Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Nieprzypadkowe połączenie


Rekomendowane odpowiedzi

Słońce odbijało się tak mocno od czteropasmowej jezdni, że John nie spostrzegł bocznej piaskowej dróżki i musiał cofnąć się kilkadziesiąt metrów. Sprzęgło jego dwunastoletniego Audi wyło donośnie, a przednią szybę pokryły krople deszczu.
- Zaczyna padać - odezwał się beznamiętnie, zerkając na szosę.
- Co się stało? - zapytał zaskoczony Stanley, odpinając pas bezpieczeństwa - Postradałeś zmysły? Co to za hamowanie? I po jaką cholerę zjechaliśmy na tą drogę?
Ale John milczał. Zadał sobie dokładnie to samo pytanie, jednak po cichu, tak aby nie usłyszał go ojciec. Prawda była taka, że nie miał pojęcia, dlaczego gwałtownie zahamował i dlaczego zjechał na boczną drogę. Stracił panowanie nad sobą? Coś go pokierowało? W jego umyśle zaczęły się pojawiać i znikać rozmaite wizje, w których trzyma kurczowo kierownicę i przyciska pedał gazu do samej podłogi. Ucieka. Przed kim? A potem rozlegał się krzyk, jakiego w życiu nie słyszał; wrzask cierpienia i jęk. Jęk człowieka, z którego uchodzi życie. Wzdrygnął się.
Do samochodu przez otwarte szyby wpadał ciepły powiew letniego wiatru i zapach pobliskich drzew.
- Halo? Słyszysz mnie? - odezwał się Stanley, wymachując rękoma przed twarzą syna - Możesz mi powiedzieć, dlaczego wjechałeś na tą drogę?
- Nie wiem.
- Słucham? - Stanley wybuchnął śmiechem - Synu, chyba musiałes mieć jakiś powód? Może zobaczyłeś na poboczu jakąś dobrą panienkę? Słuchaj, jak nie będzie droga, załatwię ci numerek, co ty na to?
- Tato, proszę - chłopak zdawał się być kompletnie zdezorientowany, jakby dopiero co się obudził i spostrzegł, że znajduje się za kółkiem.
Wrzucił wsteczny i łagodnie ruszył. Wjeżdżając z powrotem na jezdnię, włączył wycieraczki, które zamiast zetrzeć, rozmazały krople deszczu na szybie.
- Muszę wymienić te paskudne wycieraczki - wymamrotał, próbując tym samym zatuszować szok, którego doznał.
- Wiesz, zaczynam się o ciebie martwić - usłyszał niewyrażny głos ojca.
- Zawsze się martwiłeś. Niepotrzebnie - uciął. Był szczupłym dziewiętnastolatkiem o czarnych bujnych, kręconych włosach i pociągłej twarzy, która zawsze przypominała ludziom młodego Johnny'ego Depp'a. W ogóle nie był podoby do ojca, którego okrągła twarz posiadała wyrażne rysy, długi, ostry nos i kilka blizn po przebytej w dzieciństwie ospie. Ponadto, Stanley był dużo wyższy od swojego syna i miał jasne, proste włosy.
Minęli trzy niewielkie jeziorka, które tak silnie odbijały promienie słońca, że prawie nie mogli na nie patrzeć.
- więc? - krząknął Stanley, spogladając na opaloną twarz Johna. Chłopak włączył kierunkowskaz i po chwili wyminęli ciężarówkę z przyczepą wypełnioną ściętymi drzewami. Nie odezwał się jednak.
- Słuchaj, jeśli nie chcesz gadać, po prostu mi powiedz. Powiedz cokolwiek!
- Myślę nad czymś, okay? Po prostu myślę i nie chcę teraz rozmawiać.
Stanley kiwnął głową i zapalił cygaro. Zaciągnął się porządnie dymem, po czym wypuścił go kącikiem ust, jak najdalej od Johna.
- Nie ma sprawy, rozumiem - powiedział cicho.
Przez kolejne pietnascie minut jechali dość szybko, ponad sto kilometrów na godzinę, wcale się do siebie nie odzywając. Stanley przeklinając upał, nieustannie wycierał twarz i kark chusteczką. John natomiast prowadził w skupieniu, zdawał się intensywnie o czymś myśleć. Co jakiś czas spoglądał w lusterko, wymijał ogromne ciężarówki, po czym kierował auto na prawy pas i dalej myślał. Stanley wolał nie pytać, nad czym głowi się jego syn. Miał już dosyć ciągłych sprzeczek, wywołanych jego dociekliwymi pytaniami. Czyżby nie dawał Johnowi wystarczająco dużo swobody? Czy zapytanie: "Wszystko u ciebie w porządku?", jest wpieprzaniem się w jego życie? Nie pojmował przyczyny nerwowego zachowania swojego syna, wiedział, że musi z nim poważnie porozmawiać. Może w tej chwili nie było czasu na tego typu pogawędki, ale obiecał sobie, że jak tylko zajadą do domu, zaproponuje wspólną konwersację. Powinien wybrać odpowiedni moment. Nigdy nie miał problemów z porozumieniem się z Johnem, toteż jego dzisiejsze zachowanie kompletnie go zaskoczyło. Coś wyrażnie dręczyło Johna. Odkąd wjechali na autostradę, chłopak stał się jakiś cichy, a kiedy już coś mówił, okazywał swoje nieuzasadnione zdenerwowanie.
Stanley wyrzucił niedopalone cygaro przez okno i zakręcił szybę, gdyż czuł, że jeszcze chwila, a wpadający do wnętrza auta wiatr urwie mu głowę.
Nagle John kopnął pedał hamulca z taką siłą, że oboje prawie uderzyli głowami o przednią szybę. Rozległ się pisk ścieranych o asfalt opon, a swąd palonej gumy stawał się coraz intensywniejszy.
- John, do cholery, co ty wyprawiasz?! - krzyknął Stanley, czując jak żołądek podchodzi mu do gardła. Przerażony wbijał wzrok w przednią szybę, wypatrując żródła potencjalnego zagrożenia.
Nie zdejmując nogi z pedału hamulca, chłopak wykonał gwałtowny skręt kierownicą i Audi zjechało z prawego pasa na pobocze, kierując się ku wysokiej betonowej latarni.
- O kurwa - jęknął Stanley, zaciskając dłonie na pasie bezpieczeństwa - Synu, co ty, kurwa, wyprawiasz?
John skręcił kierownicą w drugą stronę, a potem dodał na chwilę gazu. Następnie z powrotem przycisnął pedał hamulca.
Auto jakimś cudem minęło latarnię. John spojrzał w lusterko, po czym skierował pojazd na pobocze i nawrócił. Wrzucił dwójkę i wcisnął gaz do dechy. Audi niechętnie skoczyło do przodu, ale potem zwolniło i zaczęło wyć na wysokich obrotach.
