Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pstrąg na fali (long cut)


Rekomendowane odpowiedzi

Prolog

Jegomość

Pewnie mnie kojarzycie, choć się nie znamy. Teraz pewnie jestem bohaterem kilku piosenek, wieczornych wiadomości i codziennych plotek. Zdaje się, że wszyscy znają tę historię lepiej ode mnie. Jednak chciałem ją wam opowiedzieć. Niestety palec tak mi się złożył do spustu, że naciskając go popchnął kulę, która utkwiła mi we łbie. Wiem, co powiecie: wielka szkoda. I macie rację. Strasznie szkoda, gdyż naprawdę chciałem przekazać wszystkim całkiem ciekawą historię a mianowicie MOJĄ HISTORIĘ. Jednakże wszystko szlag trafił. Już się nie dowiecie jak to było;
że zaczęło się od dzieciństwa, ale jakoś nic ciekawego się wtedy nie działo; The Beatles się rozpadli, Presley umarł. Potem Bóg za sprawą niejakiego Chapmana zaprosił do siebie również Lennona, ten na to przystał i przez następne kilka lat nie było, czego słuchać. O mojej rodzinie też trudno rzec coś, co mogłoby was zainteresować. Mój stary walczył w Wietnamie i aż do śmierci mu się nie polepszyło. Mówił, iż matka zmarła przy moim poczęciu, ale ile w tym było prawdy? W latach sześćdziesiątych służył w armii, gdzie na ochotnika testowali na nim gazy bojowe tak, więc trudno było zweryfikować wszystko, co gadał. Rodzeństwa nie mam i nie miałem. Gdy inni chłopcy wychodzili wieczorami nad rzeczkę łapać żaby, gdy bawili się w policjantów i złodziei, puszczali latawce, szarpali dziewczyny za włosy i podglądali je w szatniach, ja w tym czasie siedziałem w domu i przez brunatny pryzmat Johnny Walkera patrzyłem na ojca, i słuchałem jego opowieści z Wietnamu. Jak to komuchy zabili mu najlepszego przyjaciela albo on przez pomyłkę wysadził w powietrze cały swój oddział. Wtedy wrócił, dostał rentę i nie rozstawał się już z Panem Walkerem.
Nie o tym jednak mówiłaby ta opowieść. Gdybym już mógł wam coś przekazać to byłoby to coś naprawdę niesamowitego. Chciałbym przedstawić pokrótce ostatnie wydarzenia.

Rozdział I

Pewnego zimowego dnia, na skraju wiosny, siedziałem sobie łowiąc ryby, nikomu z grubsza nie wadząc. Nagle poczułem jak coś bierze. Po kilku minutach siłowania się ze zdobyczą wyciągnąłem ją z wody. Szarpała się nieziemsko. Wyciągnąłem ją prosto na talerz (głodny byłem niesłychanie). Wtem ryba przemówiła:

- Nie zabijaj mnie dobry człowieku – rzekła mocno roztrzęsiona. Łuski miała ciemno szare, lekko posrebrzane. Oczy głębokie. Jakby latynoskie. – Niedawno znalazłem sens życia i jestem właśnie w drodze.
Nazwijcie mnie konserwatystą, ale z reguły nie wierzę w gadające ryby, przemierzające świat. Tak już mam, ale w tym przypadku musiałem zredefiniować swoje spojrzenie na pewne rzeczy.
- Tak? – spytałem. Mimo obniżonego poziomu sceptycyzmu mówiąca ryba od razu wzbudza pewne podejrzenia. Nie żebym odbierał komukolwiek prawo do wypowiedzi, ale jednak. Coś było nie tak. Ryba wyglądała na bardzo zmęczoną. Po dłuższej pauzie poszedłem tym tropem – A dokąd się wybierasz?
- Mów mi Henryk – zwróciła się do mnie ryba. – Wybieram się do Nowego Jorku.
- Dlaczego akurat tam? – byłem bardzo dociekliwy.
- Gdyż Dublin opatrzył mi się jakiś czas temu.
- Mhm – odparłem poprawiając sobie kapelusz. – Słuchaj, jeśli chcesz mogę cię podrzucić do Nowego Jorku. Mam w miarę po drodze.
- Byłoby wspaniale - odparł Henryk. – Tylko wezmę plecak – i przełożył go przez płetwę.

