabinetu były koloru śnieżna biel, dokładnie jak radził modny w środowisku poradnik feng-shui. Justynie jednak ta biel nie przynosiła obiecanej harmonii. Biel nie wnosiła ciepła do przestrzeni, która miała przecież służyć jako przytulisko dusz zbłąkanych. Ta przestrzeń, jaka tworzył pacjent, ona i otoczenie miało nadawać pacjentowi duchowy pion, duchowy kop energetyczny. Tymczasem w tej bieli ona sama czuła się zagubiona. Może to przez biel, może przez jej życie intymne-pomyślała. Zaraz potem wbiła paznokieć w opuszek kciuka. To miało być ostrzeżenie i zarazem kara za przenoszenie spraw intymnych na grunt zawodowy. Justyna widziała się w roli profesionalistki niosącej posługę zbłąkanym duszyczkom. Jej posłannictwo nie spadło na nią w chwili uzyskania dyplomu na Uniwersytecie Warszawskim. Jej posłannictwo ciąży na niej od samego początku. Od zawsze doskonale sprawdzała się w roli cioci Justy która przypilnuje blizniaczek siostry, córki Tyni która posprząta, upierze i uprasuje, i wreszcie w swojej popisowej roli przyjaciółki Tyśki. Tyśka była wspaniałą przyjaciółką, zawsze gotowa słuchać w kółko tej samej historii o nieudanym związku, kiepskim seksie, bólu piersi matki karmiącej, smutku kobiety ciężko pracującej. Umiała słuchać,bo lubiła słuchać. Może to zrobiło z niej dobrego psychologa,a może zbieg okoliczności zdecydował,że jej życie było niekończącym się monologiem drugiego człowieka. Justyna czasem czuła się gąbką przesiąkniętą, nabrzmiałą tymi monologami. Wtedy monologi pacjentów z gąbki zaczynały ściekać do jej życia prywatnego. Wtedy też Justyna zaczynała żałować,że nie posłuchała rad matki i nie została architektem.Zawsze pięknie malowała i miała nieprzeciętne wyczucie kolorów. Możliwe więc, że biel ścian raziła tylko ją,a pacjenci nie odczuwali żadnego dyskomfortu bieli.
Godzina 17.30 zwiastowała pojawienie się kolejnego pacjenta. Zanim zdążyła dopić zimną już kawę drzwi otwarły się i do gabinetu wszedł mężczyzna-pacjent. Justyna poczuła pewien szczególny rodzaj radości, radości która towarzyszy poruszaniu się po dobrze znanej trasie, radości która towarzyszy kochankowi, który zdążył oswoić ciało swojej kochanki i wie, jak ją zadowolić. Mężczyzni w jej życiu zawsze występowali w roli pacjentów, dosłownie i w przenośni, szukających w niej ukojenia. Justyna lubiła mężczyzn pacjentów. Nie bała się mężczyzn pacjentów-kochanków i mężczyzn pacjentów jej gabinetu. Wolała leczyć mężczyzn niż kobiety. Kobieta jest dla samej siebie niepojęta i niezbadana, wszelkie więc próby jej zrozumienia przez osobę z zewnątrz są jedynie bezsilnym oscylowaniem w okolicach prawdy nigdy do samej prawdy nie docierającym.
Pacjent bez żadnego zażenowania rozłożył się wygodnie w fotelu, rzucił pełne rutyny spojrzenie na gabinet i jego właścicielkę.