- John! - krzyczał przejęty Stanley - John, gdzie my jedziemy?
- Uważaj, tato! - auto podskakiwało na wybojach, wszystko trzęsło się i wydawało przeróżne dżwięki.
- Jezus! - mruknął Stanley.
Chłopak jakimś cudem uniknął zderzenia z drzewem, które wyrosło przed nimi jak zjawa. Zaciągnął ręczny hamulec i samochód zaczął zwalniać.
Chwilę potem nastała głucha cisza, mącona jedynie przyśpieszonymi oddechami. John odpiął swój pas bezpieczeństwa i otworzył drzwi. Wyjrzał na zewnątrz jakby chciał sprawdzić, czy rzeczywiście wjechali do lasu. Wszystko na to wskazywało. Stali pośród kilku drzew, w krzewach porośniętych malinami, słysząc donośne stukanie dzięcioła.
- Co chwila serwujesz mi nie lada atrakcje - burknął poddenerwowany Stanley, spoglądając na syna - Czy chcesz się zrewanżować za to, że nigdy cię nie zabrałem na karuzelę?
John oparł się w swoim fotelu i przymknął oczy. Jego dłonie drżały, był zlany potem. Kiedy otworzył oczy, usłyszał pytanie ojca:
- Powiesz mi w końcu, co się dzieje? - Kiwnął głową i jęknął cicho:
- Nie wiem, tato. Chyba coś nie chce, abyśmy wrócili do domu.
- Słucham? - zapytał Stanley - Co chcesz przez to powiedzieć?
- Kompletnie nie wiem. Po prostu coś nie chce, abyśmy wrócili do domu - powtórzył spokojnie chłopak.



- Oba ciała są kompletnie zmasakrowane - powiedział niski, krępy, ubrany w koszulę z krótkimi rękamwami, policjant o nazwisku Brain, posyłając przelotne spojrzenie swojej partnerce, Debrze Carrington - Rozpoznanie zwłok będzie absolutnie niemożliwe. Dobrze, że mamy ich dowody tozsamości. Szczerze powiedziawszy, dawno nie widziałem czegoś podobnego.
- Hm - mruknęła Debra, pochylając się nad zwłokami. Jej twarz była znacznie opalona, a włosy spięte błękitną klamrą. Nosiła okulary o dość grubych szkłach, ale zdaniem Braina nie ujmowały one policjantce ani trochę atrakcyjności. Nadrabiała szczupłą, smukłą sylwetką oraz obfitym biustem, i co ważne - inteligencją, dzięki której nie raz wychodzili z poważnych tarapatów bez szwanku.
- Zastanawiam się, jakim cudem ciała znalazły się na ziemi obok samochodu, skoro uderzył on w drzewo przodem.
Debra zdawała się intensywnie o czymś myśleć.
- Co jest? - burknął Brain.
- Nic, również się nad tym zastanawiam.
- To dziwne, prawda?
- Conajmniej dziwne.
- Wygląda to tak, jakby ktoś wyciągnął zwłoki z samochodu - kontynuował Brain - Aczkolwiek patrząc na pojazd i widząc w jakim jest stanie, nie sądzę, aby komukolwiek mogło się to udać bez użycia specjalnych narzędzi.
Debra wstała i posłała partnerowi zmęczone spojrzenie.
- Nie wiem co mam o tym myśleć - wymamrotała - Ich twarze. Widziałeś ich twarze?
- Masz na myśli te dwa rozgniecione pomidory? - zapytał całkiem poważnie Brain.
- Maluje się na nich lęk, widzisz? Aż mnie ciarki przechodzą. Pierwszy raz spotykam się z czymś takim.
- Nic dziwnego, rąbnęli w drzewo z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Na ich miejscu pewnie miałbym podobny wyraz twarzy.
Debra kiwnęła głową, spoglądając na leżące na ziemi ciała. Złożyła w modlitewnym geście dłonie i długo się zastanawiała.
- Oni się czegoś bali. Panicznie. Uciekali przed kimś - powiedziała z grymasem na twarzy.
Zerwał się świszczący w koronach drzew wiatr i zrobiło się jakoś ciemniej.
- Myślisz, że byli śledzeni i uciekali?
- Być może. Ich twarze to jedno wielkie przerażenie. Brain, czujesz coś?
Debra nagle wzdrygnęła się, otwierając oczy najszerzej jak to tylko było możliwe. Rozejrzała się po lesie, przekonana, że ktoś ją obserwuje.
- Co?
- Coś tu jest.
- Co ty wygadujesz? - Brain zmarszczył brwi, kompletnie nie rozumiejąc słów partnerki. Tymczasem Debra nie przestawała się rozglądać. Przełknęła głośno ślinę, po czym wydukała:
- Brain, coś tu jest.
- Próbujesz mi coś powiedzieć? - spytał żdziwiony policjant. Lekko poirytowany ekscentrycznym zachowaniem swojej partnerki, wyciągnął paczkę cameli i odpalił jednego.
- Musimy stąd odjechać - rzekła nagle policjantka. Jej głos był stłumiony; wyrażał strach - Coś chce, abyśmy stąd odjechali.
- Odjechać? - zdumiał się Brain, trzymając papierosa w kąciku ust - Coś chce, abyśmy odjechali? O czym ty mówisz? Musimy poczekać, aż przyjadą po ciała.
Debra odwróciła głowę w bok i wypuściła głośno powietrze z płuc.
Na chwilę zamarła w bezruchu, jakby nasłuchując, a potem jej ciało przeszyły lodowate dreszcze.
- Wsiadaj do samochodu! - krzyknęła nagle, po czym przeskoczyła ciała i podbiegła do radiowozu. Po drodze potknęła się o wystającą z ziemi gałąż i upadła.
- Co ty wyprawiasz? - usłyszała krzyk Braina, ale to nie powstrzymało ją od zapalenia silnika.
- Wsiadaj! - warknęła, otwierając drzwi od strony pasażera.
Brain zawahał się. Nie wiedział co ma powiedzieć. Przez krótką chwilę zdawało się, że zostanie na miejscu tragicznego wypadku, ale w pewnej chwili podszedł do radiowozu.
- Jesteś szurnięta - rzekł sucho - Będziemy mieli kłopoty.
- Wsiadaj - powtórzyła Debra, wrzucając jedynkę.
Brain wsiadł do samochodu.



- Dokąd jedziemy? - zapytał Brain, zgniatając niedopalonego papierosa w wysuwanej z deski rozdzielczej popielniczce. Zaczynała boleć go głowa i najchętniej napiłby się wódki z tonikiem, a potem zdrzemnął godzinę.