Tak oto, zarzuciwszy Henryka na ramię, ruszyliśmy do miasta, które nigdy nie śpi. Był rok 1989, ale gdy ten zrozumiał, że nie załapie się na lata 90-te po prostu odszedł.

- Musisz być nieźle podekscytowany Henryk. Zobaczysz świat. – zagadałem.
- …a na zewnątrz jest Ameryka. Ameryka! – krzyknął triumfalnie – Na sam dźwięk tego słowa, na samą myśl o niej robi mi się mokro pod płetwą.
Ale Ameryka, którą mieliśmy ujrzeć to nie była ta Ameryka równo ściętych trawników, czerwonych kabrioletów, futbolistów uganiających się za cheerleaderkami. Co to, to nie. Ameryka, która ukazała się wtedy naszym oczom to była Ameryka brudnych ulic, alfonsów, pajęczyn w oknach. Wyjęta żywcem z życiorysu Bukowskiego. Wyłożona cementem gnijących słów.
Ale Henryk miał trochę racji. Wzbudzała pewne uczucie ciepła, przywołanie dawno zapomnianego szczęścia. Chcieliśmy odkryć choćby jego cząstkę.


Prolog

Henryk

Doskonale wiem, co ciśnie się wam na usta: „gadająca ryba, niemożliwe”! Możliwe czy nie fakt jest faktem. Niezbadane są boskie wyroki i ścieżki, którymi staruszek do nich dochodzi. Odkąd opuściłem rodzinną sadzawkę wiedziałem, a raczej czułem się inny. Czułem się starym dzieckiem, dzieckiem, które nie potrafi się bawić i śmiać, niewinnie, i czysto jak inne dzieci. Miałem wrażenie jak gdyby wymyślił mnie Calvino lub jakiś inny czort. Gdy przemierzałem górskie potoki nie interesował mnie świat młodych. Wolałem przebywać z dorosłymi. Z ich planami uniknięcia drapieżników, planowania najbezpieczniejszych tras. Ale, gdy dorosłem i mianowali mnie dowódcą „Pstrągowego Oddziału Planowania i Logistyki” (w skrócie POPIL) zrozumiałem, że to także nie jest fucha dla mnie. To nie moje życie. Właśnie wtedy mając okazję zwiedzić nabrzeża i przystanie pojąłem, co jest moim przeznaczeniem.
Byli to ludzie, ich okrutny świat polowania, łowienia i śmiesznego bełkotu, który zwali mową. W każdej wolnej chwili wpływałem do najbliższego portu. Przysłuchiwałem się, podglądałem i przyswajałem wszystko, co było ludzkie. Po kilku miesiącach nauczyłem się mówić (z początku trochę sepleniłem) i oddychać powietrzem. Pewnego zimowego dnia zaszyłem się w spokojnej, mało uczęszczanej zatoczce (jako gadająca ryba nie mogłem tak po prostu wyskoczyć po środku przystani). Przyczaiłem się, a gdy zobaczyłem haczyk nie wahałem się ani minuty. Poszarpałem się trochę, a Jegomość z dziurą w głowie pociągnął przedstawiając mnie światu. Tak zaczęła się ta niesamowita historia. Ale nic więcej nie mówię, podobno on bardzo chciał ją opowiedzieć. Także oddaję mu głos.

Rozdział II

Podróżując bez mapy trafiliśmy do mieściny o nazwie „Tiny Valley”. Henryka strasznie bolały płetwy i postanowiliśmy sprawić mu jakieś porządne buty. W lokalnym sklepie z obuwiem szefował (według identyfikatora na koszuli) niejaki Al Peters. W chwili, kiedy nas ujrzał oniemiał. Facet z dziurą w głowie i chodząca ryba, która w dodatku chwilę później miała przemówić ludzkim głosem, to może nie „Bonnie i Clyde” rabujący sklepy z butami, lecz bądź, co bądź niezła heca.