-Bywalec, pomyślała Justyna. –Typowo,pomyślał pacjent. –Justyna Wysocka, proszę mówmy sobie po imieniu, o ile to panu nie przeszkadza. To zbuduje wokół nas przyjazną przestrzeń komunikacji i zniweluje niepotrzebne napięcie. –I przede wszystkim zmniejszy niepotrzebny dystans. Jestem Albert,ale wolę korzystać z drugiego imienia. Proszę mów do mnie Adam. –Adamie, cieszę się że będziemy razem pracować nad rozwiązaniem twoich problemów. Gdyby Justyna wtedy wiedziała jak skończy się historia jej znajomości z Albertem Adamem, sądze że jej reakcja na nowego pacjenta odarta byłaby z entuzjazmu, którego miejsce zajęłaby zupełna niechęć i strach przed zmarnowaniem kilku ładnych chwil z życia. Tymczasem niczego nie przeczuwająca Justyna patrzyła na zjawiskowo rozpartego w fotelu herosa Adama,pacjenta Adama, który najwidoczniej nie miał tak okazałych relacji interpersonalnych, jak wskazywałaby na to jego atletyczna budowa ciała zwieńczona parą błyszczących i wymownych oczu. Otóż problem Adama był stanowczo niebanalny z jej punktu widzenia. Adam cierpiał toksyczność swojego poprzedniego związku. Zazwyczaj ludzie nie wracają do przeszłości, z którą nie maja obecnie nic wspólnego, powiedziała badawczo Justyna i spojrzała na Adama zza grubych czarnych oprawek swoich okularów. Adam rzucił jej szybkie,bezradne spojrzenie spod długich rzęs. –Tak jak myślałam,z wierzchu twardy, a w środku zagubiony i bezradny. Rzeczywiście, emocje chyba nie były mocną stroną Alberta Adama. Pewny siebie samiec przybrał niespodziewanie postać zgoła odmienną od formy początkowej. Teraz przypominał małego chłopca czekającego na przedszkolnej świetlicy, aż przyjdzie po niego mama i zabierze do domu. –Zjawiskowy,pomyślała Justyna. Justyna lubiła w ludziach słabości. Nie dlatego, że mogła mieć nad nimi psychiczną przewagą. Lubiła je,bo dzięki nim czuła się potrzebna. W idealnym świecie nikt nie potrzebywałby Justyna pocieszycielki, Justyny uzdrowicielki, Justyny duchowej przewodniczki.
Zagubiony Adam opisał jej szczegółowo byłą kobietę, przez która cierpi fizyczne i duchowe katusze,przez którą kuleje cały świat jego relacji,przez którą czuje się zatopiony w morzy, oceanie wszechrozpaczy. Kobieta, a raczej demon kobiecości nosił barwne imię Judyta. Adam opisywał Judytę jako szlachetną, dobrą istotę, obleczoną w cudowne ciało i obarczoną brzemieniem rozlicznych słabostek. Ta miłość dla Alberta Kozłowskiego nie była gromem z jasnego nieba, niespodziewanym przypadkiem. To był świadomy wybór, najbardziej świadoma decyzja ze wszystkich, jakie kiedykolwiek podjął. W chwili, kiedy po raz pierwszy wziął ją w ramiona wiedział, że pragnie się nią opiekować do końca swych dni, że tak krucha i delikatna kobieta aby żyć, musi mieć możliwość wsparcia się na jego męskim ramieniu. On chciał opiekować się nią przez resztę życia. Niestety ona zdecydowała, że robił to jedyne 14 miesięcy i 72 godziny, bo 6 listopada 2003 roku odeszła argumentując, że kocha innego. Adam umarł dla świata, a raczej świat umarł dla Adama. Od tamtej pory nie pragnie już innych kobiet, niczego nie pragnie poza wszechogarniającym zapomnieniem. Chce zapomnieć o swoim poczuciu poniżenia, odtrącenia, bezużyteczności. Chce wymazać z pamięci to, co w tedy czuł, to co teraz czuje kiedy o niej mówi. Roztrzęsiona ręka wtargnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej papierosa i zapaliła. Adam spazmatycznie zaciągnął się dymem, jakby starał się stłumić łkanie i sprawić, aby żrący dym dotarł do wszystkich zakamarków jego udręczonego ciała. –Adamie, pierwsze co musisz zrobić,to rzucić nałóg. Nie masz zagłuszać emocji,tylko sobie z nimi radzić, skomentowała Justyna, zwolenniczka zdrowego stylu życia i członkini ligi antynikotynowej.