- Nie wiem dokąd. Przed siebie. Jesteśmy śledzeni - odparła Debra. Jej pełne usta były popękane, a na czole pojawiło się kilka kropelek potu.
- Śledzeni? - Brain odwrócił się i spojrzał na tylną szybę. Nikt za nimi nie jechał - Pusto - dodał niespokojnie.
- Nic nie rozumiesz.
- A co tu jest do rozumienia? Wiem tylko, że popełniliśmy błąd, pozostawiając miejsce wypadku na pastwę losu. Będziemy się musieli nieżle tłumaczyć. Swoja drogą, o co ci chodzi? Mówisz jak opętana.
- Czuję coś - wymamrotała Debra - Czyjąś obecność, która każe mi jechać przed siebie. Nie potrafię tego wytłumaczyć, to bardzo dziwne uczucie.
Brain westchnął. Bolały go nogi i kark, a na samą myśl, że będzie się musiał tłumaczyć szeryfowi, oblewał się potem. Doskonale wiedział, jaki zawistny potrafi być szeryf. Cholerny skurczybyk. Z jego powodu Brain niejednokrotnie planował odejście z firmy, ale zawsze pomagała mu Debra. Potrafiła z nim rozmawiać i ugasić w nim nerwy.
- Oszalałaś, dziewczyno - powiedział - Mamy jeszcze czas, aby wrócić na miejsce wypadku. Co o tym myślisz? Bo ja, że to najlepszy pomysł.
- Nie możemy - odparła policjantka - To coś jest za nami i każe mi jechać przed siebie.
Brain jęknął.
- Debro, na litość Boską! O czym ty mówisz?
Gdzieś w oddali zagrzmiało. Słychać było ciche uderzanie kropli o maskę i szyby samochodu. Po chwili lało już jak z cebra. Brain zasunął szybę od swojej strony.
- Lepiej wracajmy na miejsce wypadku - rzekł.
Debra zdawała się nie słyszeć jego słów. Przyśpieszyła do stu dwudziestu kilometrów na godzinę, a potem do stu czterdziestu.



- Co tak szybko? - zapytał Brain, kiedy dostrzegł ogromną ciężarówkę, którą mieli wyprzedzić.
- Dogania nas - wymamrotała Debra.
- Przestań robić ze mnie diotę i zwolnij!
- Dogania nas - powtórzyła policjantka, wciskając pedał gazu do oporu.
Ciężarówka zjechała na lewy pas. Brain zobaczył przyczepę wypełnioną ściętymi drzewami.
- Jedziesz za szybko!
Nie odzywając się słowem, Debra włączyła wycieraczki. Spojrzała w boczne lusterko, a potem zjechała na lewy pas, dokładnie na ten sam, po którym kilkadziesiąt metrów przed nimi mknęła ciężarówka.
- O kurwa, co ty wyprawiasz! - wrzasnął Brain, usiłując pochwycić kierownicę, ale Debra chwyciła jego dłoń i odrzuciła ją od siebie.
- Musimy uciec! - krzyknęła.
- Zabijesz nas! Natychmiast zwolnij, słyszysz?
Ale policjantka nie zareagowała na słowa swojego partnera. Wjechali w dość ostry zakręt. Opony radiowozu zapiszczały w fałszywym jęku i wyły w zakręcie tak długo, że Brain stracił już nadzieję, iż Debra kiedykolwiek odzyska panowanie nad kierownicą.
Kiedy w końcu samochód wyszedł na prostą i jeszcze bardziej zbliżył się do ciężarówki, Brain zaklął, po czym zamknął oczy.
Tymczasem ciężarówka nagle zjechała na prawy pas, jakby jej kierowca dostrzegł sunący niczym pocisk radiowóz.
Brain odetchnął z ulgą, kiedy udało im się wyminąć metalowego potwora. Oparł się w fotelu i ponownie przymknął oczy.
- Matko Boska, prawie nas zabiłaś! - warknął - Postradałaś zmysły?
Debra zdjęła nogę z gazu i auto zaczęło zwalniać.
- Zostawiło nas - powiedziała półszeptem.
Wciśnięty w fotel policjant zapalił kolejnego papierosa. Rozstrzęsiony spojrzał na twarz swojej partnerki.
- Powinnaś się leczyć - oznajmił - Zaczynam się ciebie bać, do cholery!
- Uspokój się, zostawiło nas. Jesteśmy bezpieczni, przynajmniej narazie.
Brain spuścił nieco szybę i strzepnął popiół. Poczuł się lepiej, kiedy do samochodu wleciało świeże powietrze.
- Teraz możemy wrócić na miejsce wypadku - powiedziała Debra, spoglądając niepewnie na partnera.
Brain milczał.



W momencie, kiedy dostrzegł wyprzedzający go radiowóz, doznał dziwnego uczucia, które zmusiło go do tego, aby zwolnił. Przydusił nieznacznie pedał hamulca i wielka ciężarówka z przyczepą zaczęła zmniejszać swoją prędkość.
Kirk pociągnął nosem, zadrżał i rozejrzał się wokół. Jezdnia przed i za nim była kompletnie pusta. Raz na jakiś czas mijał tylko jakiś kombajn, traktor, bądż wypełnioną po brzegi drewnem, ciężarówkę. Krople deszczu biły w kabinę pojazdu z taką zawziętością, iż w pewnym momencie Kirk pomyślał, że to wcale nie krople deszczu, ale kawałki metalu.
Teraz cały czas przyciskał pedał hamulca, a jego ciężarówka zwalniała. Zastanawiał się dlaczego to robi i nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wpatrzony w rozciągający się przed nim mokry asfalt, czekał na to, co miało wydarzyć się za chwilę.
Minutę póżniej ogromne auto wydało z siebie głośne westchnienie i zatrzymało się na prawym pasie, tuż przy poboczu. Donośne warczenie silnika rozpraszało myśli Kira, który oparł się łokciami na kierownicy i nabrał do płuc powietrza. Jego długie włosy kompletnie zasłoniły mu widok. Ponownie zadrżał.
Nie był sam. Jakaś niewidzialna siła czaiła się tuż za jego plecami i był pewien, że za moment wydarzy się coś bardzo złego. Spojrzał w boczne lusterko, ale nikogo tam nie dostrzegł. Bez wątpienia był obserwowany.
Poczuł coś jeszcze; jakby narastający ucisk gdzieś we wnętrzu głowy, a potem wrzucił pierwszy bieg.
Pomyślał, że popada w obłęd. Chciał krzyknąć, ale z jego ust wydobył się tylko cichy jęk.
A potem wdusił pedał gazu do samej podłogi i ciężarówka z wyjącym demonicznie silnikiem ruszyła z miejsca.