- Dzień dobry Szanownemu Panu – Henryk ukłonił się w pas – Zapewne zastanawia się Pan, co tacy dwaj niewydarzeni goście chcą kupić w tak zacnym sklepie?
Spojrzał na nas, po czym splunął przeżutym tytoniem.
- Nazywam się Al. I gówno mnie obchodzi skąd jesteście, komu wieczorami dają wasze siostry i czy matka was za mocno przytulała. Za mało mi płacą, żeby cokolwiek chodziło mi to koło nosa. To nie jest Macy’s tylko nędzny sklep z nędznymi butami po nędznych cenach. Więc słucham – założył na twarz sztuczny, firmowy uśmiech i spytał – czego Panowie sobie życzą?
Najchętniej poszukałbym innego sklepu, ale było to bardziej niż oczywiste, iż to jedyny w tym mieście.
Henryk uśmiechnął się najpiękniej jak potrafił.
- Poproszę kowbojki – rzekł ze wzrokiem pełnym niespełnionych marzeń. - Zawsze takie chciałem. Praktycznie od dziecka.
Al wybuchnął śmiechem.
- A na cholerę ci kowbojki?! Chcesz ujeżdżać myszy?! – zataczał się ze śmiechu.
Musiałem interweniować.
- Panie Peters, Al. To jest Ameryka – czułem się jak prezydent w noworocznym orędziu – i każdy ma prawo kupić sobie buty kowbojskie, kiedy tylko mu się zamarzy. Nawet, jeśli nie ma on szans na zwycięstwo na rodeo.
Sprzedawca spoważniał.
- Ech.! No pewnie macie rację – machnął ręką, po czym poszedł na zaplecze i przyniósł kowbojki w dziecięcym rozmiarze.
Po wymianie kilku podejrzliwych spojrzeń zapłaciliśmy, a Al wrócił do żucia tytoniu.
Henryk miał buty i mogliśmy ruszać przed siebie. Gdy dotarliśmy do „Middletown” byliśmy spragnieni i zmarznięci po kilometrach bezdroży, więc postanowiliśmy wstąpić do baru na jednego, by rozgrzać trochę zastygłą krew.

