Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Recycling. Szkło


Rekomendowane odpowiedzi

Zaczęło się jak zwykła pomyłka telefoniczna, trzykrotny dzwonek rozdzierający martwą ciszę nocną, a potem głos po drugiej stronie, proszący kogoś, kim nie był. Dużo później, gdy miał czas przemyśleć całą sprawę - wszystko to, co mu się przydarzyło - uznał, że nic w tym nie mogło być tak realne, jak przypadek. Ale to już dużo później. Na początku było po prostu zdarzenie i jego konsekwencje. Nie chodzi więc o gdybanie, czy wszystko mogło potoczyć się inaczej, czy też pierwsze słowa z ust obcego zdeterminowały całą resztę. Ważna jest sama historia i kwestia, czy było w niej coś, czego nie sposób opowiedzieć.
Sam Krystian nie jest tu zbyt zajmujący. Kim był, skąd pochodził i czym się zajmował – nie są to rzeczy szczególnie ważne. Wiemy – na przykład – że miał trzydzieści pięć lat. Wiemy też, że kiedyś miał żonę i syna, a także to, że obydwoje w tym momencie byli już martwi. Wiemy również, że był on pisarzem. Aby być precyzyjnym, trzeba dodać, że pisał powieści „z dreszczykiem”. Swoje książki produkował pod pseudonimem Wojciech Wojtczak, pisząc je z częstotliwością jednej rocznie, co zapewniało mu spokojny, wygodny i w pełni zautomatyzowany żywot w przytulnym łódzkim mieszkaniu. Ponieważ praca nad powieścią zabierała mu nie więcej niż sześć miesięcy, z resztą roku mógł robić cokolwiek zechciał. Czytał dziesiątki książek, odwiedzał przeróżne wystawy, regularnie chodził do kina. W lecie odpoczywał w aqua-parkach i śledził turnieje tenisowe. W zimie często zajmowały go teatr i filharmonia. Jednak ze wszystkiego co robił, najbardziej lubił po prostu spacerować. Prawie codziennie, w blasku słońca lub w strugach zimnego deszczu, opuszczał mieszkanie by zwyczajnie chodzić po mieście - nie zmierzając naprawdę nigdzie, poza miejscami gdzie zaprowadziły go nogi.
Łódź zdawała się przestrzenią niezdolną go zmęczyć, labiryntem nieskończonej liczby kroków, a gdziekolwiek by nie poszedł, niezależnie jak dobrze już poznał swoje sąsiedztwo i ulice miasta, ono zawsze dawało mu to pierwotne poczucie zagubienia. Zagubienia człowieka, nie turysty. Zawsze gdy ruszał by krążyć, czuł że zostawia siebie w tyle i gdy oddawał się w pełni rytmowi ulicznemu, redukując własną osobę do patrzącego oka, potrafił tym samym uchylić się od konieczności myślenia, a to właśnie – więcej niż cokolwiek innego – prowadziło go do poczucia gęstego spokoju, zawierającego w sobie czystą pustkę. Świat był na zewnątrz, wokół i przed nim, a jego częstotliwość odświeżania sprawiała, że nie mógł spacerować obiektywnie zbyt długo. Ruch był esencją wszystkiego, czynnością stawiania jednej nogi przed drugą i bezwolnym dryfowaniem razem z własnym ciałem. Przez to bezcelowe krążenie wszystkie miejsca zdawały się do siebie podobne i tak naprawdę nie było już ważne gdzie był. Udany spacer oznaczał poczucie, że jest nigdzie. I to Nigdzie było miejscem, które sam zbudował wokół siebie, a z czasem uświadomił sobie, że nie ma już woli go opuszczać.
Była noc. Krystian leżał rozluźniony w łóżku, ćmiąc ostatniego papierosa i zastanawiając się kiedy deszcz przestanie dudnić w szyby, a także, czy będzie miał rano ochotę na długą czy też krótką przechadzkę. Obok niego spoczywał otwarty, leniwie trawiony egzemplarz Braci Karamazow wielkiego, według niego, Dostojewskiego. Od dwóch tygodni, czyli od ukończenia ostatniej powieści Wojciecha Wojtczaka, był bardzo flegmatyczny. Po tym jak Robert Laborski, prywatny detektyw – narrator jego powieści, rozwiązał serię czasochłonnych zagadek kryminalnych i przyjął kilkanaście uderzeń w brzuch, krocze i twarz, ledwo uchodząc z życiem, Krystian czuł się poniekąd wyczerpany jego aktywnością. Przez te wszystkie lata Laborski stał mu się bardzo bliski. O ile Wojciech Wojtczak był dla niego tylko abstrakcyjną postacią, Laborski stawał się coraz bardziej żywy. W tej Trójcy tożsamości, którą stał się Krystian – Wojtczak był rodzajem brzuchomówcy, Krystian, tylko kukiełką na jego kolanach, zaś Laborski był iskrą życia, magicznym sworzniem całej tej maszynerii z ograniczoną odpowiedzialnością. Nawet jeśli Wojtczak był tylko złudzeniem, mimo wszystko usprawiedliwiał istnienie pozostałej dwójki. Był on zawsze tym niezbędnym pomostem, pozwalającym Krystianowi zamienić się w Laborskiego, w Labor… Arbeit… Pracę. I z biegiem czasu, małymi kroczkami, Laborski stawał się obecny w życiu Krystiana, stawał się jego alter ego, z którym mógł dzielić samotność dokładnie po połowie.
Poderwał z łóżka Dostojewskiego i leniwie zaczął sączyć jeden z ostatnich rozdziałów pierwszej części powieści. Właśnie gdy delektował się furią Dmitrija Karamazowa i zastanawiał się, jaką też rolę może odegrać w dalszych wydarzeniach służący-bękart - Smierdiakow – zadzwonił telefon. Dużo później, gdy sytuacja pozwoli mu na zrekonstruowanie tych wydarzeń, przypomni sobie, że spojrzał wtedy na zegarek i było piętnaście po dwunastej. Pomyślał, że ktoś kto dzwoni o tej porze musi mieć dla niego bardzo ważną wiadomość. Wywlókł się z łóżka i nagi podszedł do telefonu, by podnieść słuchawkę po trzecim sygnale.
‘ Taak?’
Po drugiej stronie nastała dłuższa chwila milczenia, podczas której Krystian był przekonany, że dzwoniący się rozłączył. Wtem, jakby z wielkiej odległości, usłyszał przedziwny głos, inny niż wszystkie które słyszał dotychczas. Był on zarówno bezosobowy, jak i przepełniony uczuciem, ledwie głośniejszy niż szept, lecz równocześnie doskonale słyszalny, a jego ton nie pozwalał określić, czy należał do mężczyzny, czy też kobiety.
‘Halo?’ powiedział głos
‘Kto mówi?’ zapytał Krystian

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...