Musiał nawrócić. Koniecznie. Trzęsły mu się ręce i kolana, ale zdołał wykierować ogromnym pojazdem na przeciwległy pas. Przez chwilę dostrzegł w lusterku przyczepę z kilkunastoma ściętymi sosnami, które podskoczyły wszystkie naraz, kiedy przejeżdżał przez wąski pas zieleni oddzielający jezdnie.
Kabina zatrzęsła się, a potem pojazd gwałtownie przyśpieszył.
Kirk energicznie potrząsnął głową. Znowu poczuł ucisk, jakby ogromne imadło miażdżyło jego mózg. Zrobiło mu się duszno i chciał uchylić boczną szybę, ale jego ręka zamiast powędrować ku drzwiom, speczęła na lewarku i wrzuciła kolejny bieg.
Niebo zaczynało ciemnieć, a deszcz powoli ustawał. Kirk wbijał wzrok przed siebie, wiedząc, że jeśli nie uda mu się rozpędzić swojej ciężarówki, nie skończy się to dla niego dobrze.
Snopy świateł jego wozu podskakiwały i chwiały się w deszczu. Widział drzewa, ogrodzenia, śliskie od deszczu zakręty bocznych dróg. Bez przerwy zerkał w lusterko boczne, by sie upewnić, że nikt za nim nie jedzie. W gruncie rzeczy i tak miał świadomość, że coś tam czai się na niego, że podąża za nim i nie zamierza odpuścić.
Przejechawszy kolejnych kilkaset metrów trafił na dość głęboką kałużę. Stalowy potwór wpadł w delikatny poślizg i omal nie wyleciał z jezdni, ale na szczęście Kirkowi udało się zapanować na kierownicą. Z początku pomysłał, że przyczepa zacznie śliskać się po mokrym asfalcie i zepchnie resztę samochodu, ale tak się nie stało.
wtedy usłyszał ten dżwięk. Doskonale go kojarzył i kiedy zobaczył przed oczyma twarz, krzyknął.
Mój umysł płata mi figle - pomyślał kompletnie zdezorientowany. Dostrzegł chłopca, jego twarz, która absolutnie nie przypominała ludzkiej. Była zmiażdżona i kiedy ujrzał wyłamane zęby, rozszarpane usta i rozcięte wszerz i wzdłuż policzki, prawie zwymiotował. Jednocześnie widział drogę przed sobą; była pusta.
Gdzieś w podświadomości usłyszał głośny trzask wgniatanego metalu, krzyk mężczyzny, który woła o pomoc, następnie jęki i zgrzyty. Nie potrafił rozpoznać, które dżwięki pochodzą od miażdżonego samochodu, a kóre od zgniatanych w metalowym uścisku ludzkich ciał.
Dostrzegł osobowe auto, które koziołkując na pobocze, rozpadało się na kawałki. Po chwili uderzyło z impetem w drzewo. W jego umyśle pojawiła się wizja przedstawiająca chłopca ze zmiażdżoną twarzą, który próbował coś z siebie wykrztusić, ale połamana szczęka uniemożliwiła mu wydobycie jakiegokolwiek dżwięku.
Wdepnął pedał hamulca tak gwałtownie, że prawie uderzył głową w przednią szybę. W zasadzie coś pokierowało go, zmusiło jego stopę, aby ta spoczęła na pedale hamulca. Oszołomiony Kirk zjechał na lewy pas. W oddali dostrzegł jakieś światło i wiedział, że musi tam pojechać, że to właśnie tam się zatrzyma.
Ogromna ciężarówka z przyczepą zaczęła zmniejszać swoją prędkość. Strzałka prędkościomierza przecinała kolejno cyfry: osiemdziesiąt, siedemdziesiąt, sześćdziesiąt i zmierzała ku zerze. Pojazd wydawał z siebie głośne świsty i sapanie, kabina Kirka trzęsła się, a on podskakiwał na swoim siedzeniu jak na rozwścieczonym byku.
Kiedy zobaczył wóz policyjny stojący na poboczu, wiedział, że nie ominie go kara. Spuścił nisko głowę, zatrzymując ciężarówkę obok radiowozu. Wrażenie, że jest obserwowany poszło w niepamięć, ale pojawiło się nowe; że czeka go koszmar, jakiego nigdy nie był w stanie sobie wyobrazić.
Zgasił silnik i opuścił pojazd. Coś pchało go do przodu, jakaś niewidzialna siła pragnęła pokazać mu dzieło zniszczenia, absolutnej destrukcji, której się dopuścił.
Natychmiast rzuciło mu się w oczy roztrzaskane auto. Odwrócił głowę nie chcąc dostrzec dwóch zamasakrowanych ciał, leżących na ziemii tuż obok wraku.
- Boże - wykrztusił, a potem zobaczył krępą sylwetkę policjanta, zmierzającego w jego kierunku.



- Jak mama zobaczy, w jakim stanie jest samochód, już nigdy nie pozwoli ci prowadzić - powiedział Stanley, uśmiechając się nieznacznie do syna.
- Powiemy jej prawdę. Powiemy jej co się stało - odparł John, wrzucając czwarty bieg.
Stanley zamyślił się, po czym wzruszył ramionami.
- A co tak naprawdę się stało? - zapytał bez przekonania.
Chłopak nie odpowiedział. Był roztrzęsiony i bolała go głowa. Czuł jak w jej wnętrzu jakaś tajemnicza siła prosi, aby nawrócił.
Nie miał pojęcia, skąd się wzięła i czym tak naprawdę była. Usłyszał ciche słowa gdzieś wewnątrz umysłu:
Proszę, nawróć.
Wrzucił na luz i delikatnie przycisnął pedał hamulca. Wpatrzony w las po prawej stronie, Stanley, kiwnął głową i zamknął oczy.
- Co robisz? - zapytał spokojnie.
- Zawracam.
- Po co?
- Musimy zawrócić.
Stanley westchnął.
- Synu, proszę, dość już tego cyrku. Wrzuć bieg i dodaj gazu, mama już pewnie się niecierpliwi.
- Wszystko będzie w porządku, ale musimy nawrócić.
- To już chyba lekka przesada, nie uważasz?
- Tato, wiem co sobie myślisz, ale proszę, nie sprzeczaj się ze mną.
- Mam się nie sprzeczać? Po raz kolejny zatrzymujesz auto na tej cholernej drodze! Ostatnim razem prawie nas zabiłeś!
John włączył kierunkowskaz, pomimo, iż wszystkie drogi były wyludnione. Wpadając w delikatny poślizg skierował Audi na przeciwległy pas i przyśpieszył.
- Matko Boska! - jęknął Stanley.