Rozdział III

Bar zwał się „Pussy Catz”. Tak naprawdę do dzisiaj nie wiem, czy był to bar, czy kosmiczny burdel? Od razu po wejściu przywitała nas młoda dziewczyna w dziwnym stroju, wyjętym z serialu science- fiction z lat 50-tych. Całkiem ładna blondynka z piegami zbiegającymi się u nasady nosa, z kusząco pełnymi i kształtnymi wargami, które ukrywały braki w uzębieniu. Kleiła się do nas jak mucha do pajęczej sieci. Spódniczkę miała tak krótką, że nie było nawet sensu wydawać tych kilku dolców. Wszystko było na wierchu. Mimo tego w oczach Henryka ujrzałem tę niebezpieczną iskrę. Nigdy nie rozumiałem, co mężczyźni widzą w kobietach. Osobiście nie spotkałem żadnej, która przykułaby moją uwagę na dłużej niż nowy komiks „Sin City”.
- Zostaw tych miłych dżentelmenów – odezwał się facet przy barze – nie potrzebują twoich tanich wdzięków. Proszę Panowie, spocznijcie – odszedł od baru i zaprosił nas do stolika.
Miał rude włosy i irlandzkie rysy twarzy. Jednodniowy rudy zarost, który zawsze wzbudza u mnie ciarki gęstą szczeciną pokrywał jego smutne oblicze. W lewym uchu miał tani kolczyk, a na ramionach jeszcze tańszy garnitur. Wyglądał dość dziwacznie, ale w naszej sytuacji nie mieliśmy prawa nikogo osądzać.
Rozsiedliśmy się wygodnie i zamówiliśmy piwo. Gdy barmanka je przyniosła facet nalegał, by to on pokrył koszty i napiwek. Jako, że nie mieliśmy z Henrykiem zbyt zasobnych funduszy nie zgłaszaliśmy sprzeciwu. Zaprotestowaliśmy jak to nakazywały dobre obyczaje, po czym pozwoliliśmy mu uregulować rachunek.
- Przy okazji. Mówcie mi Steve. Steve Collins. – przedstawił się.
Henryk podniósł się z krzesła i wyciągnął płetwę.
- Henryk.
Również wstałem.
- Jegomość.
Podaliśmy sobie ręce. Ceremoniał zakończony.
- Bardzo mi miło – odparł Steve.
Patrzył na nas jakby chciał odczytać nasze myśli. Nie robił wrażenia człowieka, któremu można zaufać. Raczej drobnego cwaniaczka, co żyje z dnia na dzień. Z przekrętu, na przekręt. Postanowiliśmy poczekać jak sprawy się potoczą. Tymczasem on kontynuował rozmowę
- Czego tak zacni Panowie szukają w tak odległym i odludnym miejscu? – zaczął dociekliwie.
Już chciałem mu odpowiedzieć.
- Szukamy sensu…
- Szukamy kredensu! Kredensu! Szukamy po prostu kredensu – jakby oparzony przerwał mi Henryk.
Steve spojrzał na nas z zaciekawieniem.
- Szukacie kredensu?
- Jak najbardziej – odparł Henryk, chyba tylko po to, by przekonać siebie samego.
Steve klasnął w dłonie.
- To wspaniale się składa – jego twarz pełna była obłudy, niczym twarz komiwojażera – gdyż właśnie zajmuję się handlem, szeroko pojętym, w tym także obrotem kredensami!
Spojrzeliśmy na siebie z Henrykiem. Postanowiliśmy się trochę zabawić kosztem Pana komiwojażera Steve’a.
- A co mógłby nam Pan zaproponować? – zaczął Henryk.
- Potrzebujemy czegoś kompaktowego a zarazem pojemnego i niedrogiego – podjąłem wątek.
Steve pomyślał przez chwilę. Jego oczy płonęły irlandzkim ogniem. Był w swoim żywiole.
- Mam coś w sam raz dla was, Panowie – udawaliśmy z Henrykiem zaciekawienie – kredens roku a być może i dziesięciolecia. Zdobył wszystkie branżowe nagrody.
- Co to takiego!? – autentycznie nie wytrzymałem. Steve wyglądał jak wyglądał, ale potrafił dozować napięcie. Trzeba mu to oddać.
- Proszę Panów to Kredens Turbo 3000! Najnowsze cudo techniki meblarskiej.
- Niesamowite – Henryk się rozkręcał – czytałem o tym. To musi być wspaniała maszyna.
- Dokładnie – Steve uderzył pięścią w stolik – Dopijcie Panowie i chodźmy do mojego pokoju. Pokaże wam to cacko.
Tak też zrobiliśmy. Wycierając usta ze złotego trunku pędziliśmy z Heniem do pokoju Pana Collinsa. Otworzył drzwi i zaprosił nas do środka. Było ciemno. Panował tam straszny zaduch połączony z potem i brudnymi gaciami walającymi się po wszystkich kątach. Kazał usiąść nam na fotelach pod oknem. W linii prostej najdalej od drzwi. Zacząłem się trochę niepokoić.
- Gdzie on jest? – spytałem.
- Tutaj – odparł Steve, a jego ręka rozjaśniła się blaskiem księżyca. Z początku byłem w stanie stwierdzić tylko tyle, że trzymał coś metalowego. Po chwili rozpoznałem ten kształt. Desert Eagle. Muszę przyznać, iż zbił nas tym z tropu.
- No panienki. Opróżniać kieszenie – widać było jak rozkoszuje się tą chwilą władzy. W tej chwili świat ograniczył się do nas trzech. A on był w sytuacji uprzywilejowanej. Uzbieraliśmy z Heniem jakieś dziesięć dolców, które położyliśmy na stole. Potem Steve związał nas plecami do siebie. Zabrał pieniądze i wyszedł. Siedzieliśmy sami w ciemnym, śmierdzącym pokoju. Ramię w ramię. Jak żołnierze w wojennych okopach (jednak bez homoseksualnych podtekstów).
Zawsze w nocy lubiłem wyobrażać sobie, że jestem na wojnie. Tak jak mój staruszek. Trwa ostrzał z moździerzy i kanonada pocisków. A jestem sam ze swoimi dziecięcymi lękami. Dźwigam je przez całe życie. Od tamtych samotnych nocy i zabawy w wojnę aż do dzisiaj, do tego pokoju, gdzie jestem uwięziony razem z mym towarzyszem. Gdy snułem te smutne wspomnienia Henryk zaczął wyślizgiwać się z więzów. Patrzyłem jak niedobitki promieni księżyca wpadają do pokoju przez, miejscami dziurawe, żaluzje i mieniąc się tysiącem barw kończą swą podróż na jego łuskach.
- Dobra spadamy stąd – powiedział. Zrzuciliśmy liny i raz na zawsze opuściliśmy „Middletown”.