Opublikowano

przebrnąłem; na początek trochę pozrzędzę w kwestii technicznej: denerwują - przynajmniej mnie braki spacji w wielu miejscach, mało przejrzyste dialogi. Wypadało by poprawić.

w jednym miejscu jest ''morzy'' ;)

tekst na razie mnie nie zaskoczył, na razie leci tak standardowo, pani psycholog, młoda, żądna sukcesów, chce pomagać itd. Od Adama Alberta nie wyczuwam jakichś specjalnych zamiarów, nie wydaje mi się na tym etapie aby jego życie było interesujące, ale zobaczymy jak to rozwiążesz :))

czekam na cd
j.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        To byś do mnie na czereśnie nie przyszła?   Te co przychodziły to później lanie od mamy miały za te słodkości. Nie mogły po groźbą kary opuszczać podwórka. Coś za coś.
    • Wstała, aby nastawić kolejną piosenkę. Podeszła do zawieszonej w rogu pokoju półeczki o trójkątnym kształcie: takiej w sam raz, aby postawić na niej mały głośnik i oprzeć telefon. Odczekałem moment i wstawszy, podszedłem do niej.     - To jest ta właściwa chwila - uznałem. - Dosyć przemyśliwania. Dosyć czekania.  Zobaczę, jak zareaguje.     Stanąłem tuż za nią i objąłem ją w pasie. Powoli, obiema rękoma. Umiała świetnie panować nad sobą, bo ani drgnęła. Ale zareagowała na przygarnięcie: westchnienie, chociaż bardzo ciche, było jednak słyszalne. Chwilę trwało, nim lekko obróciła głowę.     - Andrzej - w głosie Marty zabrzmiało zdecydowanie pół na pół z wątpliwością. - To za wcześnie. Miałeś nie przyspieszać...     - Nie posuwam się dalej - odpowiedziałem pewnym tonem, wyczekując kolejnej reakcji. Po kolejnej chwili odchyliła głowę, opierając ją na moim ramieniu.    - Chcę, żebyś mnie słuchał - powiedziała. - Brak słuchania jest dla mnie równoznaczny z brakiem szacunku. Jako trener personalny miałam do czynienia z różnymi kobietami i z mężczyznami, oczywiście. Najczęstszym problemem w relacjach jest właśnie niesłuchanie, biorące początek ze wspomnianego. Tak więc przesuwania granic wystarczy na ten wieczór. Ale - lekki uśmiech dał wyczuć się w jej głosie - zatańczyć możemy. Ta melodia będzie w sam raz. Chodź - specjalnie odsunęła się o krok, potem o jeszcze jeden. Wyciągnęła rękę.     - Do przytulania nie trzeba cię zachęcać, ale do tańca już tak? - Marta zrobiła adowierzającą minę. - Bo uwierzę, mruknęła. - Aha!     - Czyżbyś miała wyłączność na testowanie? - odmruknąłem. - Bo uwierzę. Aha! - powtórzyłem za nią.     - Tańczymy - w ponagleniu dał się zauważyć kolejny uśmiech.    Melodia rzeczywiście była w sam raz. Do wolnego tańca, pozwalającego objęciom wyrażać sobie część nas samych.    - A więc zależy ci na mnie - zainicjowała rozmowę, gdy usiedliśmy. - Jak bardzo?    Przełknąłem banalność oczywistego stwierdzenia o bezpośredniości. Ale bezpośredniość pytania domagała się odpowiedzi. Równie otwartej.    - Bardzo - odparłem uznając, że ujęcie jej dłoni będzie wyglądało sztucznie, wbrew pozorom kontrastując - a nie współgrając -:z odpowiedzią. - Przyglądałem się tobie. Słuchałem. Obserwowałem. Rozważałem i analizowałem. Ty mi przyglądałaś się również.  Pewne twoje zachowania, a dokładniej mówiąc pewne odruchy, powiedziały mi więcej niż słowa. Będąc tacy, jacy jesteśmy, możemy zbudować coś naprawdę pięknego i wartosciowego. A więcej uczuć...    - Więcej uczuć? - spojrzała z ukosa. - Tylko nie mów, że się zakochałeś, bo uznam to za czerwoną flagę.    - Pozwolisz, że skończę? - odwzajemniłem spojrzenie. - Przecież i ja nie jestem tobie obojętny. Jest więc pomiędzy nami uczucie przywiązania - ostrożnie dobrałem słowo. - Wzajemne polubienie. Wiesz to przecież, nie tylko czujesz. A więcej uczuć i pogłębienie więzi przyjdzie z czasem.     Twarz Marty zastygła w napięciu. I w adowierzaniu, zupełnie jakbym przed chwilą opowiedział jej o czymś całkowicie awiarygodnym. Zatrzymała na mnie wzrok i patrzyła. Patrzyła. Spoglądała w milczeniu. Trwało to naprawdę długie chwile, a emocje z jej twarzy i oczu nie znikały. Wreszcie odetchnęła. Poruszyła się i sięgnęła po kanapową poduszkę, po czym położyła mi ją na kolanach.    - Przesuń się - gestowi towarzyszył następny uśmiech. - Chcę móc patrzeć ci w oczy, gdy będziesz opowiadał swoją wizję naszej przyszłości i odpowiadał na moje pytania...       Hua-Hin, 8. Czerwca 2025
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Dziękuję za komentarz i serduszko.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Dziękuję za komentarz i serduszko.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Może gdyby to się tak "dramatycznie dla goździków" nie skończyło, to byś dzisiaj miała zamętniony obraz tamtego dnia, a tak, pamięć jest wyostrzona, bo emocje zagrały mocniej. Miło, że podzieliłaś się swoimi osobistymi doświadczeniami... dziękuję   Pozdrawiam :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...