Pędzili z prędkością ponad stu dwudziestu kilometrów na godzinę. John prowadził w milczeniu, był całkowicie pochłonięty jazdą. Co jakiś czas wyprzedzał stare furgonetki, traktory i ciężarówki. Stanley wbijał wzrok w przednią szybę, ani na moment nie spogladając na syna. Palił jednego papierosa po drugim i intensywnie nad czymś myślał. W pewnym momencie wyciagnął z kieszeni swój telefon komórkowy i wystukał numer do żony. Sygnał jednak zamienił się w głuchą ciszę i Stanley głośno zaklął.
- Cholerny telefon.
- Co się stało? - zapytał John, nie odrywając wzroku od przedniej szyby.
- Wyładował się. Mama na pewno bardzo się niepokoi. Zawracaj, wycieczkę krajoznawczą zrobimy sobie następnym razem.
- Nie mogę teraz nawrócić. Dojeżdżamy.
- Dojeżdżamy? Dokąd? John, o czym ty do cholery gadasz?
- Zobaczysz, tato. Już prawie jesteśmy na miejscu.
Ujrzeli światło, a w miarę jak zbliżali się do jego żródła, John stawał się bardziej energiczny.
- Już myślałem, że nie zdołamy tutaj dotrzeć - powiedział, uśmiechając się kącikiem ust.
- Tutaj, to znaczy gdzie? Szukałeś stosownego miejsca, aby uścisnąc dłoń najlepszemu przyjacielowi twojej dziewczyny?
- Nie potrzebuje do łazienki - odparł chłopak, zmniejszając prędkość auta.
Na poboczu, do którego dojeżdżali stał radiowóz. Miał zapalone światła i otwarte drzwi od strony pasażera. Obok niego stała ogromna cężarówka z przyczepą wypełnioną ściętymi drzewami. Z daleka była praktycznie nie widoczna, ze względu na to, iż jej kierowca wyłączył reflektory, a niebo kompletnie pociemniało.
- Po co tu stanęliśmy? Co to są za samochody? - zapytał Stanley, widocznie poddenerwowany.
- Musieliśmy tutaj przybyć - powiedział John - Nie wiem jeszcze dokładnie po co, wiem natomiast, że to, co zmusiło mnie do tego, aby tutaj dotrzeć, potrzebuje pomocy.
Stanley wpatrywał się w syna jak zahipnotyzowany. Coraz mniej podobał mu się jego ton głosu.
- No więc teraz ja ci coś powiem - oświadczył zirytowany - Natychmiast się stąd wynosimy. Zapalaj silnik i spieprzamy z tego cholernego miejsca. Nie wiem, co ci do głowy uderzyło aby tu przyjechać!
Wtedy drzwi od strony Stanleya stanęły otworem. Ujrzeli policjanta. Był niski i krępy. Zaraz za nim stała dość wysoka kobieta w okularach. Miała długie włosy spęte błękitną klamrą.
- Dobry wieczór - powiedziała i posłała im tajemniczy uśmiech. John zauważył, że kobieta ma na sobie policyjny mundur.
- Dobry wieczór, pani - odpowiedział, po czym wysiadł z samochodu. Jego białe adidasy spoczęły pomiędzy wilgotnymi i obłoconymi liśćmi. Zrobiło się chłodniej i zaczęło wiać, ale przynajmniej nie padało.
- Coś się wam przydarzyło? - zapytał krępy policjant. Stanley wysiadł z audi i posłał mu zmęczony uśmiech.
- W zasadzie to nie wiem. Proszę zapytać mojego syna. Jechaliśmy do domu i nagle po prostu się tutaj zatrzymał. Będąc kilka kilometrów stąd, stwierdził, że musi nawrócić. Niech pan jego pyta, ja już nie mam siły. Nie mam pojęcia dlaczego tu jestem, co tutaj robi policja i ta wielka ciężarówka.
Zobaczyli wysokiego, chudego mężczyznę w długich włosach, który podszedł na chwilę do przyczepy wypełnionej ściętymi sosnami. Pogrzebał minutę w ogromnej torbie leżącej na jednym z pni, wyciagnął z niej butelkę wody mineralnej i pociagnął kilka sporych łyków.
- To Kirk Hammond - powiedział policjant - Nie wiem dlaczego się tutaj zatrzymał. Po prostu wysiadł ze swojej ciężarowki i trzęsąc się na całym ciele, powiedział, że musi zostać. Kompletnie nie wiem o co mu chodzi. Pieprznięty Tarzan z wyciętego lasu.
- Gdzie jest mój syn?
Ale John zajęty był rozmową z policjantką. Oddalili się nieco od samochodów, aż po chwili całkiem zniknęli za drzewami, zatopieni w gęstwinie lasu.
- Co za wieczór - mruknął Stanley.
- Już prawie noc, proszę pana - rzekł mundurowy, spogladając na swój srebrny zegarek - Przyznam, że bardzo dziwna noc.
- Pójdę po syna.
Stanley wykonał dwa kroki do przodu i zamarł. Zatoczył się i zwymiotował. Zaklął.
- Mój Boże! - jęknął.
Tuż za radiowozem leżały dwa zmasakrowane ciała. Jedno z nich należało do młodego chłopaka. Miało zmiażdżoną twarz i połamane ręce i nogi. Materiał koszulki polo, którą chłopak miał na sobie był przebity przez jedno z żeber. Wystawało na dobre kilkanaście centymetrów i było pokryte zakrzepłą krwią i czarnymi robakami. Drugie ciało należało do mężczyzny, trudno było określić jego wiek, gdyż to, co wcześniej było głową, teraz przypominało ogromny surowy omlet, rozlany na ziemi. Prawa ręka mężczyzny nie posiadała dłoni, a całe ciało było nieproporcjonalnie małe, jakby zgniecione w koziołkującym aucie.
- Co tu się wydarzyło? - wykrztusił Stanley, z trudem opanowując kolejny atak mdłości i powstrzymując się od zwymiotowania.
- Był wypadek - odparł policjant - Tak naprawdę to wiem tyle co pan. Wraz z partnerką ślęczymy tutaj od kilku godzin. Mieli przyjechać po ciała, ale nie pojawili się. Wciąż mam nadzieję, że lada moment ktoś tutaj przyjedzie i zabierze ciała.
Stanley otarł usta chusteczką, po czym wyrzucił ją za siebie. Dopiero teraz zobaczył wrak samochodu, tkwiący między drzewami. Zamyślił się na moment, po czym powiedział:
- Wygląda jak rozjechany przez walec.
- Trzasnęli w drzewo z prędkością około stu kilometrów na godzinę.
- Niech pan zakryje te trupy, dobrze? Nie mogę na nie patrzeć.