Rozdział IV

Szliśmy przed siebie. Gdy od dłuższego czasu, w milczeniu, pokonywaliśmy kolejne kroki, zachciało mi się śpiewać. Przypomniałem sobie piosenkę, którą mój ojciec nucił mi niegdyś przed snem. Jeszcze zanim whisky zastąpiła mu krew. Nie mogłem sobie dokładnie przypomnieć słów, więc zanuciłem dwa wersy, które najbardziej utkwiły mi w pamięci:

Dotąd zawsze wędrowałem z księżycem,
ale księżyc zasnął i teraz wędruję już sam.

Henryk najwyraźniej nie był w nastroju na podśpiewywanie.
- Przestań! – nie cierpię śpiewania w podróży. – Kojarzy mi się z tandetnymi skautowskimi zaśpiewami i kiełbaską z nad ogniska. Nie trawię takich klimatów.
- Dobra już nie będę – nie wiem, co go ugryzło?
Przemierzaliśmy tak sosnowy las. Każdy ze swoją bezimienną złością i niechęcią do świata, chowaną w sercu od dziecka. Wiedziałem, że nie stworzę historii tak jak mój ojciec w Wietnamie, nie wezmę czynnego i oczywistego udziału w zapisywaniu jej kart. Jednak wszystko, każdy jest jej częścią; pojedynczy krok stawiany przez nas na tej zapomnianej drodze, Henryk ze swoim nie ukierunkowanym gniewem i ja z moimi dziecięcymi wspomnieniami. Z małym, z pozoru nic nieznaczącym fragmentem piosenki. To jest historia: Dotąd zawsze wędrowałem z księżycem, ale księżyc zasnął i teraz wędruję już sam; którą śpiewam tej nocy.
W czasie burzy dyń dotarliśmy do mieściny o dziwacznej nazwie „Ratherbigsonrocks”. Byliśmy już na obrzeżach Nowego Jorku. Zatrzymaliśmy się w moteliku. Nasz pokój był bardziej podrzędny niż sugerowałaby to cena i prawie nie śmierdział fajkami. Henrykowi to nie przeszkadzało. Wiedział, czym pachną mosty nad Missisipi i kurze fermy Wisconsin. Leżąc bezszelestnie w naszych łóżkach nasiąkaliśmy atmosferą Ameryki. Tej nowej, którą dopiero, co poznawaliśmy. Odespawszy kilka godzin ruszyliśmy na miasto. Obok motelu był burdel z tanimi meksykańskimi dziwkami. Henryk, dotąd przeciwny takim pomysłom, rozchmurzył się trochę i postanowił zaszaleć. Pofiglowaliśmy sobie trochę z latynoskimi panienkami, które chyba z natury zawsze wydają się spocone, a ich skóra błyszczy jak świeżo woskowany Cadillac. Po jakiejś godzinie spędzonej z nimi w obskurnych pokojach z przykrością i strachem stwierdziliśmy, iż nie mamy pieniędzy, co doprowadziło do nieuniknionego konfliktu z ich alfonsem; Ramonem, który był najprawdopodobniej najbardziej obleśnym typem, jakiego kiedykolwiek ujrzały nasze oczy. Wyglądał jak mały chłopiec, dziecko swojego otoczenia. Gdzie dziwki zastępowały mu matkę a sutenerzy ojca. Błyszczące włosy, tanie łańcuchy a przede wszystkim szpetne i kiczowate wąsy pod nosem wyglądały jak gdyby tkwiły tam od urodzenia, a on tylko do nich dorastał. Najwyraźniej nie do końca mu się udało. Teraz te błyszczące wąsy goniły nas przez ciemny, gęsty, modrzewiowy las. Gdy kroki i nawoływanie za nami ucichło, ukrywszy się pod powalonym drzewem, oczekiwaliśmy brzasku. Każdy trzask gałązki, każdy szelest liścia zdawał się zwiastować nasz koniec. Z godziny na godzinę gęstniejący mrok coraz bardziej przybierał kształt postaci Ramona i jego kompanów. Kształtu nieuniknionej kary. Na szczęście mrok aż do rana pozostał mrokiem. Skoro świt skierowaliśmy się z powrotem na trasę. Dotarliśmy do jakiejś konkretnej drogi ze stacją benzynową. Henryk był bardzo zmęczony. Poprosił, bym skombinował mu jakiś rower na ryby. Trochę czasu mi to zajęło. Na stacji go nie było. Kilkaset metrów za stacją była mała mieścina „Bythewaysville”. Musiałem sprawdzić trzy sklepy wędkarskie, dwa sportowe i jeden monopolowy (bez żadnego związku ze sprawą). Gdy wróciłem z rowerem ruszyliśmy do Nowego Jorku. Tym razem na dobre.