Mundurowy skrzywił się.
- Nie mam czym - odparł - W radiowozie nie ma koca. Poza tym mieli przyjechać i zabrać ciała, tymczasem... - urwał i już nie dokończył zdania.
- Jezu. A więc to prawda, co mawiają, że duch po śmierci opuszcza ciało - wyszeptał Stanley.
- Niech mi pan wierzy, że widywałem gorsze rzeczy. Ale rozumiem pańską reakcję - rzekł spokojnie policjant. Był blady i przemęczony.
- Wracam do samochodu - oznajmił Stanley - John! - krzyknął - John!
Zapalił papierosa i zaciągnął się dymem.
- Gdzie on się podziewa? - zapytał pod nosem a potem umilkł zrezygnowany. Spojrzał na swoje dłonie, które mocno zaciskał, i zobaczył, że kostki na nich zbielały. Mięśnie przez cały czas miał naprężone i czuł chłód w całym ciele.
- Nie mam pojęcia - burknął policjant - Moja partnerka też się dzisiaj zachowuje bardzo dziwnie. Nie potrafię się z nią porozumieć. W zasadzie to nie wiem po co o tym wspominam.
Westchnął, po czym wcisnął ręce do kieszeni spodni i powiedział:
- Jak zobaczę pańskiego syna, powiem, że czeka pan w samochodzie. Idę zatelefonować, mam nadzieję, że nie będę tu musiał spędzić całej nocy.
Podali sobie ręce jak starzy znajomi, następnie Stanley wsiadł do Audi i trzasnął drzwiami. W tym samym momencie rozległ się ogłuszający huk pioruna i z nieba lunął deszcz.



Pół godziny póżniej stali obok siebie i wpatrywali się w dwa leżące na ziemi ciała. Stanley, najwyższy z nich, ze skrzyżowanymi rękoma gapił się w twarz swojego syna, kompletnie nie rozumiejąc sytuacji w jakiej się znależli. John stał najbliżej zmasakrowanych ciał. Razem z Debrą pochylali się i mamrotali coś pod nosami, niczym hipnotyzerzy. Kirk stał z boku, opierał się o drzewo, przez cały czas wpatrując się z niesmakiem na ofiary wypadku. Z jego długich włosów spływała woda, jakby przed momentem wsadził głowę do basenu. Brain był oszołomiony i wprost nie mógł uwierzyć, że to, co się działo, było rzeczywiste. Z otwartymi ustami, przemoczony do suchej nitki obserwował Debrę i Johna, którzy coraz bardziej pochylali się nad ciałami. Chwilę potem uklękli przed nimi i złożyli ręce.
- Mieliśmy tutaj wrócić - odezwał się John - Każdy z nas osobno. Bedąc tam, na drodze nie wiedzieliśmy co się stało. Przynajmniej ja nie wiedziałem. Debra również. Domniemam, a nawet jestem pewny, że Kirk również nie miał pojęcia dlaczego zjeżdża na pobocze.
Stanley zrobił krok do przodu, chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się.
- Ci ludzie nie żyją, a ich dusze są z nami. Tutaj i teraz. Są obok nas i proszą o pomoc. Musieliśmy tutaj wrócić, aby pomodlić się za ich spokój wiekuisty.
- Co to ma znaczyć? - zapytał Brain - Jaki spokój wiekuisty? Co ty, do diabła, wygadujesz? Debra? - zwrócił się do partnerki, ale ta przyłożyła palec do ust, prosząc o ciszę.
Deszcz lał tak intensywnie, że z łatwością przedzierał się przez korony drzew. Stanley odniósł wrażenie, że to właśnie drzewa płaczą. Wzdrygnął się, po czym zapytał:
- John, co ty wyprawiasz?
Ale jego syn nie odpowiedział od razu. Najpierw przeżegnał się, a potem odmówił krótką modlitwę.
- Jesteśmy wybrani. Ja i Debra czujemy te dusze - powiedział chłopak - A teraz mamy możliwość pomóc im odnależć wieczny odpoczynek. Bardzo liczą na naszą pomoc.
- Jest właśnie tak, jak mówi John - odezwała się Debra. Zdjęła okulary i trzeba było przyznać, że bez nich wygladała oszałamiająco pięknie. Mokre od deszczu włosy, przemoczony mundur i odznaczające się obfite piersi sprawiły, że zarówno Kirk, jak i Brain nie potrafili odwrócić od niej wzroku.
- Zapytali nas, czy możemy im pomoc. Są zagubieni - kontynuowała Debra - Pytają, czy droga jaką obrali jest właściwa. Zginęli nagle, w wypadku, kiedy ich samochód pędząc ponad sto kilometrów na godzinę uderzył w drzewo - Policjantka na chwilę zamilkła, przetarła oczy dłonią i dodała - Są bardzo zagubieni, a my mamy jedynie wskazać im drogę. Pomodlić się. Wiele dusz cierpi nie mogąc odnależć drogi, tylko dlatego, że nikt im tej drogi nie wskazał. Zginęli nagle i są oszołomieni, są ogłuszeni i czekają na naszą pomoc, na wskazówkę.
- Kiedy pędziliśmy jezdnią, zdołali się z nami skontaktować - odezwał się John, wstając i spoglądając na twarze Kirka, Stanleya i Braina - Debra nie miała pojęcia o tym, że ma możliwość porozumiewania się ze zmarłymi, że kiedykolwiek doświadczy czegoś takiego. Ze mną było inaczej - Chłopak uśmiechnął się do swojego ojca, który wbijał w niego swój wzrok, całkiem oszołomiony i zaszokowany - Ja wiedziałem. Nigdy tego nie wykorzystywałem, ale teraz mogę. Muszę. I Debra także. Dlatego jesteśmy tutaj, dlatego tkwimy tu tak długo. Teraz wiemy co robić i musimy im pomóc. Ja i Debra. W zasadzie czekamy aż odezwą się i powiedzą nam, czy trafili tam, dokąd zmierzają.
- Matko Boska - wymamrotał Brain, kiwając z niedowierzaniem głową.
- To dziwne - rzekła Debra - ale właśnie to się dzieje. Nie wiem co jeszcze mogę powiedzieć.
- I co ja mam teraz robić? - uniósł się Stanley - Stać tutaj? Jestem kompletnie skołowany. Stoję nad leżącymi trupami, obok mnie policja, mój syn i kierowca ciężarówki! Mój Boże, to wszystko nie ma sensu! Jestem zmęczony, mama już pewnie wychodzi ze skóry z nerwów, a my tkwimy w tej cholernej ulewie i czekamy aż...
- Tato - przerwał John - Wytrzymaj. Mama wszystko zrozumie.