Rozdział V

Rano, gdy dotarliśmy na miejsce pokazałem Henrykowi kilka sklepów, do których nigdy mnie nie wpuszczają. Po południu poszliśmy na mecz Yankees’ów. Stojąc pod stadionem obstawialiśmy wynik na podstawie reakcji kibiców. Wygrałem 70 centów i dwa promocyjne kapsle Coca- Coli. Bawiliśmy się niezgorzej, więc dzień upłynął nam dość szybko. Wieczorem spacerując Broadwayem dysputowaliśmy sobie w najlepsze aż tu nagle Henryk, w mgnieniu oka, stanął oniemiały.

- Co się stało? – nic do niego nie docierało. – Co?! – powtórzyłem.
- Ona...spójrz – wskazał śliczną brunetkę spacerującą po przeciwnej stronie ulicy.
Idealna sylwetka przesuwała się wzdłuż neonów, które rozjaśniały jej włosy, niczym druga po południu. Światła się zmieniły. Szła w naszym kierunku. Jej uśmiech był jak chwila deszczu w wiosenny dzień. Przez sekundę zdawało mi się, że był przeznaczony wyłącznie dla mnie.
- Nigdy nie czytałem poezji i dzisiaj chyba nie zacznę – rzekłem wpatrzony w nią jakbym ujrzał płatek śniegu w lipcu.
Brak kąśliwej uwagi ze strony Henryka mnie zaniepokoił. Rzuciłem na niego kątem oka.
- Teraz głupcze! Pocałuj ją! – wydarł się na całe gardło. - To jest sens życia!
Dogoniłem dziewczynę próbując standardowego, dwuręcznego objęcia.
- To nie takie proste, gdy się ma 8 centymetrową dziurę w głowie – wymamrotałem podirytowany.
Henryk myślał przez sekundę, po czym rzucił:
- Złap się kapelusza.
Tak zrobiłem. Ale było to trochę jak wbijanie gwoździa papierowym młotkiem. Czułem się jak poległy strażak, który jeszcze miesiąc temu był bohaterem.
- Nie zawsze bywa lekko – rzekł podsumowując.
- Takimi wskazówkami prędzej ugotujesz spaghetti niż zrobisz karierę w show biznesie – odparłem, po czym ruszyłem w swoją stronę światła.

Epilog

Jegomość

I to w zasadzie wszystko, co bym wam powiedział. Teraz akurat nie wyszło, ale postaram się następnym razem. Może nie dzisiaj, ale bardziej jutro niż w przyszłym tygodniu.



Epilog

Henryk

Trudno cokolwiek więcej powiedzieć. Nie udało mi się skierować Jegomościa na lepszą drogę. I od tamtej pory tak idziemy, a długie na milę promienie księżyca rozświetlają nam drogę. W międzyczasie Jegomość balansuje na jej krawędzi, niczym nad brzegiem jeziora. Facet z dziurą w głowie i pstrąg. Jak bohaterowie zakazanej, dziecięcej powieści.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 5 miesięcy temu...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Komu bije dzwon ostatni, komu bije dzwon? Komu dzisiaj księżyc świeci, komu świeci on? Komu dziś fortuna sprzyja, z kiesy sypie swej? Komu ciężko jak po grudzie, Komu ciężko jest? Refren; Ludzi tyle jest na świecie, swe problemy każdy ma. Ludzi tyle jest na świecie, między nimi ty i ja. Lecz nie dajmy się zwariować, nie dajmy ogłupić się. Lepiej rękę mi swą podaj i uśmiechnij się, i uśmiechnij się. Kto nie zgubi dzisiaj drogi, ostatniej drogi swej? Kto na pewno dziś zabłądzi, pośród dróg co życie śle? Komu życie dużo dało, temu ciężko odejść stąd. Kto nie zaznał szczęścia tutaj, tam nadzieja niesie go. Refren; Ludzi tyle jest na świecie, swe problemy każdy ma. Ludzi tyle jest na świecie, między nimi ty i ja. Lecz nie dajmy się zwariować, nie dajmy ogłupić się. Lepiej rękę mi swą podaj i uśmiechnij się, i uśmiechnij się. A gdy będziesz z tamtej strony, to wszystkiego dowiesz się, Warto było, czy nie warto, czekać na nagrody te. Lecz nie po to tu żyjemy, by nagrody za to brać, Ale po to uwierz proszę, aby innym szczęście dać. Refren; Ludzi tyle jest na świecie, swe problemy każdy ma. Ludzi tyle jest na świecie, między nimi ty i ja. Lecz nie dajmy się zwariować, nie dajmy ogłupić się. Lepiej rękę mi swą  podaj i uśmiechnij się, i uśmiechnij się.
    • @Dagmara Gądek Dobry pomysł na uniknięcie dramatu na widowni.

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam :)
    • @Manek swojej wnuczce będę czytała:)
    • niech nikt się nie łudzi głosił komunikat mamy gwarancje nikt nie przeżyje ponieważ po zderzeniu największy kawałek będzie tak mały że nawet myśl się w nim nie zmieści   nie myślmy że się nam uda głosił dalej już nic nas nie uratuje - wykorzystajmy więc bogato ostatnie pół godziny   niech każdy wyjdzie przed swój dom  poda sąsiadowi dłoń tworząc łańcuch który oplecie cały glob a potem pomódlmy się do swego Boga o to żeby ta chwila nikogo nie bolała   chciałem zrobić jak głosił komunikat jednak obudził mnie budzik ratując  mnie i naszą planetę przed czymś co kiedyś nastąpi ale na szczęście jeszcze nie dziś w pierwszym dniu urlopu  
    • @Amber jest tutaj kilka niebanalnych fraz i dlatego tekst mi się podoba, jak i cała lekka koncepcja opisanego dramatu... u nas w filharmonii, jakiś czas temu rozdawano cukierki przeciwkaszlowe...      pozdrawiam miło
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...