- Mam wytrzymać? Chcesz mi powiedzieć, że dusze pochodzace z ciał leżących tutaj nie mogą trafić do raju? O co w tym chodzi? Zdolności? Jakie zdolności? Rozmawiasz z duchami? W głowie mi się to wszystko nie mieści!
- Proszę pana, niech pan nam da jeszcze kilka minut, dobrze? Tylko kilka minut - poprosiła Debra - Potem pan i pański syn wrócicie do domu.
Stanley spojrzał na polcjantkę wzrokiem ogłuszonego zwierzęcia i nie odezwał się. Wypuścił z płuc powietrze i kiwnął głową, co miało oznaczać; Jesteście kompletnie szurnięci, a ja pragnę jedynie zabrać stąd syna i odjechać.
Kirk spuścił wzrok, jakby obawiał się czegoś. Stanley zauważył, że długowłosy modli się. Po cichu wypowiadał słowa: Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci.
Kolejny piorun trafił w drzewo tuż obok nich. Brain prawie podskoczył ze strachu. Zaklął głośno, po czym cofnął się o dwa kroki.
- W głowie mi się to nie mieści, wracam do radiowozu - oświadczył, po czym szturchnął Stanleya ramieniem.
- Idzie pan ze mną? - zapytał.
- A mój syn? Mam go tutaj zostawić?
- Jest z moją partnerką. Nic mu nie będzie - policjant zamyślił się na chwilę, po czym dodał - chociaż kto ją tam wie.
- Zostanę.
- Będę w radiowozie.
wtedy rozległ się ten dżwięk. Jakby stado antylop przebiegło właśnie tuż koło nich. Z ciemności wyłonił się jakiś kształt. Przypominał postać ludzką i był tak jaskrawy, że Stanley musiał zasłonić oczy ręką.
Jedno z ciał leżących na ziemi drgnęło. Zaraz za nim poruszyło się drugie ciało. Latarka, którą trzymał w ręku John zgasła i wszelkie próby zapalenia jej ponownie nie powiodły się. Debra siegnęła do kieszeni po swoją latarkę, ale ona też nie zaświeciła.
Tymczasem światło bijące od tajemniczej postaci stawało się coraz bardziej intensywne. W jednej chwili było żółte, innym razem świeciło na biało. Z łatwością dało się rozpoznać ludzki kształt. Istota posiadała długie nogi i była wysoka, prawie tak wysoka jak Stanley.
Debra podeszła bliżej światła, zasłaniając oczy otwartą dłonią. Brain stał jak wryty wpatrując się przed siebie i nie potrafiąc wykrztusić słowa. Po jego czole i policzkach spływały krople deszczu. Kirk nadal stał oparty o drzewo, ale nie modlił się już. Drżąc na całym ciele, zamrugał oczami, jakby myśląc, że to tylko przewidzenie.
- Jesteście już blisko - odezwał się John, podchodząc do Debry - Jesteście już bardzo blisko.
Stanley chciał rzucić się do przodu, pochwycić swojego syna, ale nie mógł wykonać żadnego ruchu. Strach kompletnie go sparaliżował. Kiedy udało mu się poruszyć, światło stało się tak intensywne, że musiał odwrócić głowę.
- Jezus! Jak boli! - krzyknął. Za nim Brain upadł na ziemię i oparwszy się o drzewo przyciskał dłonie do twarzy. Zaczął głośno zawodzić, po czym krzyknął cos niezrozumiale. Słowa utknęły mu w gardle.
Usłyszeli głos Debry. Modliła się. John natomiast przykucnął i przez chwilę wygladało to tak, jakby całował ziemię tuż przed świetlistą postacią.
Błysk, jaki dostrzegli kompletnie ich oślepił. Gdzieś w oddali uderzył kolejny piorun, a deszcz bił ich zacięcie po twarzach.
Nagle John krzyknął i upadł na ziemię. Jego ciało spoczęło tuż przed świetlistymi stopami żarzącej się istoty. Stanley zareagował od razu.
- John! - wrzasnął, ale nie mógł się ruszać. Jakaś siła nie pozwalała mu podbiec do syna. Ryknął głośno, ale to nie poskutkowało. Spojrzał na Braina, ale policjant zdawał się być kompletnie otumaniony. Nie zareagował. Kirk otworzył usta jak ryba, ale również się nie poruszył. Jedynie Debra podeszła do leżącego chłopca, ale nie dotknęła go. Wpatrywała się przed siebie, odwracała głowę w kierunku leżących na ziemi ciał, po czym zamykała oczy i wypowiadała cicho jakies słowa.
Światło zaczęło tracić na swej mocy. Stało się jakby mniej intensywne i zmieniło kształt na mniej ludzki. Długie świetliste nogi zniknęły i pozostał jedynie sam korpus z rękoma, a po chwili i one wygasły, jakby ktoś dmuchnął silnym powietrzem.
Po chwili światło zniknęło całkowicie.
Stanley prawie stracił równowagę. Nie upadł jednak. Podbiegł do syna i klęknął przy nim.
- John, słyszysz mnie? John!
Chłopak otworzył oczy. Jego białka były zaczerwienione, ale poza tym chyba czuł się dobrze. Miał przemoczone ubranie i brudną od ziemi twarz.
- W porządku - wymamrotał - Już w porządku, tato.
- John, zabieramy się stąd, do cholery i nikt nie powie, że będzie inaczej, słyszysz?
Debra położyła rękę na ramieniu Stanleya i przez chwilę obserwowała jego liche włosy.
- Już dobrze, proszę pana, wszystko dobrze. Ma pan wspaniałego syna - wyszeptała.
W oddali dało się usłyszeć syreny policyjne.
- Przyjechali! - krzyknął Brain. Otępiały i przemoczony zerwał się na równe nogi i wybiegł z lasu. Stanął na drodze i zaczął wymachiwać rękoma - Przyjechali, skurwysyny! Nareszcie!



Kiedy szli w kierunku samochodu, podszedł do nich Kirk i odezwał się do Johna:
- Nic nie powiedziałeś... - w jego oczach malowało się przygnębienie. Był blady i przemoczony.
Chłopak poklepał go po ramieniu i odparł cicho:
- Próbował pan ich ratować. Wyciągnął pan ciała, myśląc, że uda się ich ocalić przed śmiercią.
Kirk kiwnął głową, po czym przełknął głośno ślinę.
- Nie mogłem nic zrobić - jęknął - wjechali prosto pod koła ciężarówki, rozumiesz? Wjechali prosto pod koła. Nie mogłem nic zrobić.
Obejmujący swojego syna Stanley, spuścił nisko głowę. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów, ale nie zapalił.
- Wiem, że nie mógł pan nic zrobić - powiedział John - Oni też to wiedzą.
W oczach Kirka zabłysła łza, którą natychmiast starł rękawem koszuli. Spojrzał na Stanleya i przez dobrą minutę nie odzywał się.
- Ma pan świetnego syna - rzekł w końcu, a potem skierował się do swojej ciężarówki.
John obserwował, jak wsiada do kabiny, jak zapala silnik i jak powoli odjeżdża. Uśmiechnął się do siebie, po czym objął ojca i razem ruszyli do poobijanego audi.
Kiedy odjeżdżali, John dostrzegł Debrę. Stała przy jednym z radiowozów i rozmawiała z wysokim, chudym detektywem, który wymachiwał rękoma na lewo i prawo.
- Do zobaczenia - wyszeptał John, spoglądając w lusterko - Do zobaczenia kiedyś.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Robert nie wiem , co Ci się stało na tych wakacjach, ale w porównaniu z poprzednimi Twoimi pracami ta jest irytująco zła. Przebrnęłam, jak dotąd, przez nieco ponad jedną cząstkę i znalazłam mnóstwo błędów różnego rodzaju (już zaczęłam się nawet zastanawiać czy celowych). Od początku zatem:
1) więc z wielkiej- początek zdania
2) krzaknął?!
3) Nie pojmował przyczyny nerwowego zachowania swojego syna, wiedział, że musi z nim poważnie porozmawiać, jednak nie teraz.- to koszmar każdego polonisty!
4) zaciągnął hamulec i samochód zaczął zwalniać - mission impossible, jakby jadąc zaciągnął ręczny toby się cos przepaliło:)
5) potem można być zlanym a nie zalanym
Poza tym nie pasuje mi sformułowanie "dobra kobieta lekkich obyczajów" i wykrzyknik Jezus! (zazwyczaj jest Jezu! lub Jezus Maria!)
Co do treści się jeszcze nie wypowiem.
Trzymaj się ciepło/ M.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Oki skończyłam:) Najpierw formalności:
masz kłopoty z budową logicznych zdań- początek drugiego akapitu jest okropny (bodajże drugie zdanie), poza tym rzuciły mi się w oczy dwa przypadki:
Przez krótką chwilę zdawało się (mu tu dodaj, bo nie wiadomo komu;), że zostanie na miejscu tragicznego wypadku, ale w pewnej chwili podszedł do radiowozu
Raz na jakiś czas mijał tylko jakiś kombajn, bądź inną ciężarówkę... - wychodzi na to, że kombajn to rodzaj ciężarówki
jest mnóstwo literówek ź na ż i o na ó
nie stawiasz przecinak przed co w zdaniach typu; powiemy jej, co się stało
atrakcyjność policjantki-> policjantce
Wiem, że to strasznie chaotyczne i przepraszam, ale jeszcze jest błąd w modlitwie; brzmi ona wieczny odpoczynek racz im dać Panie...
To tyle wychwyciłam.

Co do treści- przez początek ledwo przebrmnęłam, co przy ilości błędów gramatycznych, literówek i powtórzeń raczej nie dziwi. Pierwsze dialogi strasznie się wleką- podoba mi się natomiast scena szaleńczej ucieczki Debry- jest zdecydowanie lepsza od Kirka i Johna. Rozwiazanie akcji też nie jest złe. Za to dio szału doprowadziła mnie ilość cosiów w Twoim tekście. Generalnie jak na Ciebie słabo.

pozdrawiam/M.

P.S. Opis kobiety zdecydowanie lepszy niż mężczyzn, ale to dobrze świadczy;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Cieszę się, że tym razem zostałem wyręczony w wystawianiu cenzurki. Tych błędów jest jeszcze kilka, ale bywało gorzej.
Cóż, błędy, to specjalnośc Roberta. Nie było w tym nic złego, gdyby chciał je poprawiać. Niestety nie bardzo się do tego garnie.
Mimo wszystko opowiadanie jest naprawdę świetne. Trzyma w napięciu i wywołuje gęsią skórkę. Gratulije wyobraźni i cieszę się z twojej konsekwencji w serwowaniu nam dobrego horroru.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Daihra - dziękuję za bardzo precyzyjny komentarz, za wskazanie błędów. Obiecuje je poprawić jak tylko znajdę chwilę wolnego czasu, myślę, że jeszcze kilka dni i zabiorę się za gruntowną korektę niektórych swoich opowiadań, w tym także tego;) Wytłumaczę kilka niedociągnięć, których się dopuściłem. Otóż moja klawiatura nie potrafi utworzyć "z z kreseczką", stąd cały czas "ż'' . Słowo "Jezus" zostało użyte poprawnie, gdyz tak po prostu się mówi i pisze, nie raz spotykałem się z taką "odmianą" Dalej - "Wieczny odpoczynek racz im dac Panie" Masz słuszność, słowa wypowiada ksiądz, zatem powinny brzmieć tak, jak wspominałaś, bez żadnych przekrętów. Wiesz, kiedyś moja babcia powtarzała:wieczny odp.. daj im, proszę Panie..." a mi tak został. Ale rozumiem błąd:) Z pokorą spszczam głowę i obiecuję poprawę, w końcu zabiorę się za te wszystkie gafy:), a Tobie dziękuję za wytrwałość w czytaniu i wypisywaniu błędów;)Pozdrawiam serdecznie, mam wrażenie, że się znamy, dobre,,,to wrażenie?;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Leszku - Twój komentarz zmotywował mnie do poprawienia błędów w niektórych opowiadaniach. Rzeczywiście będę się za to musiał zabrać. I zabiorę się niedługo, o czym wspomniałem wyżej. Dzięki, że przeczytałeś ten utwór. Bardzo dziękuję, na pewno jeszcze nie raz zaserwuję Wam horror;) Pozdrawiam serdecznie:)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pewnie w poprzednim wcieleniu byłam Twoją zrzędliwą nauczycielką gramatyki:) A co do Jezus- napisałam zazwyczaj. Im większe prawdopodobieństwo, że jakiś dialog mógł mieć realnie miejsce, tym lepiej. Stąd moja SUBIEKTYWNA uwaga tegoż dotycząca, błędu nie wytykam, bo go nie ma. Zgadzam się z Leszkiem, że w konwencji horroru jesteś bardzo konsekwentny , czego szczerze gratuluje. pozdr.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dzięki, Deihra, z tą nauczycielką to wszystko możłiwe;) Aż się rozmażyłem;) A pielęgniarką też?;) A teraz poważnie; wczoraj wieczorem tekst został poprawiony z poważniejszych błędów, większość wskazanych została usuniętych, niektóre zdania zostały zmienione. Dziękuję raz jeszcze za małą korektę, oraz za opinie. Pozdrawiam ciepło.:)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...